Do katalogu "interesów", które kierowały światową polityką, dziesięć lat temu zdołano dopisać wolność i prawa człowieka
"Drôle de guerre"
z jesieni 1939 r.
Rutynowa obserwacja i niezobowiązujące dywagacje na temat "problemu bałkańskiego" niepostrzeżenie - nie tylko u nas - zamieniły się w zasadniczą debatę o naturze stosunków międzynarodowych. Robotę mają także historycy. Timothy Garton Ash opublikował ważny wywód z tezą, że problemem nie jest "szaleństwo liberalnego interwencjonizmu", lecz "szaleństwo półśrodków". Wobec takiej tezy jeszcze dziesięć lat temu organizowano by w "krajach miłujących pokój" masówki, a płomienni lektorzy KC mówiliby o zimnowojennym reakcjonizmie i domagaliby się proletariackiej solidarności przeciw kapitalistycznym agresorom. Nie ulega wątpliwości, że zmiana perspektywy, z jaką świat patrzy dziś na "bałkański problem", nie byłaby możliwa bez tego wszystkiego, co wydarzyło się dziesięć lat temu w Polsce i rozciągnęło na Europę Środkową. Do klasycznego katalogu "interesów", które kierowały światową polityką, zdołano wtedy dopisać wolność i prawa człowieka. Dopiero od tamtego czasu zaczęto dopuszczać myśl o uprawnionym zakwestionowaniu czyjejś suwerenności w imię obrony uniwersalnych praw ludzkich i obywatelskich. Dzisiaj prawnicy specjalizujący się w prawie międzynarodowym siadają do dysertacji naukowych, analizując pojęcie "wojny humanitarnej" i relacji między uprawnieniami państw narodowych i "społeczności międzynarodowej". Opatruję wszystkie te pojęcia cudzysłowem, bo coraz mniej jestem przekonany o wartości dawnych definicji. Sam mam problem semantyczny, gdy przychodzi mi mówić o tym, co dzieje się na Bałkanach - czy jest to wojna, czy interwencja, czy może jakaś inna, nie zdefiniowana operacja? Mam wrażenie, że Ash utrafił w sedno sprawy. Trudno nam zakwalifikować naturę wydarzeń bałkańskich ostatnich tygodni, bo wciąż jeszcze nie jest ona dopowiedziana przez głównych aktorów. Warto pod tym kątem czytać deklarację szczytu NATO, sformułowaną w ramach nowej strategii sojuszu. Można jedynie żałować, że deklaracji tej nie przyjęto osiem lat temu, zadowalając się wtedy strategią półśrodków. Dzisiejsza deklaracja podjęta wtedy przyspieszyłaby uporanie się z remanentem ponurego powojennego półwiecza. Czyniąc to dopiero dziś, narażamy się ponownie na ryzyko trwania w niedopowiedzeniu. Warto się posłużyć choćby jednym przykładem, zaczerpniętym z własnego doświadczenia. Demokratyczna opozycja antykomunistyczna walczyła - i jak się okazało, walczyła skutecznie - głównie jednym narzędziem, którym była walka o wolność środków przekazu. To przecież nasze rodzime samizdaty służyły nam zarazem za karabiny, armaty i bombowce. To była nasza "inteligentna amunicja" lat 70. i 80. Nie oparta na laserach, lecz na przekonaniu, że obywatel świadomy prawdy łatwiej zdecyduje się zaryzykować konfrontację z reżimem. NATO potrzebowało trzech tygodni, by się zdecydować na uderzenie w miloszewiczowską telewizję, lecz do tej pory niewiele zrobiono, by w odbiornikach radiowych nie tylko uchodźców kosowskich, ale i Serbów malujących sobie na czołach tarcze strzelnicze, pojawił się jakiś sygnał, pozwalający się dowiedzieć, jak jest naprawdę. Może warto poprosić do Kwatery Głównej NATO Jacka Fedorowicza, by wykorzystał swe doświadczenia sprzed kilkunastu lat i powiedział, jak wyglądał niekiedy "solidarnościowy Dziennik Telewizyjny" tamtych czasów. Bo problemem dzisiejszej Jugosławii jest także to, że brak tam miejscowych Wałęsów, Fedorowiczów i anonimowych "pajęczarzy", gotowych zapewnić swym rodakom dostęp do rzetelnej informacji. Inna rzecz, że postawa "krok naprzód i pół kroku wstecz" zdaje się być powszechna. Nie dotyczy jedynie "problemu bałkańskiego" i łatwo byłoby wskazać codzienne przykłady z własnego podwórka. Jest wszakże nadzieja, że przy okazji podanej w Waszyngtonie pieczeni z bizona (co trzeba uznać za menu raczej radykalne) dziewiętnastka nie ograniczy się do deklaracji. W przeciwnym razie znowu ktoś napisze kiedyś o "drôle de guerre".
z jesieni 1939 r.
Rutynowa obserwacja i niezobowiązujące dywagacje na temat "problemu bałkańskiego" niepostrzeżenie - nie tylko u nas - zamieniły się w zasadniczą debatę o naturze stosunków międzynarodowych. Robotę mają także historycy. Timothy Garton Ash opublikował ważny wywód z tezą, że problemem nie jest "szaleństwo liberalnego interwencjonizmu", lecz "szaleństwo półśrodków". Wobec takiej tezy jeszcze dziesięć lat temu organizowano by w "krajach miłujących pokój" masówki, a płomienni lektorzy KC mówiliby o zimnowojennym reakcjonizmie i domagaliby się proletariackiej solidarności przeciw kapitalistycznym agresorom. Nie ulega wątpliwości, że zmiana perspektywy, z jaką świat patrzy dziś na "bałkański problem", nie byłaby możliwa bez tego wszystkiego, co wydarzyło się dziesięć lat temu w Polsce i rozciągnęło na Europę Środkową. Do klasycznego katalogu "interesów", które kierowały światową polityką, zdołano wtedy dopisać wolność i prawa człowieka. Dopiero od tamtego czasu zaczęto dopuszczać myśl o uprawnionym zakwestionowaniu czyjejś suwerenności w imię obrony uniwersalnych praw ludzkich i obywatelskich. Dzisiaj prawnicy specjalizujący się w prawie międzynarodowym siadają do dysertacji naukowych, analizując pojęcie "wojny humanitarnej" i relacji między uprawnieniami państw narodowych i "społeczności międzynarodowej". Opatruję wszystkie te pojęcia cudzysłowem, bo coraz mniej jestem przekonany o wartości dawnych definicji. Sam mam problem semantyczny, gdy przychodzi mi mówić o tym, co dzieje się na Bałkanach - czy jest to wojna, czy interwencja, czy może jakaś inna, nie zdefiniowana operacja? Mam wrażenie, że Ash utrafił w sedno sprawy. Trudno nam zakwalifikować naturę wydarzeń bałkańskich ostatnich tygodni, bo wciąż jeszcze nie jest ona dopowiedziana przez głównych aktorów. Warto pod tym kątem czytać deklarację szczytu NATO, sformułowaną w ramach nowej strategii sojuszu. Można jedynie żałować, że deklaracji tej nie przyjęto osiem lat temu, zadowalając się wtedy strategią półśrodków. Dzisiejsza deklaracja podjęta wtedy przyspieszyłaby uporanie się z remanentem ponurego powojennego półwiecza. Czyniąc to dopiero dziś, narażamy się ponownie na ryzyko trwania w niedopowiedzeniu. Warto się posłużyć choćby jednym przykładem, zaczerpniętym z własnego doświadczenia. Demokratyczna opozycja antykomunistyczna walczyła - i jak się okazało, walczyła skutecznie - głównie jednym narzędziem, którym była walka o wolność środków przekazu. To przecież nasze rodzime samizdaty służyły nam zarazem za karabiny, armaty i bombowce. To była nasza "inteligentna amunicja" lat 70. i 80. Nie oparta na laserach, lecz na przekonaniu, że obywatel świadomy prawdy łatwiej zdecyduje się zaryzykować konfrontację z reżimem. NATO potrzebowało trzech tygodni, by się zdecydować na uderzenie w miloszewiczowską telewizję, lecz do tej pory niewiele zrobiono, by w odbiornikach radiowych nie tylko uchodźców kosowskich, ale i Serbów malujących sobie na czołach tarcze strzelnicze, pojawił się jakiś sygnał, pozwalający się dowiedzieć, jak jest naprawdę. Może warto poprosić do Kwatery Głównej NATO Jacka Fedorowicza, by wykorzystał swe doświadczenia sprzed kilkunastu lat i powiedział, jak wyglądał niekiedy "solidarnościowy Dziennik Telewizyjny" tamtych czasów. Bo problemem dzisiejszej Jugosławii jest także to, że brak tam miejscowych Wałęsów, Fedorowiczów i anonimowych "pajęczarzy", gotowych zapewnić swym rodakom dostęp do rzetelnej informacji. Inna rzecz, że postawa "krok naprzód i pół kroku wstecz" zdaje się być powszechna. Nie dotyczy jedynie "problemu bałkańskiego" i łatwo byłoby wskazać codzienne przykłady z własnego podwórka. Jest wszakże nadzieja, że przy okazji podanej w Waszyngtonie pieczeni z bizona (co trzeba uznać za menu raczej radykalne) dziewiętnastka nie ograniczy się do deklaracji. W przeciwnym razie znowu ktoś napisze kiedyś o "drôle de guerre".
Więcej możesz przeczytać w 18/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.