Stan pacjenta nie budzi żadnych obaw
Jelcyn znajduje się w dobrej formie. W Dniu Zwycięstwa przed Grobem Nieznanego Żołnierza wypuszcza co prawda z rąk bukiet goździków i lekko się chwieje, ale w porę doskakują i chwytają go za ramiona biorący udział w uroczystości oficjele. Obserwatorzy i dziennikarze starają się - jak zwykle - uchwycić każdy gest prezydenta.
Kiedyś kolejne roszady w najwyższych władzach KPZR zdradzały zmiany kolejności miejsc zajmowanych przez komunistycznych dygnitarzy na trybunie na placu Czerwonym. Klucz był oczywisty - im bliżej sekretarza generalnego, tym większe wpływy. Teraz losy najwyższych urzędników odczytuje się z mimiki i gestów prezydenta. Jelcyn wita się z ministrem obrony, marszałkiem Siergiejewem. Podchodzi do wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Siergieja Stiepaszyna. Z ojcowskim uwielbieniem przesuwa rękę po świątecznym mundurze generała: "Jakie piękne pagony". Na premiera Primakowa nie zwraca uwagi. Kilka dni wcześniej prezydent wprawił w osłupienie całą Rosję. Wszystkie niemal telewizyjne kanały z lubością powtarzały tę scenę: Narada na Kremlu. Grupa dostojników zasiada przy okrągłym stole. W centrum prezydent, po jego lewej ręce premier Jewgienij Primakow, za nim pierwszy zastępca kremlowskiej administracji Oleg Sysujew. Dwa krzesła dalej wicepremier i minister spraw wewnętrznych Siergiej Stiepaszyn. "Nie tak usiedliście" - stwierdza Jelcyn strofującym tonem belfra. Stiepaszyn jako pierwszy zastępca premiera ma siedzieć obok niego. "Proszę, Siergieju Wadimowiczu, przesiądźcie się". Już wtedy wszyscy w Moskwie zrozumieli, że dni gabinetu Jewgienija Primakowa są policzone, a najbardziej prawdopodobnym następcą premiera będzie właśnie Siergiej Stiepaszyn. Jelcyn od samego początku nie lubił Primakowa z dwóch co najmniej powodów. Nie mógł liczyć na jego bezwarunkowe podporządkowanie się Kremlowi i polityczną lojalność. A poza tym byłego już dzisiaj premiera łączyły zbyt zażyłe związki z antyjelcynowską, komunistyczną większością w Dumie, która przy każdej nadarzającej się okazji usiłuje przeprowadzić procedurę pozbawienia prezydenta urzędu. Inaczej zresztą być nie mogło, bo Primakow był kandydatem kompromisu. 17 sierpnia ubiegłego roku Rosją wstrząsnął finansowy krach. Państwo znalazło się na krawędzi bankructwa. Jelcyn zdymisjonował "młodego technokratę" Siergieja Kirijenkę i ponownie postawił na czele rządu zwolnionego bez wyraźnego powodu w marcu Wiktora Czernomyrdina. Ale tym razem Duma nie zaakceptowała prezydenckiego kandydata, a Jelcyn był zbyt słaby, by postawić na swoim. Wtedy właśnie przywódca liberałów Grigorij Jawlinski zaproponował Primakowa. Komunistyczna większość w Dumie opowiedziała się "za". Po raz pierwszy od czasu upadku Związku Radzieckiego w rządzie zasiedli członkowie Komunistycznej Partii Rosji. Gabinetowi Primakowa udało się zapanować nad katastrofalną sytuacją gospodarczą i nie dopuścić do poważniejszych politycznych wstrząsów. Kurs dolara od kilku miesięcy pozostaje na podobnym poziomie, nie sprawdziły się prognozy o nieuchronnej hiperinflacji. Spadek produkcji przemysłowej został praktycznie powstrzymany. Co więcej, rząd zaczął wypłacać obywatelom zaległe pensje i emerytury. W rezultacie 65 proc. Rosjan zaakceptowało działania rządu i jego szefa. Primakow pogodził polityczne elity. Niepisana umowa głosiła: utrzymać status quo co najmniej do czasu wyborów parlamentarnych w grudniu tego roku i nie pogorszyć przy tym sytuacji gospodarczej. Ostrożny, konsyliacyjny i poważany przez wszystkich Primakow nadawał się do tej misji bardziej niż ktokolwiek inny. Tak naprawdę niezadowolona była tylko "rodzina", czyli Borys Jelcyn, jego najbliżsi i powiązani z nimi oligarchowie oraz wysocy urzędnicy. Za czasów rządów Primakowa po raz pierwszy w historii postradzieckiej Rosji ludzie z prezydenckiego otoczenia znaleźli się w najprawdziwszych opałach. Wydano nakaz aresztowania bankiera "rodziny", Borysa Bieriezowskiego, podobny los spotkał innego magnata, Aleksandra Smolenskiego, a także kilku blisko z nimi związanych biznesmenów. Prokuratura Generalna zainteresowała się fortunami prezydenckiej córki Tatiany Diaczenko i kilku jej bliskich przyjaciół, zajmujących wysokie stanowiska w kremlowskiej hierarchii. Decyzja o zdymisjonowaniu Primakowa zapadła w wąskim gronie. W gabinecie Jelcyna obecni byli tylko szef jego administracji Wołoszyn i osobisty doradca, a jednocześnie córka prezydenta, Tatiana Borysowna Diaczenko. Przez telefon doradzał przebywający za granicą Walentyn Jumaszew, były szef kremlowskiej administracji, a wcześniej dziennikarz i współautor książek Jelcyna. W politycznej Moskwie daje się zaobserwować niezwykły fenomen - dymisję Primakowa przewidziano co do dnia, niemniej jednak wywołała ona coś w rodzaju szoku. Głównie dlatego, że nie rozumiano jej obiektywnych przyczyn, jeśli w ogóle takie były. Zdaniem Jelcyna, Primakow wypełnił taktyczne zadanie, tzn. ustabilizował sytuację, ale nie był zdolny dokonać niczego więcej, a chodzi o szybki wzrost gospodarczy. - Motywacja dymisji podana przez prezydenta jest cyniczna i kłamliwa - mówi Nikołaj Pietrakow, znany ekonomista, członek Akademii Nauk. - Działania podejmowane przez szefa państwa już od dawna dowodzą, że gospodarka nigdy go nie obchodziła. Również teraz zadał ekonomice kraju nokautujący cios wyłącznie po to, by zaspokoić własne ambicje polityczne. Rosyjska praktyka polityczna pokazuje wyraźnie, że nowy rząd będzie się mógł zająć poprawą sytuacji gospodarczej (czy też w ogóle przystąpić do działania) nie wcześniej niż za dwa miesiące. Trzeba przecież czasu najpierw na to, by kandydaturę nowego premiera zaakceptowała Duma, a potem na sformowanie gabinetu i opracowanie jego strategii. A chętnych do zajęcia ministerialnych foteli w rządzie zmienianym przez kapryśnego prezydenta co kilka miesięcy jest coraz mniej. Nowy p.o. premiera Siergiej Stiepaszyn został już okrzyknięty przez część prasy "rosyjskim Pinochetem". Mundur trzygwiazdkowego generała i często zakładane ciemne okulary sprzyjają skojarzeniom. Takie proste analogie zwykle jednak okazują się fałszywe. Podobnie jak mające je potwierdzać historyczne przykłady. Przed Stiepaszynem w minionym stuleciu funkcje premierów i wicepremierów zajmowali tylko trzej szefowie resortów bezpieczeństwa lub spraw wewnętrznych - Stołypin, Dzierżyński i Beria. Stiepaszyn nijak nie wpisuje się w to towarzystwo. Sam określa siebie jako umiarkowanego liberała. W oczach opinii publicznej obciąża go tylko jeden poważny grzech - w 1994 r. jako szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa był jednym z tych, którzy doradzali Jelcynowi, by wprowadził wojska do Czeczenii. Do dymisji podał się po udanej akcji Szamila Basajewa w Budionnowsku. - Wydaje się mało prawdopodobne, by Stiepaszynowi udało się w istotny sposób poprawić sytuację gospodarczą kraju. On przypomina mi Primakowa, z tą tylko różnicą, że były premier miał wielkie doświadczenie i wpływy, czego obecnemu p.o. brakuje - uważa Wiaczesław Igrunow z liberalnej frakcji parlamentarnej Jabłoko. Borys Jelcyn dokonał wyboru według starego, znanego klucza: "stracony" został popularny premier, cieszący się poparciem politycznych elit i mający wielkie szanse na sukces w wyścigu o fotel prezydenta. Jego miejsce zajął oddany, lojalny i sprawdzony sojusznik Kremla. Nikt nie ma wątpliwości, że Jelcynem powodowała przede wszystkim jego nie zaspokojona i - jak się uważa - coraz bardziej patologiczna żądza władzy. Nie wiadomo, czy prezydent pogodził się już z myślą, że w czerwcu 2000 r. będzie musiał odejść. Ludzie znający go od lat przekonują, że nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której jego ulubioną zabawkę trzyma w rękach ktoś inny, a on sam musi się temu przyglądać z boku. - Historia z dymisją Primakowa wyraźnie pokazała, że głównym źródłem niestabilności w kraju jest Kreml. Dla Jelcyna nawet cień możliwości zamachu na jego władzę jest straszniejszy niż perspektywa realnego politycznego i gospodarczego zamętu w państwie - uważa Igrunow. W ostatnich latach bywały okresy, kiedy prezydent więcej czasu spędzał w szpitalu i sanatorium niż w swoim kremlowskim gabinecie. W polityce wewnętrznej panowała wtedy względna stabilność. Poza komunistami ważniejsze siły polityczne w Rosji nie mają nic przeciwko temu, by Jelcyn spokojnie dotrwał do końca swojej kadencji, czyli do czerwca 2000 r. Byle tylko jak najrzadziej opuszczał swoją sanatoryjną rezydencję w Barwisze.
Kiedyś kolejne roszady w najwyższych władzach KPZR zdradzały zmiany kolejności miejsc zajmowanych przez komunistycznych dygnitarzy na trybunie na placu Czerwonym. Klucz był oczywisty - im bliżej sekretarza generalnego, tym większe wpływy. Teraz losy najwyższych urzędników odczytuje się z mimiki i gestów prezydenta. Jelcyn wita się z ministrem obrony, marszałkiem Siergiejewem. Podchodzi do wicepremiera i ministra spraw wewnętrznych Siergieja Stiepaszyna. Z ojcowskim uwielbieniem przesuwa rękę po świątecznym mundurze generała: "Jakie piękne pagony". Na premiera Primakowa nie zwraca uwagi. Kilka dni wcześniej prezydent wprawił w osłupienie całą Rosję. Wszystkie niemal telewizyjne kanały z lubością powtarzały tę scenę: Narada na Kremlu. Grupa dostojników zasiada przy okrągłym stole. W centrum prezydent, po jego lewej ręce premier Jewgienij Primakow, za nim pierwszy zastępca kremlowskiej administracji Oleg Sysujew. Dwa krzesła dalej wicepremier i minister spraw wewnętrznych Siergiej Stiepaszyn. "Nie tak usiedliście" - stwierdza Jelcyn strofującym tonem belfra. Stiepaszyn jako pierwszy zastępca premiera ma siedzieć obok niego. "Proszę, Siergieju Wadimowiczu, przesiądźcie się". Już wtedy wszyscy w Moskwie zrozumieli, że dni gabinetu Jewgienija Primakowa są policzone, a najbardziej prawdopodobnym następcą premiera będzie właśnie Siergiej Stiepaszyn. Jelcyn od samego początku nie lubił Primakowa z dwóch co najmniej powodów. Nie mógł liczyć na jego bezwarunkowe podporządkowanie się Kremlowi i polityczną lojalność. A poza tym byłego już dzisiaj premiera łączyły zbyt zażyłe związki z antyjelcynowską, komunistyczną większością w Dumie, która przy każdej nadarzającej się okazji usiłuje przeprowadzić procedurę pozbawienia prezydenta urzędu. Inaczej zresztą być nie mogło, bo Primakow był kandydatem kompromisu. 17 sierpnia ubiegłego roku Rosją wstrząsnął finansowy krach. Państwo znalazło się na krawędzi bankructwa. Jelcyn zdymisjonował "młodego technokratę" Siergieja Kirijenkę i ponownie postawił na czele rządu zwolnionego bez wyraźnego powodu w marcu Wiktora Czernomyrdina. Ale tym razem Duma nie zaakceptowała prezydenckiego kandydata, a Jelcyn był zbyt słaby, by postawić na swoim. Wtedy właśnie przywódca liberałów Grigorij Jawlinski zaproponował Primakowa. Komunistyczna większość w Dumie opowiedziała się "za". Po raz pierwszy od czasu upadku Związku Radzieckiego w rządzie zasiedli członkowie Komunistycznej Partii Rosji. Gabinetowi Primakowa udało się zapanować nad katastrofalną sytuacją gospodarczą i nie dopuścić do poważniejszych politycznych wstrząsów. Kurs dolara od kilku miesięcy pozostaje na podobnym poziomie, nie sprawdziły się prognozy o nieuchronnej hiperinflacji. Spadek produkcji przemysłowej został praktycznie powstrzymany. Co więcej, rząd zaczął wypłacać obywatelom zaległe pensje i emerytury. W rezultacie 65 proc. Rosjan zaakceptowało działania rządu i jego szefa. Primakow pogodził polityczne elity. Niepisana umowa głosiła: utrzymać status quo co najmniej do czasu wyborów parlamentarnych w grudniu tego roku i nie pogorszyć przy tym sytuacji gospodarczej. Ostrożny, konsyliacyjny i poważany przez wszystkich Primakow nadawał się do tej misji bardziej niż ktokolwiek inny. Tak naprawdę niezadowolona była tylko "rodzina", czyli Borys Jelcyn, jego najbliżsi i powiązani z nimi oligarchowie oraz wysocy urzędnicy. Za czasów rządów Primakowa po raz pierwszy w historii postradzieckiej Rosji ludzie z prezydenckiego otoczenia znaleźli się w najprawdziwszych opałach. Wydano nakaz aresztowania bankiera "rodziny", Borysa Bieriezowskiego, podobny los spotkał innego magnata, Aleksandra Smolenskiego, a także kilku blisko z nimi związanych biznesmenów. Prokuratura Generalna zainteresowała się fortunami prezydenckiej córki Tatiany Diaczenko i kilku jej bliskich przyjaciół, zajmujących wysokie stanowiska w kremlowskiej hierarchii. Decyzja o zdymisjonowaniu Primakowa zapadła w wąskim gronie. W gabinecie Jelcyna obecni byli tylko szef jego administracji Wołoszyn i osobisty doradca, a jednocześnie córka prezydenta, Tatiana Borysowna Diaczenko. Przez telefon doradzał przebywający za granicą Walentyn Jumaszew, były szef kremlowskiej administracji, a wcześniej dziennikarz i współautor książek Jelcyna. W politycznej Moskwie daje się zaobserwować niezwykły fenomen - dymisję Primakowa przewidziano co do dnia, niemniej jednak wywołała ona coś w rodzaju szoku. Głównie dlatego, że nie rozumiano jej obiektywnych przyczyn, jeśli w ogóle takie były. Zdaniem Jelcyna, Primakow wypełnił taktyczne zadanie, tzn. ustabilizował sytuację, ale nie był zdolny dokonać niczego więcej, a chodzi o szybki wzrost gospodarczy. - Motywacja dymisji podana przez prezydenta jest cyniczna i kłamliwa - mówi Nikołaj Pietrakow, znany ekonomista, członek Akademii Nauk. - Działania podejmowane przez szefa państwa już od dawna dowodzą, że gospodarka nigdy go nie obchodziła. Również teraz zadał ekonomice kraju nokautujący cios wyłącznie po to, by zaspokoić własne ambicje polityczne. Rosyjska praktyka polityczna pokazuje wyraźnie, że nowy rząd będzie się mógł zająć poprawą sytuacji gospodarczej (czy też w ogóle przystąpić do działania) nie wcześniej niż za dwa miesiące. Trzeba przecież czasu najpierw na to, by kandydaturę nowego premiera zaakceptowała Duma, a potem na sformowanie gabinetu i opracowanie jego strategii. A chętnych do zajęcia ministerialnych foteli w rządzie zmienianym przez kapryśnego prezydenta co kilka miesięcy jest coraz mniej. Nowy p.o. premiera Siergiej Stiepaszyn został już okrzyknięty przez część prasy "rosyjskim Pinochetem". Mundur trzygwiazdkowego generała i często zakładane ciemne okulary sprzyjają skojarzeniom. Takie proste analogie zwykle jednak okazują się fałszywe. Podobnie jak mające je potwierdzać historyczne przykłady. Przed Stiepaszynem w minionym stuleciu funkcje premierów i wicepremierów zajmowali tylko trzej szefowie resortów bezpieczeństwa lub spraw wewnętrznych - Stołypin, Dzierżyński i Beria. Stiepaszyn nijak nie wpisuje się w to towarzystwo. Sam określa siebie jako umiarkowanego liberała. W oczach opinii publicznej obciąża go tylko jeden poważny grzech - w 1994 r. jako szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa był jednym z tych, którzy doradzali Jelcynowi, by wprowadził wojska do Czeczenii. Do dymisji podał się po udanej akcji Szamila Basajewa w Budionnowsku. - Wydaje się mało prawdopodobne, by Stiepaszynowi udało się w istotny sposób poprawić sytuację gospodarczą kraju. On przypomina mi Primakowa, z tą tylko różnicą, że były premier miał wielkie doświadczenie i wpływy, czego obecnemu p.o. brakuje - uważa Wiaczesław Igrunow z liberalnej frakcji parlamentarnej Jabłoko. Borys Jelcyn dokonał wyboru według starego, znanego klucza: "stracony" został popularny premier, cieszący się poparciem politycznych elit i mający wielkie szanse na sukces w wyścigu o fotel prezydenta. Jego miejsce zajął oddany, lojalny i sprawdzony sojusznik Kremla. Nikt nie ma wątpliwości, że Jelcynem powodowała przede wszystkim jego nie zaspokojona i - jak się uważa - coraz bardziej patologiczna żądza władzy. Nie wiadomo, czy prezydent pogodził się już z myślą, że w czerwcu 2000 r. będzie musiał odejść. Ludzie znający go od lat przekonują, że nie jest w stanie wyobrazić sobie sytuacji, w której jego ulubioną zabawkę trzyma w rękach ktoś inny, a on sam musi się temu przyglądać z boku. - Historia z dymisją Primakowa wyraźnie pokazała, że głównym źródłem niestabilności w kraju jest Kreml. Dla Jelcyna nawet cień możliwości zamachu na jego władzę jest straszniejszy niż perspektywa realnego politycznego i gospodarczego zamętu w państwie - uważa Igrunow. W ostatnich latach bywały okresy, kiedy prezydent więcej czasu spędzał w szpitalu i sanatorium niż w swoim kremlowskim gabinecie. W polityce wewnętrznej panowała wtedy względna stabilność. Poza komunistami ważniejsze siły polityczne w Rosji nie mają nic przeciwko temu, by Jelcyn spokojnie dotrwał do końca swojej kadencji, czyli do czerwca 2000 r. Byle tylko jak najrzadziej opuszczał swoją sanatoryjną rezydencję w Barwisze.
Więcej możesz przeczytać w 21/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.