Rachunek za studia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Już 800 tysięcy polskich studentów płaci za naukę
Prawie 800 tys. z 1,3 mln studentów płaci w Polsce za kształcenie. W 1998 r. na szkolnictwo wyższe wydano z budżetu państwa niecałe 4 mld zł. Ostrożnie szacując (przeciętne czesne na płatnych studiach dziennych, wieczorowych i zaocznych wynosi ok. 4 tys. zł rocznie), z kieszeni studentów co roku idzie na naukę dodatkowo co najmniej 3,2 mld zł. Jeśli doliczyć do tego różne formy ukrytej odpłatności na studiach formalnie darmowych, okaże się, że już obecnie studenci płacą drugie tyle, ile pochodzi z budżetu, czyli z kieszeni podatników. A to oznacza, że 800 tys. osób płaci powtórnie za usługę, którą już opłacili w podatkach, zaś 500 tys., czyli mniejszość, korzysta z nieuzasadnionych przywilejów. Więcej, to studenci zaoczni i wieczorowi pozwalają uczelniom publicznym egzystować, w zamian otrzymując niepełnowartościowy produkt. Sytuacja ta jest nie tylko niesprawiedliwa, ale też podważa zasadę równości obywateli wobec prawa. Jedynym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia, lecz do tego potrzebna jest zmiana konstytucji i ustawy o szkolnictwie wyższym. Nowelizację ustawy już w MEN przygotowano. Projekt, który trafi do parlamentu przed 17 października tego roku, przewiduje wpisowe, opłaty za egzaminy wstępne, powtarzanie roku, drugi fakultet, studia podyplomowe, naukę dodatkowych języków obcych. Opłaty przewiduje się także za "weryfikację" i "certyfikację", czyli egzaminy dające studentowi różne uprawnienia, na przykład budowlane lub górnicze.
- Uczelnie nie muszą się bawić w sklepik z cennikiem na każdy towar. Wystarczy niewygórowany ryczałt - mówi prof. Mirosław Handke, minister edukacji. Równocześnie zmieniłby się system stypendialny. Po pierwsze - objąłby studentów zaocznych i uczących się w uczelniach prywatnych. Po drugie - uczelnie płaciłyby stypendia wyłącznie za wyniki w nauce, natomiast stypendia socjalne przyznawano by w powiecie - zgodnie z miejscem zamieszkania studenta.


Prof. Łukasz Turski z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN i Szkoły Nauk Ścisłych w Warszawie: - Zapis o bezpłatności nauczania jest bublem konstytucyjnym, którego źródłem stało się pomylenie pojęć bezpłatności i powszechności dostępu. Państwo i społeczeństwo powinno zadbać przede wszystkim o to, by studia wyższe były powszechnie dostępne. System odpłatności za naukę musi być tak skonstruowany, żeby wszyscy, których na to stać intelektualnie, mogli je podjąć. Oznacza to, że należy uruchomić prawdziwy system kredytowania studiów wyższych, uwzględniający to, że studiująca młodzież musi często zarabiać. Jednocześnie powinien on sprzyjać inwestowaniu w przyszłość. Państwo mogłoby najlepszym refundować całość poniesionych kosztów. Studenci przeciętni wchodziliby w dorosłe życie z długiem. Rozwinąć też trzeba system "kupowania" takich studentów przez pracodawców gotowych spłacić należności. Pracodawcy powinni z kolei móc korzystać z ulg podatkowych. Mimo braku odpowiednich zapisów prawa, pojawiają się już firmy chcące finansować badania naukowe. Można sobie wyobrazić, o ile zwiększyłaby się ich liczba, gdyby stworzono odpowiednie mechanizmy prawne. W gospodarce rynkowej nie ma sensu urzędowe zaniżanie ceny produktu, bo go po prostu zabraknie. Studia muszą kosztować, a uniwersytety muszą mieć pieniądze.


Ledwie ten połowiczny projekt się pojawił, a już zaprotestował Parlament Studentów RP. "Współodpłatność za studia jest w obecnej sytuacji ekonomicznej nie do zaakceptowania" - powiedział dwa tygodnie temu Andrzej Szejna, przewodniczący studenckiego parlamentu. Dzisiaj mówi już ostrożniej:
- Idea płatnych studiów nie musi być zła. Jeśli MEN udowodni, że zwiększy się dzięki temu powszechność studiów, a publiczne uczelnie będą się rozwijać, Parlament Studentów może projekt poprzeć.
Stowarzyszenie Młodzi Konfederaci uznało, że odpłatności za studia nie powinno się wprowadzać co najmniej do roku 2015. O płatnych studiach nie chcą słyszeć politycy SLD i PSL.
- Wprowadzenie odpłatności za studia to skazanie Polski na sytuację, gdy kształcić się będą tylko bogaci - przekonuje Piotr Ikonowicz, przewodniczący PPS, poseł SLD.
- Polska lewica obsesyjnie dąży do utrzymania fikcyjnego systemu bezpłatnej nauki w szkołach wyższych. Można zrozumieć, że chce się w ten sposób przypodobać elektoratowi, trudno jednak zaakceptować zabójcze skutki takiej postawy dla przyszłości Polski. Niech lewica powie, komu zabrać, by znaleźć co roku fundusze dla 250 tys. kandydatów na studia - ripostuje Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Lewica nie mówi, komu zabrać, jest natomiast przekonana, że państwo powinno zapłacić.
- Polskie państwo powinno zapewnić bezpłatną naukę każdemu, kto tego chce i fundować bezzwrotne stypendia dla najzdolniejszych - uważa Piotr Ikonowicz. Wprawdzie - wbrew konstytucji i ustawie - rynek wkroczył już do uniwersytetów, lecz dopływ pieniędzy tylko demoralizuje profesorów. Pracują więcej, lecz gorzej. Nawet najlepiej przygotowane kadry nie mogą przecież skutecznie wykształcić ponadtrzykrotnie większej liczby studentów. W roku akademickim 1990/1991 studiowało w Polsce 404 tys. osób, w bieżącym - prawie 1,3 mln, natomiast liczba pracowników naukowych wzrosła w tym czasie zaledwie o kilka procent. W szkolnictwie wyższym - łącznie z pracownikami administracji i obsługi - pracuje ok. 133 tys. osób, co oznacza, że na każdego pracownika uczelni przypada dziesięciu studentów, a na nauczyciela akademickiego - nawet 30 studentów. Tymczasem w renomowanych uczelniach amerykańskich, na przykład w Harvardzie, każdy pracownik obsługuje dwóch studentów, zaś nauczyciel akademicki przypada na trzech studentów. Proste porównanie wskazywałoby na to, że przeciętny student ma w Polsce dziesięciokrotnie gorsze warunki kształcenia niż jego amerykański rówieśnik. Polacy chcą płacić za wykształcenie i płacą: student wydaje na ten cel 2500 zł rocznie. W tym kontekście demonstrujący pod Uniwersytetem Warszawskim działacze lewackiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpłatnej Edukacji dowodzą, że nie wiedzą, w jakiej rzeczywistości żyją. Wprowadzenie powszechnej odpłatności za studia nie sprawi, że III RP stanie się "Rzeczpospolitą baranów" - jak napisano na jednym z transparentów. Przeciwnie, dopiero wtedy osiągniemy przyzwoity poziom skolaryzacji. W Polsce wyższe wykształcenie zdobyło niecałe 8 proc. społeczeństwa w wieku ponad 25 lat, podczas gdy w USA - 45 proc., w Nowej Zelandii - 39 proc., w Kanadzie i Japonii - 22 proc., w Danii - 20 proc., w Norwegii - 18 proc. Paradoksem obecnej sytuacji jest to, że na bezpłatne studia na uczelniach publicznych dostają się najczę- ściej osoby najzamożniejsze.
- Utrzymanie obecnego systemu studiów nieodpłatnych tylko dla wybranych grozi dziedziczeniem ubóstwa. Na darmowe studia dostają się bowiem przeważnie dzieci z rodzin zamożnych, które stać na zapłacenie czesnego - mówi Krzysztof Pawłowski. Na najlepszych uczelniach publicznych studiują coraz częściej ci, którzy wcześniej zapłacili swoim obecnym profesorom za dokształcanie na różnego rodzaju kursach przygotowawczych. Kadra naukowa tych uczelni de facto dobiera sobie studentów spośród swoich byłych podopiecznych. Obecny system stwarza więc ogromne możliwości do nadużyć i korupcji. System ten, w przeciwieństwie do amerykańskiego, nie gwarantuje też wyławiania talentów z biednych rodzin. Jest więc bardzo mało prawdopodobne, by karierę mógł w Polsce zrobić na przykład Bill Clinton, pochodzący z biednej, rozbitej rodziny. Czesne w najlepszych amerykańskich uczelniach dochodzi wprawdzie do 30 tys. USD rocznie (dochody z czesnego stanowią przeważnie 25-30 proc. przychodów uczelni), brak pieniędzy nie jest jednak przeszkodą w studiowaniu. O każdego zdolnego studenta biją się bowiem pracodawcy, fundacje, a nawet instytucje rządowe. To one w największym stopniu pokrywają koszty funkcjonowania uczelni i mogą fundować stypendia dla konkretnych osób przypisanych do poszczególnych projektów badawczych. W Massachusetts Institute of Techno- logy w roku akademickim 1996/1997 różnymi formami pomocy materialnej, w tym kredytami, objęto aż 59 proc. studentów. Odwlekanie wprowadzenia powszechnej odpłatności za studia i brak zadowalających regulacji prawnych umożliwiających przekazywanie uczelniom darowizn i dotacji sprawia, że produkt, czyli wykształcenie, jest pozornie tani. Ale to oznacza brak pieniędzy na badania i skandaliczne warunki nauczania (kilka tysięcy studentów pierwszego roku prawa w UAM w Poznaniu miało na przykład zajęcia w hali fabrycznej Cegielskiego).
W ten sposób tracimy szansę na zmianę chorej struktury budżetu polskich uczelni publicznych. Główną pozycją tego budżetu są płace i tzw. koszty sztywne (utrzymanie budynków, opłaty za energię, wodę, ciepło itp.), natomiast na prace badawcze wydaje się w najlepszym wypadku kilkanaście procent funduszy (jak w UJ w Krakowie), a przeważnie 5-7 proc. Mechanizm ten działa też w drugą stronę: skoro badania są na uczelniach dopustem bożym, nie ma zleceniodawców łożących na konkretne projekty. W tak dobrej uczelni, jak Uniwersytet Jagielloński, pieniądze pozyskane na zlecone ba- dania stanowią zaledwie 4,3 proc. wpływów.
Nieporównanie lepiej radzą sobie z tym problemem uczelnie amerykańskie i brytyjskie (większość uniwersytetów w Europie również cierpi na chorobę "bezpłatnej publicznej edukacji", która objawia się ucieczką najlepszych profesorów do Stanów Zjednoczonych). Tylko niektóre amerykańskie uczelnie, na przykład MIT, cieszą się specjalnymi rządowymi przywilejami, czyli otrzymują fundusze na zlecone przez instytucje rządowe badania. W 1980 r. wpływy z badań sponsorowanych przez budżet federalny stanowiły 56 proc. przychodów MIT, w 1994 r. - 44 proc. Zwykle uczelnie otrzymują środki od prywatnych firm. Sponsorowane badania w Yale (część trafia do uczelni, część do Lincoln Laboratory) są źródłem ponad 60 proc. przychodów, na Uniwersytecie Stanforda stanowią zaś 42 proc. przychodów. W brytyjskim Cambridge granty pozyskiwane na ba- dania od prywatnych firm są źródłem ponad 34 proc. wpływów.
- Finansowanie szkolnictwa wyższego powinno się opierać na zróżnicowanych źródłach. Nadal jednak niezbędne jest finansowanie badań i kształcenia z pieniędzy publicznych, aby zapewnić wykształcenie jak największej liczbie chętnych - mówi prof. Jerzy Woźnicki, rektor Politechniki Warszawskiej. Problemem jest to, że bez reformy finansowania szkół wyższych jakiekolwiek fundusze z zewnątrz znikną w uczelnianej "czarnej dziurze", czyli zostaną przejedzone.
Absolwent którejkolwiek uczelni z tzw. Ivy League wie, że wykształcenie musi kosztować (nawet 30 tys. USD rocznie), lecz ta inwestycja się opłaca. Kupując tani produkt, przeważnie kupujemy tandetę. Osoby kończące studia magisterskie w MIT mogą liczyć od razu na zarobki w wysokości 48-54 tys. USD rocznie, po doktoracie na kierunkach technicznych można zarobić rocznie 68-74 tys. USD. Przepaść dzielącą polskie i amerykańskie uczelnie ilustruje nie tylko liczba 35 noblistów jedynie w (prywatnym) Harvardzie, lecz porównanie budżetu tego uniwersytetu z funduszami, jakimi dysponuje na przykład (państwowy) Uniwersytet Jagielloński (kształcący trzy razy więcej studentów niż Harvard): Harvard dysponuje przychodami 38-krotnie wyższymi niż UJ. - Jest zastanawiające, że chociaż ponad wszelką wątpliwość udowodniono, iż prywatna forma kształcenia jest kilkakrotnie tańsza i efektywniejsza niż państwowa, za wszelką cenę próbuje się utrzymać w Polsce państwową edukację - konkluduje Krzysztof Pawłowski.
Więcej możesz przeczytać w 19/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.