Maisons Laffitte - jakże niepozorny, gdy go porównać z gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łomży lub w Suwałkach, ale jego mieszkańcy czuli największą w świecie odpowiedzialność za przyszłość Polski
Było to dwadzieścia lat temu. No, może dwadzieścia jeden - nie ma znaczenia. Po nieudanej podwyżce cen w 1976 r. i po Radomiu partia odzyskała utraconą chwilowo pewność siebie i nieomylnie, pod wodzą I sekretarza KC Edwarda Gierka, budowała zręby socjalizmu, "aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się lepiej i dostatniej". Towarzysz Jan Szydlak rządził gospodarką, której sukcesy planował tow. Tadeusz Wrzaszczyk, a front
ideologiczny zabezpieczał tow. Jerzy Łukaszewicz, zaś tow. Edward Babiuch i Zdzisław Żandarowski... Właśnie? A oni co robili? Już nie pamiętam, ale też coś bardzo pożytecznego i ważnego. Wiem tylko, że gdy jesienią 1980 r. zostali odwołani, to "za dopuszczenie do wypaczeń w życiu wewnątrzpartyjnym i niedostateczną dbałość o jakość szeregów". Zresztą Łukaszewicza też wtedy usunięto. I Wrzaszczyka, i Szydlaka, i Pykę.
Ale dwadzieścia lat temu nikt nikogo jeszcze nie odwoływał i Maciej Szczepański z Eugeniuszem Patykiem rządzili wszystkimi kanałami wszystkich telewizji w całej Polsce. A dwa były: program pierwszy i drugi. Dla podkreślenia, że jesteśmy suwerennym państwem, na którego terenie od kilkudziesięciu lat stacjonowały, gdzie chciały, oddziały Armii Czerwonej - otóż dla podkreślenia tej suwerenności na wszystkich kanałach wszystkich telewizji na zakończenie programu pokazywano nam orła białego na tle nerwowym i grano hymn narodowy, że "Jeszcze Polska nie zginęła". Ale bez słów. Potem centralnie gaszono ekran i cała Polska spała, by rano wstać do pracy, bo bezrobotnych wtedy nie było, choć roboty też nie.
Otóż w takich to czasach z nieodżałowanej pamięci Staszkiem Bareją robiliśmy wspólnie filmy, na które mieliśmy różne pomysły. Jednym z nich było, by zawsze przy tej okazji wyjechać choćby na krótko na Zachód i to za pieniądze, które da nam PZPR. Nie byliśmy partyjni, ale to nie miało najmniejszego znaczenia, bo partia wszystkim zabierała i wszystkim dawała. Partia była ważniejsza od państwa. "Bezcenną zdobyczą i niepodważalnym atutem socjalizmu w Polsce jest niezmiennie słuszna polityka zagraniczna oraz polityka obronna naszej partii i państwa, czyli lapidarnie mówiąc, polityka istnienia narodowego". Kto to mówił? Nieważne. To akurat minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski mówił. Ważne, że partia - jak widzimy - szła przed państwem.
Wracajmy do sprawy. Wyjechać na Zachód! Pomysł był prosty: akcję filmu - a robiliśmy komedie; partia zresztą uznawała rolę rozrywki - akcję takeśmy zaplatali, że część scen musiała być nakręcona pod Big Benem na przykład. I partia - rada nie rada - wyjazd finansowała. Oczywiście potem partia odbijała sobie to wszystko na kolaudacjach i jeździła na reżyserze Barei jak na łysej kobyle - że nieudane te filmy, że nieprawdziwe, że nie odzwierciedlają...
Ale myśmy się już przyzwyczaili ze Staszkiem, że nasze filmy są niedobre. Ambitni twórcy tamtych czasów rozumieli troskę partii o polską komedię. Jeden z nich ukuł nawet termin "bareizm" - że takie nic i poniżej poziomu. Nie piszę kto, bo facet jest wciąż aktywny w środowisku, kręci filmy, na które nikt nie chodzi, i z tego się utrzymuje.Wtedy pojechaliśmy właśnie do Paryża, kręcąc "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?". Przed wyjazdem Andrzej Drawicz dał mi telefon do "Kultury" do pana Zygmunta Hertza, zwanego Wujem w naszym esteesowskim światku. Wuj przyjął mnie serdecznie i natychmiast zawiózł oczywiście do słynnego Maisons Laffitte, czyli do redakcji "Kultury". Tak właśnie miałem zaszczyt i szczęście poznać pana Jerzego Giedroycia, pana Józefa Czapskiego, państwa Hertzów... - wszystkich! Niewielki dom, jakże niepozorny, gdy go porównać z gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łomży lub w Suwałkach, ale właśnie w tym niewielkim domu jego mieszkańcy czuli największą w świecie odpowiedzialność za przyszłość Polski.
Przybysz ze Wschodu! Z Warszawy! Ja nim byłem. Usadzono mnie przy stole, poczęstowano i rozpoczęła się strzelanina. Strzelano pytaniami: Co się dzieje? Kto? Gdzie? Co powiedział? Jakie nastroje? Co mówią o środowym artykule w "Trybunie Ludu"? Czy to prawda, że Putrament powiedział...?
Nic nie wiedziałem. Przybywałem z Warszawy i nie wiedziałem nic. Waliłem jakimiś ogólnikami, a oni chcieli konkretów, szczegółów, faktów, cytatów! Wiedzieli wszystko i chcieli tylko uzupełnienia od naocznego świadka. Spocony byłem jak nigdy w życiu. Giedroyc ożywił się na chwilę, gdy usłyszał, że mieszkam na wsi. Na wsi? No! I jakie są nastroje? Gdyby coś się zaczęło, to czy chłopi się ruszą? Co tam na Litwie?
Moje odpowiedzi były beznadziejnie nijakie. Jerzy Giedroyc wstał, pożegnał się ze mną i poszedł na górę. W telewizji nadawali jakiś pucharowy mecz. Podobno słaby, ale z pewnością mocniejszy od rozmowy ze mną. Od tamtego czasu nigdy nie miałem odwagi i śmiałości, by w Paryżu zadzwonić do Maisons Laffitte i jest to chyba zrozumiałe. Nie mogę przecież powiedzieć nawet, że wychowałem się na książkach Jerzego Giedroycia, na których - jak sami to zresztą wyznali (oczywiście każdy oddzielnie) - wychowali się zarówno prezydent Lech Wałęsa, jak i prezydent Aleksander Kwaśniewski. Wiem wprawdzie znacznie więcej niż dwadzieścia lat temu, ale - niestety - poziom piłki nożnej w świecie też bardzo się podniósł. Widzę to i mam nadzieję, że w finale zagrają Holendrzy z Chorwatami, choć równie dobrze mogą grać o trzecie miejsce. Zresztą każdy mecz, nawet
trzecioligowy, w Polsce zdaje mi się ciekawszy od tego tasiemca na temat liczby województw. Widziałem Walendziaka u Najsztuba i Żakowskiego. Boże, jaki on nudny! Nic nie powiedział. Nic zupełnie. Wyszedłem więc przed dom, a tam na trawniku kilku chłopców kopie dziurawą piłkę. Bramki z ubrań, trzech na czterech... Ale nawet nieźle im to idzie. Jest na co popatrzeć.
ideologiczny zabezpieczał tow. Jerzy Łukaszewicz, zaś tow. Edward Babiuch i Zdzisław Żandarowski... Właśnie? A oni co robili? Już nie pamiętam, ale też coś bardzo pożytecznego i ważnego. Wiem tylko, że gdy jesienią 1980 r. zostali odwołani, to "za dopuszczenie do wypaczeń w życiu wewnątrzpartyjnym i niedostateczną dbałość o jakość szeregów". Zresztą Łukaszewicza też wtedy usunięto. I Wrzaszczyka, i Szydlaka, i Pykę.
Ale dwadzieścia lat temu nikt nikogo jeszcze nie odwoływał i Maciej Szczepański z Eugeniuszem Patykiem rządzili wszystkimi kanałami wszystkich telewizji w całej Polsce. A dwa były: program pierwszy i drugi. Dla podkreślenia, że jesteśmy suwerennym państwem, na którego terenie od kilkudziesięciu lat stacjonowały, gdzie chciały, oddziały Armii Czerwonej - otóż dla podkreślenia tej suwerenności na wszystkich kanałach wszystkich telewizji na zakończenie programu pokazywano nam orła białego na tle nerwowym i grano hymn narodowy, że "Jeszcze Polska nie zginęła". Ale bez słów. Potem centralnie gaszono ekran i cała Polska spała, by rano wstać do pracy, bo bezrobotnych wtedy nie było, choć roboty też nie.
Otóż w takich to czasach z nieodżałowanej pamięci Staszkiem Bareją robiliśmy wspólnie filmy, na które mieliśmy różne pomysły. Jednym z nich było, by zawsze przy tej okazji wyjechać choćby na krótko na Zachód i to za pieniądze, które da nam PZPR. Nie byliśmy partyjni, ale to nie miało najmniejszego znaczenia, bo partia wszystkim zabierała i wszystkim dawała. Partia była ważniejsza od państwa. "Bezcenną zdobyczą i niepodważalnym atutem socjalizmu w Polsce jest niezmiennie słuszna polityka zagraniczna oraz polityka obronna naszej partii i państwa, czyli lapidarnie mówiąc, polityka istnienia narodowego". Kto to mówił? Nieważne. To akurat minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski mówił. Ważne, że partia - jak widzimy - szła przed państwem.
Wracajmy do sprawy. Wyjechać na Zachód! Pomysł był prosty: akcję filmu - a robiliśmy komedie; partia zresztą uznawała rolę rozrywki - akcję takeśmy zaplatali, że część scen musiała być nakręcona pod Big Benem na przykład. I partia - rada nie rada - wyjazd finansowała. Oczywiście potem partia odbijała sobie to wszystko na kolaudacjach i jeździła na reżyserze Barei jak na łysej kobyle - że nieudane te filmy, że nieprawdziwe, że nie odzwierciedlają...
Ale myśmy się już przyzwyczaili ze Staszkiem, że nasze filmy są niedobre. Ambitni twórcy tamtych czasów rozumieli troskę partii o polską komedię. Jeden z nich ukuł nawet termin "bareizm" - że takie nic i poniżej poziomu. Nie piszę kto, bo facet jest wciąż aktywny w środowisku, kręci filmy, na które nikt nie chodzi, i z tego się utrzymuje.Wtedy pojechaliśmy właśnie do Paryża, kręcąc "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?". Przed wyjazdem Andrzej Drawicz dał mi telefon do "Kultury" do pana Zygmunta Hertza, zwanego Wujem w naszym esteesowskim światku. Wuj przyjął mnie serdecznie i natychmiast zawiózł oczywiście do słynnego Maisons Laffitte, czyli do redakcji "Kultury". Tak właśnie miałem zaszczyt i szczęście poznać pana Jerzego Giedroycia, pana Józefa Czapskiego, państwa Hertzów... - wszystkich! Niewielki dom, jakże niepozorny, gdy go porównać z gmachem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Łomży lub w Suwałkach, ale właśnie w tym niewielkim domu jego mieszkańcy czuli największą w świecie odpowiedzialność za przyszłość Polski.
Przybysz ze Wschodu! Z Warszawy! Ja nim byłem. Usadzono mnie przy stole, poczęstowano i rozpoczęła się strzelanina. Strzelano pytaniami: Co się dzieje? Kto? Gdzie? Co powiedział? Jakie nastroje? Co mówią o środowym artykule w "Trybunie Ludu"? Czy to prawda, że Putrament powiedział...?
Nic nie wiedziałem. Przybywałem z Warszawy i nie wiedziałem nic. Waliłem jakimiś ogólnikami, a oni chcieli konkretów, szczegółów, faktów, cytatów! Wiedzieli wszystko i chcieli tylko uzupełnienia od naocznego świadka. Spocony byłem jak nigdy w życiu. Giedroyc ożywił się na chwilę, gdy usłyszał, że mieszkam na wsi. Na wsi? No! I jakie są nastroje? Gdyby coś się zaczęło, to czy chłopi się ruszą? Co tam na Litwie?
Moje odpowiedzi były beznadziejnie nijakie. Jerzy Giedroyc wstał, pożegnał się ze mną i poszedł na górę. W telewizji nadawali jakiś pucharowy mecz. Podobno słaby, ale z pewnością mocniejszy od rozmowy ze mną. Od tamtego czasu nigdy nie miałem odwagi i śmiałości, by w Paryżu zadzwonić do Maisons Laffitte i jest to chyba zrozumiałe. Nie mogę przecież powiedzieć nawet, że wychowałem się na książkach Jerzego Giedroycia, na których - jak sami to zresztą wyznali (oczywiście każdy oddzielnie) - wychowali się zarówno prezydent Lech Wałęsa, jak i prezydent Aleksander Kwaśniewski. Wiem wprawdzie znacznie więcej niż dwadzieścia lat temu, ale - niestety - poziom piłki nożnej w świecie też bardzo się podniósł. Widzę to i mam nadzieję, że w finale zagrają Holendrzy z Chorwatami, choć równie dobrze mogą grać o trzecie miejsce. Zresztą każdy mecz, nawet
trzecioligowy, w Polsce zdaje mi się ciekawszy od tego tasiemca na temat liczby województw. Widziałem Walendziaka u Najsztuba i Żakowskiego. Boże, jaki on nudny! Nic nie powiedział. Nic zupełnie. Wyszedłem więc przed dom, a tam na trawniku kilku chłopców kopie dziurawą piłkę. Bramki z ubrań, trzech na czterech... Ale nawet nieźle im to idzie. Jest na co popatrzeć.
Więcej możesz przeczytać w 28/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.