Ostatnio Anna Przybylska okupowała czołówki nie tylko plotkarskich portali i tabloidów. Za sprawą choroby. Nie, nie nazywano jej rakiem. Padały mniej przerażające określenia. Najczęściej pisano o guzkach. Tak czy inaczej, czytelnicy, którzy już przywykli do zdrowotnych rewelacji na temat celebrytów, wiedzieli, że jeśli piszą, to musi być rak. Większość komentarzy była pozytywna, ale zdarzały się też inne, świadczące o znużeniu publiczności tego typu sensacjami. Pewien dziennikarz na swym facebookowym profilu napisał: „No więc razem z całą Polską przyjmujemy zakłady, czy Ania Przybylska umrze (nie czy w ogóle, tylko czy zaraz). Ja twardo obstawiam, że żyć będzie i że to w ogóle się okaże jakaś kosmetycznie niepoważna historia, jakieś zapalne guzki, żaden kancer. Ale gdyby nie, to jako Chewra Kadisza karnie zapie…lam na pogrzeb i nawet kupię kwiaty”. To tylko początek długiego i prześmiewczego tekstu o medialnej chorobie. Okropny? Bezduszny? Być może, ale przede wszystkim świadczący o lekkim znużeniu tematem i dostrzeganiu w nim wyłącznie zabiegu marketingowego, nie prywatnej tragedii.
Brać fanów na ciężki poród i raka
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.