„Doktorze Frankenstein, co żeście stworzyli”, chciałoby się powiedzieć, patrząc na dzisiejszą „Solidarność”.
Jan Rulewski: „Solidarność” była okrętem, którym płynęliśmy do Indii po złoto. Ale trzeba się przyznać, że się po drodze pogubiliśmy i statek zmienił kurs.
Kiedy się pogubiliście?
W momencie tworzenia zrębów III Rzeczypospolitej. Nie mieliśmy koncepcji, jak zagospodarować tę wolność. Wróciliśmy wtedy do swoich związkowych siedzib, a inicjatywę przejęli nasi koledzy, jak najbardziej solidarnościowi, którzy zrywali już ze związkiem i mieli inną wizję przyszłości. Kapitan Balcerowicz wziął wtedy kurs na Waszyngton, na gospodarkę rynkową, odcinając się od „Solidarności”.
A związkowcy?
Wylądowaliśmy na wolnorynkowym betonie zamiast w republice solidarnościowej. I jeszcze broniliśmy tego kapitalizmu, bo to było tłumaczone dobrem Polski. Powinniśmy budować model społecznej gospodarki rynkowej.
Czyli szwedzki.
Tak by było, gdyby hasła „Solidarności” zostały zrealizowane. Premier Tadeusz Mazowiecki miał świadomość, jakie to ważne, dlatego w konstytucji jest wpisana społeczna gospodarka rynkowa. Tylko tak się stało, że hasła są po jednej stronie, a realia po drugiej. Zbudowaliśmy bananowe państwo, może nie tak skrajną odmianę kapitalizmu jak południowoamerykański, ale na pewno nie jest to państwo, o jakim marzyła „Solidarność”.
„Solidarność”, której był pan członkiem, nas przed tym nie uchroniła?
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.