Ale nie taka, jakiej uczy się w polskich szkołach. Najpierw krótki kurs historii idei. W XVII w. John Locke uznał, że każda religia jest dopuszczalna, wyjąwszy ateizm, w XIX w. Alexis de Tocqueville opisał znakomicie, dlaczego religia pełni w demokracji korzystną funkcję – bo daje moralne podstawy obywatelom demokracji. W XX w. Daniel Bell dowodził, że bez religii moralność publiczna nie ma fundamentów. W XXI w. Robert Putnam – trzy miesiące temu – wydał książkę, w której pokazał, jak zbawienna jest religia i wielość wyznań dla amerykańskiej demokracji (polecam „American Grace”). To sami wielcy z największych i sami liberałowie oraz demokraci. Więc może jednak naprawdę jest potrzebna?
Pytanie, jakie należy sobie postawić, brzmi następująco: czy potrafimy bez religii odnaleźć obiektywne i wspólne miary moralne oraz je stosować? Odpowiedź brzmi: nie potrafimy. Pytanie drugie: dlaczego religia nauczana w Polsce w szkołach i kościołach nie pełni tej korzystnej dla demokracji funkcji? Odpowiedź brzmi: bo w szkołach i kościołach uczy się od razu moralności (przede wszystkim seksualnej), a nie daje się człowiekowi, obywatelowi demokracji (dziecko i młodzieniec też są obywatelami demokracji) takich podstaw w tym, w co wierzą, by sami wyciągali wnioski moralne.
Kościół w Polsce (może nie tylko w Polsce) oszalał i uważa, że zastąpi nam sumienie. A przecież sama istota wiary religijnej i jej zbawiennych skutków dla życia publicznego polega na tym, że sumienie mamy każdy swoje, osobne i całkowicie specyficzne. Także rachunek sumienia jest tylko naszym rachunkiem sumienia i nawet jeżeli ktoś chodzi do spowiedzi, to ksiądz za niego rachunku sumienia nie zrobi, bo nie widzi naszej duszy jak na dłoni (na szczęście), a tylko może pomóc, jeżeli jest dobrym i mądrym księdzem. Tylko jeśli samodzielnie potrafimy przełożyć istotę wiary na prawa moralne, prawa te uznamy za obowiązujące. Jak nas ktoś będzie pouczał, to zareagujemy tak jak na wszystkie pouczenia, czyli z niechęcią w najlepszym razie, z lekceważeniem lub wściekłością w najgorszym.
Paradoksalnie, religia jest demokracji jeszcze bardziej potrzebna niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ żyjemy w demokracji indywidualistycznej, w której ceni się cechy jednostkowe, a nie wspólnotowe. Słusznie sądzimy, że odbieramy świat subiektywnie, spontanicznie, że jesteśmy autentyczni i dysponujemy tożsamością, bo nikt nas do niczego nie przymusza. Jednak skrajna subiektywność może stać się przyczyną braku porozumienia między ludźmi, porozumienia dotyczącego także wspólnych norm moralnych, bez jakich nie da się sensownie ułożyć wspólnoty politycznej, a demokracja jest właśnie wspólnotą polityczną. Skoro każdy z nas inaczej widzi świat, to jak mamy się dogadać?
Ano dzięki religii. Jednak warunkiem pierwszym jest postawienie religii (i jej nauczania) na nogi, czyli najpierw jest wiara w Boga (zależnie od wyznania), potem jest teodycea, czyli rozmyślania o pochodzeniu zła w bożym i ludzkim świecie, a na końcu wnioski moralne, jakie każdy z nas musi sam wyciągnąć bez najmniejszej presji, a tym bardziej przymusu. Obecnie, zwłaszcza w nauczaniu religii w szkole, mamy do czynienia z procesem odwrotnym, a raczej tylko z jego początkiem, bo od nauki moralnej nauczający nie potrafi dojść do Boga – ani mu czasu, ani powołania, ani wzniosłości duchowej nie starcza.
Taka nauka religii szkodzi demokracji, a przecież chcemy, – my, spadkobiercy Tocqueville’a – by pomagała. Musimy zatem spowodować, by Kościół (jakikolwiek Kościół) odczepił się od naszego życia płciowego, by nie robił z nas grzesznych owieczek, ale by potraktował nas poważnie, jak ludzi, którym wcale nie jest lekko żyć w tym skomplikowanym świecie demokracji liberalnej i którym wszelka pomoc by się niesłychanie przydała. Pod warunkiem że pomagający uzna, iż jesteśmy samodzielni, dorośli duchem oraz myślący. Kościół w Polsce – mam nieodparte wrażenie – woli jednak mieć wiernych idiotów. Kościół Kościołem, ale niech nas to nie zraża do religii, bez której życie i czyste sumienie są nieporównanie bardziej trudne.
Pytanie, jakie należy sobie postawić, brzmi następująco: czy potrafimy bez religii odnaleźć obiektywne i wspólne miary moralne oraz je stosować? Odpowiedź brzmi: nie potrafimy. Pytanie drugie: dlaczego religia nauczana w Polsce w szkołach i kościołach nie pełni tej korzystnej dla demokracji funkcji? Odpowiedź brzmi: bo w szkołach i kościołach uczy się od razu moralności (przede wszystkim seksualnej), a nie daje się człowiekowi, obywatelowi demokracji (dziecko i młodzieniec też są obywatelami demokracji) takich podstaw w tym, w co wierzą, by sami wyciągali wnioski moralne.
Kościół w Polsce (może nie tylko w Polsce) oszalał i uważa, że zastąpi nam sumienie. A przecież sama istota wiary religijnej i jej zbawiennych skutków dla życia publicznego polega na tym, że sumienie mamy każdy swoje, osobne i całkowicie specyficzne. Także rachunek sumienia jest tylko naszym rachunkiem sumienia i nawet jeżeli ktoś chodzi do spowiedzi, to ksiądz za niego rachunku sumienia nie zrobi, bo nie widzi naszej duszy jak na dłoni (na szczęście), a tylko może pomóc, jeżeli jest dobrym i mądrym księdzem. Tylko jeśli samodzielnie potrafimy przełożyć istotę wiary na prawa moralne, prawa te uznamy za obowiązujące. Jak nas ktoś będzie pouczał, to zareagujemy tak jak na wszystkie pouczenia, czyli z niechęcią w najlepszym razie, z lekceważeniem lub wściekłością w najgorszym.
Paradoksalnie, religia jest demokracji jeszcze bardziej potrzebna niż kiedykolwiek przedtem, ponieważ żyjemy w demokracji indywidualistycznej, w której ceni się cechy jednostkowe, a nie wspólnotowe. Słusznie sądzimy, że odbieramy świat subiektywnie, spontanicznie, że jesteśmy autentyczni i dysponujemy tożsamością, bo nikt nas do niczego nie przymusza. Jednak skrajna subiektywność może stać się przyczyną braku porozumienia między ludźmi, porozumienia dotyczącego także wspólnych norm moralnych, bez jakich nie da się sensownie ułożyć wspólnoty politycznej, a demokracja jest właśnie wspólnotą polityczną. Skoro każdy z nas inaczej widzi świat, to jak mamy się dogadać?
Ano dzięki religii. Jednak warunkiem pierwszym jest postawienie religii (i jej nauczania) na nogi, czyli najpierw jest wiara w Boga (zależnie od wyznania), potem jest teodycea, czyli rozmyślania o pochodzeniu zła w bożym i ludzkim świecie, a na końcu wnioski moralne, jakie każdy z nas musi sam wyciągnąć bez najmniejszej presji, a tym bardziej przymusu. Obecnie, zwłaszcza w nauczaniu religii w szkole, mamy do czynienia z procesem odwrotnym, a raczej tylko z jego początkiem, bo od nauki moralnej nauczający nie potrafi dojść do Boga – ani mu czasu, ani powołania, ani wzniosłości duchowej nie starcza.
Taka nauka religii szkodzi demokracji, a przecież chcemy, – my, spadkobiercy Tocqueville’a – by pomagała. Musimy zatem spowodować, by Kościół (jakikolwiek Kościół) odczepił się od naszego życia płciowego, by nie robił z nas grzesznych owieczek, ale by potraktował nas poważnie, jak ludzi, którym wcale nie jest lekko żyć w tym skomplikowanym świecie demokracji liberalnej i którym wszelka pomoc by się niesłychanie przydała. Pod warunkiem że pomagający uzna, iż jesteśmy samodzielni, dorośli duchem oraz myślący. Kościół w Polsce – mam nieodparte wrażenie – woli jednak mieć wiernych idiotów. Kościół Kościołem, ale niech nas to nie zraża do religii, bez której życie i czyste sumienie są nieporównanie bardziej trudne.
Więcej możesz przeczytać w 49/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.