"Mam się dobrze, zostawcie nas w spokoju!" - tyle miał do powiedzenia Oskar Lafontaine po ucieczce z Bonn.
Wieść o jego rezygnacji z wszystkich funkcji partyjnych, rządowych i z mandatu poselskiego do Bundestagu gruchnęła jak grom z jasnego nieba. Lafontaine ukrył się przed światem w rodzinnym domu w Saarbrücken. Dziś jeszcze nie wiadomo, czy kapitan flagowca SPD uciekł dlatego, że statek zaczął tonąć, czy zmuszono go do zejścia z pokładu, by nie poszedł na dno. Jedno jest pewne: po półrocznym chaosie zafundowanym przez różowo-zielonych koalicjantów wyborcy przestali wierzyć w ich cudowne recepty i tęsknią za rządem chadecko-liberalnym.
Ustąpienie Lafontaine?a po zaledwie 135 dniach pełnienia funkcji ministra finansów poprzedziła kariera obfitująca w równie burzliwe zwroty. Ten fizyk z wykształcenia, a polityk z namiętności, zasiadł w parlamentarnych ławach Landtagu Saary, gdy miał 27 lat. Wkrótce został premierem tego kraju i był nim do czasu nominacji na głównego księgowego w rządzie kanclerza Gerharda Schrödera. Wcześniej Lafontaine sam próbował zdobyć urząd kanclerski. Gdy w 1990 r. na wiecu wyborczym w Kolonii pewna kobieta podcięła mu gardło nożem ukrytym w wiązance kwiatów, wydawało się, że odejdzie z polityki. Po wyzdrowieniu stanął jednak do pojedynku z "ojcem zjednoczenia" - i przegrał. "Napoleon z Saary", jak go nazywano, nigdy nie przestał myśleć o odwecie za swe Waterloo.
W wyborach 1994 r. podzieleni socis wystawili jednak Rudolfa Scharpinga, eks-premiera Nadrenii-Palatynatu. Żądni władzy i nie darzący się sympatią Oskar Lafontaine i premier Dolnej Saksonii Gerhard Schröder wystąpili w roli skrzydłowych. Po klęsce "trojki" Lafontaine pozbawił Scharpinga przewodnictwa w partii i nie dopuścił do obsadzenia Schrödera w jej prezydium. Tymczasem Schröder rozbił CDU w wyborach lokalnych, co przesądziło, że to on został kontrkandydatem Kohla w 1998 r.
Schröder pozbył się rywala, ale czy zdoła pogodzić szeregi własnej partii i koalicyjnych partnerów?
Przed zdobyciem Bundestagu obaj politycy manifestowali zgodność, lecz różnili się jak dwie strony tego samego medalu. Lafontaine opowiadał się za tym, by Sojusz ?90/Zieloni przystąpił do koalicji i był nawet skłonny do parlamentarnego flirtu z postkomunistyczną PDS. Schröder nie ma wiele uznania dla ekologiczno-pacyfistycznych partnerów i wolałby mariaż z liberałami z FDP. W partii kanclerz podlegał Lafontaine?owi, w rządzie sytuacja była odwrotna, lecz to Lafontaine był architektem różowo-zielonego gabinetu. Różnią ich też poglądy na gospodarkę. Schröder - "towarzysz bossów" - ma orientację prorynkową, a Lafontaine hołdował zasadom państwowego interwencjonizmu i przestarzałym, lewicowym pojęciom sprawiedliwości społecznej. Dowiódł tego, próbując wymusić na Bundesbanku obniżki stóp procentowych i zdobycie politycznej władzy nad Centralnym Bankiem Europejskim. Po zgłoszeniu przez Lafontaine?a idei ujednolicenia podatków w unii brytyjska gazeta "The Sun" uznała go za "najniebezpieczniejszego człowieka Europy".
Projekt reformy fiskalnej nowego księgowego Niemiec poprzedziło przywrócenie świadczeń społecznych zredukowanych przez ekipę Kohla. W koncepcji ożywienia koniunktury i walki z bezrobociem Lafontaine kierował się zasadą, że "to nie auta kupują auta". Gospodarkę i rynek pracy miało pobudzić zwiększenie siły nabywczej społeczeństwa przez obniżenie progów podatkowych na korzyść mniej zarabiających. Nowe dziury budżetowe w reanimowanym państwie socjalnym miały załatać m.in. podwyżki cen energii i paliw oraz podwyżka podatku VAT. Projekt Lafontaine?a wywołał falę czarnych prognoz instytutów naukowych na temat spadku wzrostu gospodarczego Niemiec z 2,8 proc. PKB w czasach Kohla do zaledwie 1,4 proc. PKB w 1999 r. W pierwszym półroczu istnienia gabinetu Schrödera pracę straciło pół miliona ludzi.
Po ogłoszeniu nowej struktury podatków 22 koncerny wysłały do kanclerza protest przeciw polityce "dławiącej gospodarkę", a pracodawcy zapowiedzieli wystąpienie z "sojuszu pracy", trójstronnej komisji z rządem i związkowcami na rzecz zatrudnienia. Pod obstrzałem ekspertów Schröder zagroził członkom własnego gabinetu, że nie będzie brać za nich odpowiedzialności. Już wcześniej kanclerz zachował się jak opozycjonista wobec swego rządu, torpedując plan wyłączania elektrowni atomowych. Partyjnych "fundamentalistów" denerwowało nie tylko sabotowanie różowo-zielonych idei, lecz także przejawy narcyzmu Schrödera. Po jego sesji zdjęciowej dla magazynu "Life Style" w centrali SPD komentowano: "Kto, wiedząc, że bezrobociem dotkniętych jest 4,5 mln osób, występuje w roli modela w nieprzyzwoicie drogich strojach, ten powinien się wstydzić". Schröder zyskał przydomek "kaszmirowego kanclerza".
Ręcznik Lafontaine?a na ringu bońskiej polityki wywołał szok w obozie koalicjantów. Kerstin Müller, rzeczniczka frakcji Zielonych w Bundestagu, obawia się "konsekwencji politycznych" we współpracy z SPD. Szef postkomunistów Lothar Bisky przewiduje "epokę neoliberalizmu". Liberałowie z FDP odrzucają współpracę z socis, gdyż - jak stwierdził sekretarz generalny Guido Westerwelle - "nie będą firmować ich brakoróbstwa". Przywódca CDU Wolfgang Schäuble widzi w ucieczce Lafontaine?a agonię rządu Schrödera. Kanclerz pozbył się rywala, czy jednak zdoła pogodzić szeregi własnej partii i partnerów z Sojuszu?90/Zieloni? Już sam fakt, że przewodnictwo w SPD objął bez poparcia jednej trzeciej członków zarządu, mówi za siebie. W partyjnym i koalicyjnym dialogu ma go wesprzeć nowy minister finansów Hans Eichel, były premier Hesji, uchodzący za umiarkowanego polityka lewego skrzydła.
Rezygnacja przewodniczącego SPD jest dla socjaldemokratów gorzką pigułką. Do tej pory głową tej partii był Lafontaine, a Schröder tylko jej twarzą. Teraz on sam musi pokazać, czego chce i co naprawdę potrafi. Sockanclerz skazany jest na istniejącą koalicję, bo nikt inny prócz PDS nie chce współpracować z jego partią. Jeśli nie sprosta pilnym zadaniom zwiększenia zatrudnienia i ożywienia gospodarki, dezercja Lafontaine?a będzie symbolizować początek końca socjaldemokratów w Niemczech.
Ustąpienie Lafontaine?a po zaledwie 135 dniach pełnienia funkcji ministra finansów poprzedziła kariera obfitująca w równie burzliwe zwroty. Ten fizyk z wykształcenia, a polityk z namiętności, zasiadł w parlamentarnych ławach Landtagu Saary, gdy miał 27 lat. Wkrótce został premierem tego kraju i był nim do czasu nominacji na głównego księgowego w rządzie kanclerza Gerharda Schrödera. Wcześniej Lafontaine sam próbował zdobyć urząd kanclerski. Gdy w 1990 r. na wiecu wyborczym w Kolonii pewna kobieta podcięła mu gardło nożem ukrytym w wiązance kwiatów, wydawało się, że odejdzie z polityki. Po wyzdrowieniu stanął jednak do pojedynku z "ojcem zjednoczenia" - i przegrał. "Napoleon z Saary", jak go nazywano, nigdy nie przestał myśleć o odwecie za swe Waterloo.
W wyborach 1994 r. podzieleni socis wystawili jednak Rudolfa Scharpinga, eks-premiera Nadrenii-Palatynatu. Żądni władzy i nie darzący się sympatią Oskar Lafontaine i premier Dolnej Saksonii Gerhard Schröder wystąpili w roli skrzydłowych. Po klęsce "trojki" Lafontaine pozbawił Scharpinga przewodnictwa w partii i nie dopuścił do obsadzenia Schrödera w jej prezydium. Tymczasem Schröder rozbił CDU w wyborach lokalnych, co przesądziło, że to on został kontrkandydatem Kohla w 1998 r.
Schröder pozbył się rywala, ale czy zdoła pogodzić szeregi własnej partii i koalicyjnych partnerów?
Przed zdobyciem Bundestagu obaj politycy manifestowali zgodność, lecz różnili się jak dwie strony tego samego medalu. Lafontaine opowiadał się za tym, by Sojusz ?90/Zieloni przystąpił do koalicji i był nawet skłonny do parlamentarnego flirtu z postkomunistyczną PDS. Schröder nie ma wiele uznania dla ekologiczno-pacyfistycznych partnerów i wolałby mariaż z liberałami z FDP. W partii kanclerz podlegał Lafontaine?owi, w rządzie sytuacja była odwrotna, lecz to Lafontaine był architektem różowo-zielonego gabinetu. Różnią ich też poglądy na gospodarkę. Schröder - "towarzysz bossów" - ma orientację prorynkową, a Lafontaine hołdował zasadom państwowego interwencjonizmu i przestarzałym, lewicowym pojęciom sprawiedliwości społecznej. Dowiódł tego, próbując wymusić na Bundesbanku obniżki stóp procentowych i zdobycie politycznej władzy nad Centralnym Bankiem Europejskim. Po zgłoszeniu przez Lafontaine?a idei ujednolicenia podatków w unii brytyjska gazeta "The Sun" uznała go za "najniebezpieczniejszego człowieka Europy".
Projekt reformy fiskalnej nowego księgowego Niemiec poprzedziło przywrócenie świadczeń społecznych zredukowanych przez ekipę Kohla. W koncepcji ożywienia koniunktury i walki z bezrobociem Lafontaine kierował się zasadą, że "to nie auta kupują auta". Gospodarkę i rynek pracy miało pobudzić zwiększenie siły nabywczej społeczeństwa przez obniżenie progów podatkowych na korzyść mniej zarabiających. Nowe dziury budżetowe w reanimowanym państwie socjalnym miały załatać m.in. podwyżki cen energii i paliw oraz podwyżka podatku VAT. Projekt Lafontaine?a wywołał falę czarnych prognoz instytutów naukowych na temat spadku wzrostu gospodarczego Niemiec z 2,8 proc. PKB w czasach Kohla do zaledwie 1,4 proc. PKB w 1999 r. W pierwszym półroczu istnienia gabinetu Schrödera pracę straciło pół miliona ludzi.
Po ogłoszeniu nowej struktury podatków 22 koncerny wysłały do kanclerza protest przeciw polityce "dławiącej gospodarkę", a pracodawcy zapowiedzieli wystąpienie z "sojuszu pracy", trójstronnej komisji z rządem i związkowcami na rzecz zatrudnienia. Pod obstrzałem ekspertów Schröder zagroził członkom własnego gabinetu, że nie będzie brać za nich odpowiedzialności. Już wcześniej kanclerz zachował się jak opozycjonista wobec swego rządu, torpedując plan wyłączania elektrowni atomowych. Partyjnych "fundamentalistów" denerwowało nie tylko sabotowanie różowo-zielonych idei, lecz także przejawy narcyzmu Schrödera. Po jego sesji zdjęciowej dla magazynu "Life Style" w centrali SPD komentowano: "Kto, wiedząc, że bezrobociem dotkniętych jest 4,5 mln osób, występuje w roli modela w nieprzyzwoicie drogich strojach, ten powinien się wstydzić". Schröder zyskał przydomek "kaszmirowego kanclerza".
Ręcznik Lafontaine?a na ringu bońskiej polityki wywołał szok w obozie koalicjantów. Kerstin Müller, rzeczniczka frakcji Zielonych w Bundestagu, obawia się "konsekwencji politycznych" we współpracy z SPD. Szef postkomunistów Lothar Bisky przewiduje "epokę neoliberalizmu". Liberałowie z FDP odrzucają współpracę z socis, gdyż - jak stwierdził sekretarz generalny Guido Westerwelle - "nie będą firmować ich brakoróbstwa". Przywódca CDU Wolfgang Schäuble widzi w ucieczce Lafontaine?a agonię rządu Schrödera. Kanclerz pozbył się rywala, czy jednak zdoła pogodzić szeregi własnej partii i partnerów z Sojuszu?90/Zieloni? Już sam fakt, że przewodnictwo w SPD objął bez poparcia jednej trzeciej członków zarządu, mówi za siebie. W partyjnym i koalicyjnym dialogu ma go wesprzeć nowy minister finansów Hans Eichel, były premier Hesji, uchodzący za umiarkowanego polityka lewego skrzydła.
Rezygnacja przewodniczącego SPD jest dla socjaldemokratów gorzką pigułką. Do tej pory głową tej partii był Lafontaine, a Schröder tylko jej twarzą. Teraz on sam musi pokazać, czego chce i co naprawdę potrafi. Sockanclerz skazany jest na istniejącą koalicję, bo nikt inny prócz PDS nie chce współpracować z jego partią. Jeśli nie sprosta pilnym zadaniom zwiększenia zatrudnienia i ożywienia gospodarki, dezercja Lafontaine?a będzie symbolizować początek końca socjaldemokratów w Niemczech.
Więcej możesz przeczytać w 12/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.