Mówiąc wprost, końca świata (na razie) nie będzie. Wiem to prawie na 100 proc., z dobrze poinformowanych źródeł. Wiem i przekazuję, za darmo. 21 grudnia 2012 r. przyjdzie i przejdzie spokojnie. Na przekór tym, którzy chcą nas wprowadzić w rodzaj przedkońcoświatowego transu. Czytam, że już nawet małe dzieci rozmawiają o końcu świata w przedszkolach, że im to utrudnia zasypianie i odciąga uwagę od prezentowo-świątecznego Wielkiego Oczekiwania. Ale i tak najgorzej mają dorośli, którzy są maltretowani kanonadą superpromocji „na koniec świata”. Żeby odreagować, ludziska umawiają się na wspólne świętowanie 21 grudnia. Dobry pomysł. Taka świecka wigilia Wigilii nam się rodzi.
Problem w tym, że jak się dobrze przyjrzeć, syndrom odliczania do końca świata stał się udziałem także tych, od których najwięcej zależy. Myślą sobie tak: skoro już tylko kilkanaście dni, nie ma sensu brać się do rzeczy trudnych i nieprzyjemnych. Nic nie zdziałamy, no to się zabawmy – i pobawmy innych.
Do rozbawiania publiki wzięli się liderzy Unii Europejskiej, którzy z pasją przegadali dwa dni na budżetowym „szczycie ostatniej szansy” – by następnie w zgodzie uchwalić, że spotkają się znowu w styczniu. Albo w lutym. Wprawdzie zaplanowali sobie jeszcze jeden zjazd w grudniu, ale na zupełnie inny temat. Już prawie nie zadaje się pytań o przyszłość Unii, ratowanie Grecji, europodatki i tym podobne nudziarstwa. Dla odmiany właśnie teraz pojawiają się grubo szyte dowcipy, typowe dla okresu dekadencji. Ot, choćby nagłośniony ostatnio koncept, by wszyscy młodzi Europejczycy dostawali od matki Unii prezent w postaci pracy. Konkretnie każdy obywatel, który nie skończył 25 lat, miałby otrzymać ofertę przyzwoitego zatrudnienia, szkolenia albo kształcenia w ciągu czterech miesięcy od ukończenia szkoły lub pójścia na bezrobocie. Słowo honoru, tego rodzaju socjalistyczne pomysły da się wytłumaczyć tylko krótkowzrocznością. Już widzę te tysiące młodych ludzi wykonujących za nasze pieniądze nikomu niepotrzebne niby-prace – byle tylko UE mogła podrasować statystyki... Koniec świata, panie kochany!
Idę dalej: powołanie Janusza Piechocińskiego na wicepremiera. Sprawa niby poważna – w końcu posada niby druga po Bogu – ale obrócona przez bohaterów w żart. Miał po prostu zastąpić Pawlaka. A tu jakieś fochy, zarzekanie, że on nie chce, nie może, nie powinien. Jakieś giełdy nazwisk, scenariusze alternatywne, rozważania o rekonstrukcji. Po czym prezes z premierem pogadali kilka godzin, odespali. I na wspólnej konferencji już pili sobie z dzióbków, dowcipkowali, czysta sielanka. Ani słowa o tym, że jakieś wyzwania, jakieś problemy do rozwiązania. Że jakieś miasta, jakieś wsie. Albo że Piechociński chciał reformować partię i peregrynować po województwach? To już jest koniec, nie ma już nic – jak śpiewały Elektryczne Gitary.
Ulubioną jednak moją maskotką końca świata jest agent Tomek. Przez kilka dni włączałem komputer i widziałem tylko jego, ubranego lub nie całkiem, we wszystkich istotnych portalach. Agent to, agent tamto. Festiwal promocyjny jakiś czy co? Od występów naszego 007 minęło kilka długich lat. Postać została obśmiana, przejście od agenctwa do poselstwa też jej powagi nie dodało. A tu nagle poseł staje się bohaterem, wyciąga się jego fotki z prywatnych imprez (sic!), rozpala dawno wygasłe emocje. Pachnie tabloidem. A nie powinno, skoro firmuje to poważna gazeta.
I mógłbym tak dalej, prawie bez końca. Cała seria nieistotnych, a nagłośnionych tematów, występów, zachowań. Ruchów pozornych. Gdzieś tam toczą się sprawy istotne – finansowy koniec świata w USA, tajemnice trotylowe itd. Ale mówi się o nich mało i niechętnie.
Podobno to media prymitywizują świat, wprowadzają sprawy niepoważne na poziom ważnych, a ważne eliminują – bo nudne. Ale to nie my ustalamy agendę. Nie jesteśmy, wbrew pozorom, w stanie nakazać politykom, by zajęli się tym zamiast tamtym. Jako wyborcy możemy im patrzeć na ręce i krytykować za fundowaną nam stratę czasu. Jeśli już na samym początku ujawniłem, że końca świata nie będzie – to po to, by ucieszyć czytelników zainteresowanych ciągiem dalszym. I by obudzić tych, którzy naiwnie liczą, że nic już nie będą musieli. Sorry, życie potoczy się dalej. Bez taryfy ulgowej.
Problem w tym, że jak się dobrze przyjrzeć, syndrom odliczania do końca świata stał się udziałem także tych, od których najwięcej zależy. Myślą sobie tak: skoro już tylko kilkanaście dni, nie ma sensu brać się do rzeczy trudnych i nieprzyjemnych. Nic nie zdziałamy, no to się zabawmy – i pobawmy innych.
Do rozbawiania publiki wzięli się liderzy Unii Europejskiej, którzy z pasją przegadali dwa dni na budżetowym „szczycie ostatniej szansy” – by następnie w zgodzie uchwalić, że spotkają się znowu w styczniu. Albo w lutym. Wprawdzie zaplanowali sobie jeszcze jeden zjazd w grudniu, ale na zupełnie inny temat. Już prawie nie zadaje się pytań o przyszłość Unii, ratowanie Grecji, europodatki i tym podobne nudziarstwa. Dla odmiany właśnie teraz pojawiają się grubo szyte dowcipy, typowe dla okresu dekadencji. Ot, choćby nagłośniony ostatnio koncept, by wszyscy młodzi Europejczycy dostawali od matki Unii prezent w postaci pracy. Konkretnie każdy obywatel, który nie skończył 25 lat, miałby otrzymać ofertę przyzwoitego zatrudnienia, szkolenia albo kształcenia w ciągu czterech miesięcy od ukończenia szkoły lub pójścia na bezrobocie. Słowo honoru, tego rodzaju socjalistyczne pomysły da się wytłumaczyć tylko krótkowzrocznością. Już widzę te tysiące młodych ludzi wykonujących za nasze pieniądze nikomu niepotrzebne niby-prace – byle tylko UE mogła podrasować statystyki... Koniec świata, panie kochany!
Idę dalej: powołanie Janusza Piechocińskiego na wicepremiera. Sprawa niby poważna – w końcu posada niby druga po Bogu – ale obrócona przez bohaterów w żart. Miał po prostu zastąpić Pawlaka. A tu jakieś fochy, zarzekanie, że on nie chce, nie może, nie powinien. Jakieś giełdy nazwisk, scenariusze alternatywne, rozważania o rekonstrukcji. Po czym prezes z premierem pogadali kilka godzin, odespali. I na wspólnej konferencji już pili sobie z dzióbków, dowcipkowali, czysta sielanka. Ani słowa o tym, że jakieś wyzwania, jakieś problemy do rozwiązania. Że jakieś miasta, jakieś wsie. Albo że Piechociński chciał reformować partię i peregrynować po województwach? To już jest koniec, nie ma już nic – jak śpiewały Elektryczne Gitary.
Ulubioną jednak moją maskotką końca świata jest agent Tomek. Przez kilka dni włączałem komputer i widziałem tylko jego, ubranego lub nie całkiem, we wszystkich istotnych portalach. Agent to, agent tamto. Festiwal promocyjny jakiś czy co? Od występów naszego 007 minęło kilka długich lat. Postać została obśmiana, przejście od agenctwa do poselstwa też jej powagi nie dodało. A tu nagle poseł staje się bohaterem, wyciąga się jego fotki z prywatnych imprez (sic!), rozpala dawno wygasłe emocje. Pachnie tabloidem. A nie powinno, skoro firmuje to poważna gazeta.
I mógłbym tak dalej, prawie bez końca. Cała seria nieistotnych, a nagłośnionych tematów, występów, zachowań. Ruchów pozornych. Gdzieś tam toczą się sprawy istotne – finansowy koniec świata w USA, tajemnice trotylowe itd. Ale mówi się o nich mało i niechętnie.
Podobno to media prymitywizują świat, wprowadzają sprawy niepoważne na poziom ważnych, a ważne eliminują – bo nudne. Ale to nie my ustalamy agendę. Nie jesteśmy, wbrew pozorom, w stanie nakazać politykom, by zajęli się tym zamiast tamtym. Jako wyborcy możemy im patrzeć na ręce i krytykować za fundowaną nam stratę czasu. Jeśli już na samym początku ujawniłem, że końca świata nie będzie – to po to, by ucieszyć czytelników zainteresowanych ciągiem dalszym. I by obudzić tych, którzy naiwnie liczą, że nic już nie będą musieli. Sorry, życie potoczy się dalej. Bez taryfy ulgowej.
Więcej możesz przeczytać w 50/2012 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.