W obronie popkultury. Rozmowa ze Steve'em Reichem

W obronie popkultury. Rozmowa ze Steve'em Reichem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Steve Reich (fot. Jakub Gruca / Newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Największy żyjący amerykański kompozytor Steve Reich wystąpi 6 lipca na festiwalu Open'er. Jego słynne "Music for 18 Musicians" rozbrzmi już po północy, aby nie zakłócać szabasu.
Pomimo zbliżających się 77. urodzin Steve Reich jest wulkanem energii. Wyrzuca słowa z prędkością karabinu, pamięta całe mnóstwo dat, intonuje melodie utworów, o których mi opowiada. Przez całą długość rozmowy nie sposób pozbyć się przeświadczenia, że ma się do czynienia z jednym z największych umysłów świata sztuki ostatniego półwiecza. W końcu nowojorczyk jest nie tylko wielkim kompozytorem, lecz także poliglotą, wielkim znawcą filozofii Wittgensteina oraz zapalonym czytelnikiem Williama Carlosa Williamsa, który na studia trafił w wieku zaledwie szesnastu lat. Tym bardziej rzuca się w oczy, gdy kluczy, miga się od odpowiedzi. Ten wielki twórca nie lubi wspominać młodości spędzonej w Kalifornii, gdzie współpracował z lewicowym, dość radykalnym teatrem Mime Troupe. Niegdyś wypowiadał się o nim entuzjastycznie, później miał zniszczyć sporo taśm z tego okresu i konsekwentnie bagatelizował swój udział w życiu grupy. Jak wielu późno nawróconych amerykańskich Żydów, postanowił wyprzeć wydarzenia z szalonych lat sześćdziesiątych. Tym ciekawiej, że coraz bardziej reakcyjny i konserwatywny kompozytor podjął się nagrania utworu bazującego na piosenkach Radiohead. Trudno go zrozumieć, lecz na tym przecież polegają geniusze. Trudno to wytłumaczyć, lecz na tym przecież polega muzyka.

Miałem przyjemność rozmawiać z Panem podczas festiwalu Sacrum Profanum w 2011 roku. Wówczas nie znał Pan jeszcze Jonny'ego Greenwooda, nie miał Pan też w planach utworu nawiązującego do twórczości Radiohead. Wydaje się więc, że to najlepszy punkt wyjścia dla tej rozmowy. Proszę powiedzieć, jak to się wszystko potoczyło?

Cały proces rozpoczął się, gdy poznałem Jonny'ego Greenwooda. Zaintrygowało mnie to, że on nie jest jedynie gwiazdą rocka, lecz balansuje pomiędzy różnymi światami: rockiem, muzyką filmową czy tą komponowaną. Bardzo dobrze nam się rozmawiało, więc pomyślałem, że muszę posłuchać tego Radiohead. Wiedziałem oczywiście, że jest taki zespół, ale nigdy nie miałem okazji go poznać. Po powrocie do Nowego Jorku puściłem sobie ich płyty i właśnie te dwie piosenki: "Everything In Its Right Place" oraz "Jigsaw Falling Into Place" przyciągnęły mnie najbardziej.

Dlaczego akurat one?

Pamiętam, że ten pierwszy utwór przykuł moją uwagę refrenem. Posłuchaj melodii tego "eve-ry-thing", to jest 1-5-1, czyli od toniki do dominanty i z powrotem. Zabawne, bo to rzeczywiście jest "everything" – wszystko, jeśli chodzi o nasz zachodni system harmoniczny. Nie sądzę, aby panowie z Radiohead mieli tego świadomość, ale bardzo mnie to rozbawiło. W tym momencie muszę jednak dodać, że "Radio Rewrite" jest utworem luźno zainspirowanym wspomnianymi piosenkami. Jego pierwsza, trzecia i piąta część jest szybka i nawiązuje do "Jigsaw", a druga i czwarta są wolniejsze, i odnoszą się do "Everything". W większości przypadków sięgam do nich poprzez harmonie. Dlatego też musisz bardzo uważnie się w nie wsłuchać albo mieć muzyczne wykształcenie, by odnaleźć te nawiązania.

Niedawno rozmawiałem z Gavinem Chuckiem z zespołu Alarm Will Sound, który będzie nagrywał tę kompozycję. W trakcie naszej rozmowy przywołał on słowa, które miał wypowiedzieć podczas pracy nad tym utworem: tylko w dwudziestym wieku kompozytorzy nie sięgali po popkulturę. Co miał Pan dokładnie na myśli?

Dla zachodniej muzyki klasycznej czerpanie z muzyki ludowej było czymś oczywistym. Jedynie w epoce dodekafonistów doszło do błędnego założenia, aby grubą kreską oddzielić muzykę filharmonijną od tej popularnej. W ten sposób Schoenberg chciał zapewne zdyskredytować Kurta Weila, któremu tak zazdrościł sławy. No bo cofnijmy się choćby do renesansu i zobaczmy, że najsłynniejsze katolickie msze opierały się na francuskich pieśniach ludowych. Pójdźmy dalej, 104 Symfonia Haydna wykorzystuje tradycyjną pijacką przyśpiewkę austriacką, do folku sięga też oczywiście Beethoven w swoich symfoniach, nie mówiąc już o Bela Bartóku i muzyce bałkańskiej. Strawiński zarzekał się, że "Święto Wiosny" czy "Pietruszka" nie nawiązywały do rosyjskiej muzyki folkowej, ale muzykolodzy już dawno udowodnili, że to nieprawda. I dobrze, bo przecież nie ma w tym nic złego! Strawiński i tak pozostanie geniuszem i największym kompozytorem swoich czasów. Tak samo Gershwin – Amerykanie wciąż zastanawiają się czy on był wielkim kompozytorem, czy wielkim piosenko pisarzem. Otóż był i jednym, i drugim!

Jacy są Pana ulubieńcy spoza tego klasycznego kręgu?

Wychowałem się, słuchając nie tylko Beethovena i Strawińskiego, lecz także Milesa Davisa, Theloniusa Monka czy Johna Coltrane'a – i to było dla mnie absolutnie naturalne. Niestety w XX wieku wiele osób uważało inaczej. Moim zdaniem okno pomiędzy ulicą, a salą koncertową powinno być uchylone, aby obie grupy wiedziały, co się dzieje po drugiej stronie. Dlatego nie zgadzam się, gdy ktoś twierdzi, że to sięganie po Radiohead jest z mojej strony jakąś rewolucją – ja po prostu przywracam stary porządek.

Tak dobrze mówi Pan o popkulturze, że aż muszę przypomnieć wstęp do zbioru Pańskich tekstów autorstwa Paula Hilliera. Pisał on tam, że w połowie lat sześćdziesiątych opuścił Pan San Francisco, bo nie mógł Pan znieść gromadzących się tam hippisów. Rozumiem, że to już nie była Pańska muzyka.

Owszem, rock nigdy nie był moją muzyką i w ogóle mnie nie interesował. Pamiętaj jednak, że ja mieszkałem w San Francisco tylko ze względu na szkołę. Uczyłem się tam u Luciano Berio i to był bardzo ważny element mojej edukacji, jednak w głębi czułem się zawsze nowojorczykiem. Wiedziałem, że tam wrócę, tym bardziej, że w Kalifornii nie mogłem znaleźć instrumentalistów, którzy byliby zainteresowani nową muzyką. Oczywiście była filharmonia, ale poza tym środowiskiem trudno było mi znaleźć ludzi, z którymi mógłbym współpracować. Wiedziałem, że w Nowym Jorku będzie to dużo łatwiejsze.

Na Zachodnim Wybrzeżu znalazł Pan jednak grupę, z którą się Pan związał. Mam na myśli radykalną grupę teatralną Mime Troupe, dla której przygotowywał Pan muzykę.

Nigdy nie byłem członkiem Mime Troupe. Rzeczywiście, napisałem muzykę do dwóch ich przedstawień, ale nie wchodziłem w to głębiej. Pracowałem w domu, bo nie było to dla mnie tak jakoś szczególnie ważne. Skupiałem się na studiowaniu i lekcjach u Luciano Berio.

A moim zdaniem to są bardzo ciekawe utwory, w których pojawiają się już charakterystyczne dla Pana stylu rozwiązania kompozycyjne. Z tamtych czasów wspomina Pana między innymi Morton Subotnick, dla którego był Pan młodym, otwartym, trochę zaangażowanym politycznie...

Wiesz, to jest tak nieistotny fragment mojej biografii, że nie chcę tracić czasu na rozmawianie o nim. Naprawdę, nie ma sensu.

No dobrze. Przeniósł się Pan do Nowego Jorku, zmieniając nie tylko adres, bo odnalazł Pan też Boga. Historycy wspominają, że to częsty przypadek wśród amerykańskich Żydów, który zbliżyli się do swojej religii w obliczu Wojny Sześciodniowej. Czy tamte wydarzenia zrobiły na Panu duże wrażenie?

Dziś jestem praktykującym Żydem, ale na łono religii powróciłem po wielu latach. Jako dziecko byłem wychowywany w kompletnej nieświadomości nauk judaistycznych. Dopiero w latach siedemdziesiątych poczułem, że w moim życiu czegoś brakuje. Zapisałem się na kursy języka hebrajskiego oraz czytania Tory. Wciąż ma to wpływ na moje artystyczne życie, w Gdyni wystąpię dopiero w nocy, ponieważ od piątkowego do sobotniego wieczoru nie mogę pracować. Co do Izraela, to nie chciałbym się wypowiadać na tematy polityczne. Wielu artystów ma ten problem, że wydaje im się, że sama ich sztuka uprawnia ich do dyskutowania na tematy, na które nie mają większej wiedzy niż przeciętny obywatel. Izraelczycy to wspaniały, odważny naród o bogatej historii sięgającej trzech tysięcy lat. Życzę im jak najpomyślniejszej przyszłości. Odwiedziłem ten kraj w ubiegłym roku z wnukami i byliśmy nim zachwyceni.

Trudno jednak nie zauważyć, że judaizm odcisnął mocne piętno na Pana muzyce...

Na początku bardzo mi na tym zależało. Dlatego w 1981 roku skomponowałem utwór "Tehilim", który opiera się na Księdze Psalmów. Uważam, że to jedno z moich największych osiągnięć. Problem z tym utworem był taki, że wśród europejskich Żydów zaginęły tradycyjne melodie Psalmów. Jedyną grupą, która kultywuje ten śpiew są Żydzi z Jemenu. Uznałem, że z tego powodu mam zielone światło i mogę dać upust swojej kreatywności.

Kilka lat później napisał Pan kolejny utwór nawiązujący do historii Żydów, do tej trudnej historii...

Tak, choć gdy zaczynałem pracować nad "Different Trains" rozmyślałem raczej nad swoim dzieciństwem. Moi rodzice bardzo szybko się rozwiedli, więc ciągle podróżowałem pomiędzy Nowym Jorkiem a Kalifornią. Spędzałem u nich po sześć miesięcy, a później wsiadałem w pociąg, który pokonywał ten dystans w cztery dni. To był przełom lat trzydziestych i czterdziestych, więc pomyślałem sobie: "a co się wówczas działo w Europie?" Otóż niejaki pan Hitler chciał przejąć władzę nad światem i wysyłał tysiące Żydów do obozów koncentracyjnych. Uderzyło mnie to, że jeśli urodziłbym się w Brukseli czy Stuttgarcie, to podróżowałbym innymi pociągami, a my dziś w ogóle byśmy porozmawiali.

W celu napisania tego utworu sięgnął Pan po archiwalne taśmy z wypowiedziami Żydów, którzy przeżyli holocaust. Czy to był sposób, aby się trochę zdystansować, rozdzielić jakoś odpowiedzialność za ostateczny kształt tego utworu?

Wiesz, gdyby ktoś poprosiłby mnie o napisanie utworu o Holokauście, powiedziałbym mu, że jest szalony. Nigdy bym tego nie zrobił. Tutaj jednak nagrałem głos mojej guwernantki, która opowiada o podróżach po Stanach i zestawiłem je z taśmami, o których wspomniałeś. W ten sposób oddałem głos innym. Tym, którzy naprawdę to przeżyli. Ja to tylko dokończyłem całość, dopisałem do tego muzykę. Kończąc ten wątek, muszę jeszcze wymienić trzy ważne utwory: "Daniel Variations", które jest poświęcone porwanemu i zgładzonemu przez pakistańskich fundamentalistów z Karaczi Danielowi Pearlowi – amerykańskiemu reporterowi o żydowskich korzeniach; "You Are (Variations)", w którym wykorzystałem teksty rabina Nachmana z Bracławia – największego chasydzkiego mistyka przełomu XVIII i XIX wieku; oraz "The Cave", czyli multimedialna opera opowiadająca o jaskini, w której spoczywają Abraham i Sara.

Przez wiele lat słynął Pan z tego, że zajmowała Pana głównie struktura swoich kompozycji, że skupiał się Pan na tych małych przemianach, nieuchwytnych procesach, a nie na wielkich opowieściach...

Ależ to było czterdzieści lat temu! Wszyscy mi to wspominają ten minimalizm, tak jakbym od tego czasu nic nie zrobił. No przecież historia nie stanęła w miejscu!

Ale ja dlatego właśnie użyłem czasu przeszłego. Chciałem po prostu zapytać czy to właśnie religia nie wpłynęła poniekąd na pojawienie się bardziej lirycznych wątków w Pana muzyce?

Nie sądzę. Wielcy artyści to właśnie ci, którzy robią rzeczy, jakich byś się nie spodziewał. Powiem więcej, którzy robią rzeczy, których sami by się po sobie nie spodziewali. W tym zawodzie bardzo ważna jest intuicja, poddanie się emocjom, które sprawiają, że utwór brzmi właściwie, przekonująco. Trudno to wytłumaczyć, ale jeśli się tego nie znajdzie, słuchacze wychwycą, że efekt końcowy nie jest szczere, że nie ma co sobie nim zaprzątać głowy. Podam przykład, oryginalnie utwór "Drumming" trwał godzinę dwadzieścia minut, ale nagranie dla wytwórni Nonesuch już tylko 50 minut. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć.

A propos Boga, mówił Pan, że nie pracuje Pan w szabas – nie utrudnia to panu działania? Jak wiadomo, wena nie wybiera sobie konkretnej daty.

Prawdę mówiąc, bardzo mi to pomaga. Tym bardziej, że w piątek wieczorem wyłączam też wszystkie urządzenia: telefon, laptopa, iPoda. W czasach, w których technologia tak bardzo sprzęgła się z naszym życiem, to jest naprawdę odświeżające, więc mogę polecić to wszystkich, nie tylko Żydom. Poza tym, no właśnie, koncerty. W Gdyni również wystąpię o późnej porze, gdy już nie będzie to sprzeczne z moją religią.

No właśnie, Open'er Festival – to dość zaskakujące miejsce na Pański koncert. Nie miał Pan obiekcji przed występowaniem pod gołym niebem?

Jeszcze za czasów mojego ansamblu występowaliśmy na powietrzu i bardzo źle to wspominam, bo spadł deszcz i nasze instrumenty były mocno zagrożone. Mam więc nadzieję, że scena będzie przed tym zabezpieczona. Nie lubię występować na otwartej przestrzeni również dlatego, że w takich warunkach ludzie zawsze gorzej słyszą moją muzykę. Nie wiem, jak to będzie wyglądało w Gdyni, ale zazwyczaj nie da się uniknąć hałasu samolotów, ruchu ulicznego... Z drugiej strony bardzo się cieszę, że organizatorzy takiego festiwalu zechcieli mnie zaprosić, abym zaprezentował swój najbardziej znany utwór. Tym bardziej, że wystąpię z Ensemble Modern, z którymi współpraca jest zawsze dużą przyjemnością.

Pamiętam, że podczas Sacrum Profanum nie tylko dawał Pan koncerty, pojawiał się na próbach, lecz także trochę Pan pozwiedzał. Dobrze poznał Pan Kraków, wybrał się Pan do Oświęcimia... Czy w tym roku również uda się Panu coś zobaczyć?

Niestety, zaraz po koncercie wracam do Nowego Jorku. Wtedy w Krakowie to była bardzo szczególna sytuacja. Miałem dużo czasu i bardzo się cieszę, że mogłem go tak spożytkować. Zwłaszcza, że Polska jest mi przecież bliska – mój dziadek urodził się we Lwowie. Wówczas mieście Austrowęgierskim, ale przecież mieszkali tam przede wszystkim Polacy. Dlatego cieszę się na ten przyjazd i nawet nie martwię się o pogodę. A co tam, najwyżej popatrzę jak tańczycie w deszczu! Zrobicie to dla mnie, prawda?