Zawsze miał temperament demaskatora i odzierał Amerykę z mitów. Dzisiaj jednak polityka zabija w Oliverze Stone'ie artystę. Zamienia go w ideologa i trybuna południowoamerykańskich przywódców.
-Dla mnie jest ważne, żeby sztuka pozostawała blisko rzeczywistości. Pewnie dla Polaków też. Ale podobno Czesi wolą żyć w swojej bańce i nie słuchać historii politycznej. – mówi mi Stone. Reżysera "Plutonu”, "Wall Street” "Urodzonych morderców” czy "JFK” spotykam w Karlowych Warach, gdzie odebrał Kryształowy Globus za wybitny wkład w światową kinematografię. Jest niechętny, zirytowany. Wie, że czeska prasa nie zostawiła na nim suchej nitki.
Dzień wcześniej, konferencja prasowa. Reżyser jest w swoim żywiole. Pacyfikuje moderatorkę i zaczyna monolog. Promuje dziesięcioodcinkowy, telewizyjny cykl dokumentalny, który dopiero ma trafić do naszej części Europy, "Nieopowiedziana historia Stanów Zjednoczonych”. "Uzupełnił” w nim 70 lat historii Ameryki, od drugiej wojny światowej do współczesności. Gospodarzy najbardziej denerwują fragmenty wypowiedzi Stone’a dotyczące bloku wschodniego. Teza, że za reżim komunistyczny w Czechosłowacji winę ponosi USA ("Przyjrzyjcie się wydarzeniom 1944-47!”), zarzut poddaństwa Ameryce, które miało się zamanifestować wstąpieniem do NATO ("Kto wam radził to zrobić? Tę organizację powinni byli rozwiązać w 1989”), obrona ZSRR. W swoich wypowiedziach Stone karkołomnie żongluje porównaniami, sypie datami, robi wielkie wolty historyczne. Skacze w czasie: od Eisenhowera do Busha Jr, od De Gaulle'a do Hollande’a. I tylko o kinie niemal nie wspomina, koncentrując się na wiwisekcji "tyranii Ameryki”. Bo - jak twierdzi - "ma rolę do odegrania”: "Chcę, aby ludzie odkryli w sobie prawdziwą wolność”. A jest to tym trudniejsze, że "propaganda ZSRR i Czechosłowacji była niczym przy tym, co dzisiaj robi się w Stanach”.
Stone przeszedł długą drogę zanim stał się pierwszym krytykiem Ameryki i przyjacielem przywódców Ameryki Południowej. Urodził się w 1946 w zamożnej rodzinie. Jego ojciec był maklerem giełdowym. Oliver studiował na uniwersytecie w Yale. Aż zaciągnął się do armii i pojechał do Wietnamu.
- Wchodziłem w życie jako konformista i konserwatysta – mówi. - Dopiero na wojnie umarł we mnie William Oliver Stone, a narodził Oliver. To tam, zraniony w walce, ze strasznymi obrazami pod powiekami zdałem sobie sprawę, że świat nie jest taki prosty, jak twierdzą politycy z mównicy. Że muszę zrewidować wszystko, czego się w życiu dowiedziałem.. Kino nadawało się do tego idealnie.
Po latach skłócony z Ameryką, znalazł swoją duchową ojczyznę za południową granicą. "Comandante” z 2003 roku to panegiryk na cześć Castro. Na festiwalu w Berlinie Stone podkreślał, jak inspirującym człowiekiem jest kubański dyktator. Z uznaniem wypowiadał się o gimnastyce, którą Castro uprawia i dzięki której zachowuje (a raczej zachowywał wówczas) dobrą formę. Jeden z dziennikarzy z Europy środkowej rzucił uwagę: "Łatwo jest zrobić taki dokument komuś, kto nie żył w podobnym systemie i w kieszeni ma paszport”. Ale reżyser odpowiadał: "Paszport szczęścia nie daje. A w Hawanie widziałem przedszkola pełne szczęśliwych dzieci”.
Przywódcom Ameryki Południowej Stone wierzy na słowo. W jego "South of the Border” (2009) Hugo Chavez zaprzecza, jakoby szykanował opozycję i zapewnia, że dba o demokratyczne instytucje. Mówi, że pogodził się z tym, że dziennikarze oczerniają go ze złości, bo zakończył usłużną politykę wobec USA. Utrzymuje, że w swoim kraju zrobił "rewolucję pokojową, ale uzbrojoną”.
Za dowód służy obraz – wiece poparcia dla Chaveza i wiwatujące tłumy, gdy wódz odwiedza dom, w którym się urodził. Z Evo Moralesem Stone żuje liście koki i gra w piłkę (zresztą dość dobrze). W tej nieformalnej atmosferze przywódca Boliwii pytany, skąd kontrowersje wokół jego postaci, odpowiada: "Media zawsze zrobią kryminalistę z kogoś, kto walczy z neoliberalizmem, kolonializmem i imperializmem”. O spacerach z Raulem Castro nie wspominając. I tylko dawny prezydent Argentyny Nestor Kirchner po cichu dodaje, że dobrze by było, gdyby w następnych wyborach Hugo Chavez miał jakiegoś kontrkandydata.
Historię przemiany Olivera Stone'a z wypowiedziami reży sera można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost"
Dzień wcześniej, konferencja prasowa. Reżyser jest w swoim żywiole. Pacyfikuje moderatorkę i zaczyna monolog. Promuje dziesięcioodcinkowy, telewizyjny cykl dokumentalny, który dopiero ma trafić do naszej części Europy, "Nieopowiedziana historia Stanów Zjednoczonych”. "Uzupełnił” w nim 70 lat historii Ameryki, od drugiej wojny światowej do współczesności. Gospodarzy najbardziej denerwują fragmenty wypowiedzi Stone’a dotyczące bloku wschodniego. Teza, że za reżim komunistyczny w Czechosłowacji winę ponosi USA ("Przyjrzyjcie się wydarzeniom 1944-47!”), zarzut poddaństwa Ameryce, które miało się zamanifestować wstąpieniem do NATO ("Kto wam radził to zrobić? Tę organizację powinni byli rozwiązać w 1989”), obrona ZSRR. W swoich wypowiedziach Stone karkołomnie żongluje porównaniami, sypie datami, robi wielkie wolty historyczne. Skacze w czasie: od Eisenhowera do Busha Jr, od De Gaulle'a do Hollande’a. I tylko o kinie niemal nie wspomina, koncentrując się na wiwisekcji "tyranii Ameryki”. Bo - jak twierdzi - "ma rolę do odegrania”: "Chcę, aby ludzie odkryli w sobie prawdziwą wolność”. A jest to tym trudniejsze, że "propaganda ZSRR i Czechosłowacji była niczym przy tym, co dzisiaj robi się w Stanach”.
Stone przeszedł długą drogę zanim stał się pierwszym krytykiem Ameryki i przyjacielem przywódców Ameryki Południowej. Urodził się w 1946 w zamożnej rodzinie. Jego ojciec był maklerem giełdowym. Oliver studiował na uniwersytecie w Yale. Aż zaciągnął się do armii i pojechał do Wietnamu.
- Wchodziłem w życie jako konformista i konserwatysta – mówi. - Dopiero na wojnie umarł we mnie William Oliver Stone, a narodził Oliver. To tam, zraniony w walce, ze strasznymi obrazami pod powiekami zdałem sobie sprawę, że świat nie jest taki prosty, jak twierdzą politycy z mównicy. Że muszę zrewidować wszystko, czego się w życiu dowiedziałem.. Kino nadawało się do tego idealnie.
Po latach skłócony z Ameryką, znalazł swoją duchową ojczyznę za południową granicą. "Comandante” z 2003 roku to panegiryk na cześć Castro. Na festiwalu w Berlinie Stone podkreślał, jak inspirującym człowiekiem jest kubański dyktator. Z uznaniem wypowiadał się o gimnastyce, którą Castro uprawia i dzięki której zachowuje (a raczej zachowywał wówczas) dobrą formę. Jeden z dziennikarzy z Europy środkowej rzucił uwagę: "Łatwo jest zrobić taki dokument komuś, kto nie żył w podobnym systemie i w kieszeni ma paszport”. Ale reżyser odpowiadał: "Paszport szczęścia nie daje. A w Hawanie widziałem przedszkola pełne szczęśliwych dzieci”.
Przywódcom Ameryki Południowej Stone wierzy na słowo. W jego "South of the Border” (2009) Hugo Chavez zaprzecza, jakoby szykanował opozycję i zapewnia, że dba o demokratyczne instytucje. Mówi, że pogodził się z tym, że dziennikarze oczerniają go ze złości, bo zakończył usłużną politykę wobec USA. Utrzymuje, że w swoim kraju zrobił "rewolucję pokojową, ale uzbrojoną”.
Za dowód służy obraz – wiece poparcia dla Chaveza i wiwatujące tłumy, gdy wódz odwiedza dom, w którym się urodził. Z Evo Moralesem Stone żuje liście koki i gra w piłkę (zresztą dość dobrze). W tej nieformalnej atmosferze przywódca Boliwii pytany, skąd kontrowersje wokół jego postaci, odpowiada: "Media zawsze zrobią kryminalistę z kogoś, kto walczy z neoliberalizmem, kolonializmem i imperializmem”. O spacerach z Raulem Castro nie wspominając. I tylko dawny prezydent Argentyny Nestor Kirchner po cichu dodaje, że dobrze by było, gdyby w następnych wyborach Hugo Chavez miał jakiegoś kontrkandydata.
Historię przemiany Olivera Stone'a z wypowiedziami reży sera można przeczytać w najnowszym numerze tygodnika "Wprost"
Najnowszy numer "Wprost" od niedzielnego wieczora jest dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .