To będzie nasz barokowy ogród, którego nigdy nie zechcemy opuścić – mawiał do pracowników Centrum Technologii Audiowizualnych (CeTA) we Wrocławiu Zbigniew Rybczyński. Gdy w 2009 r. polski laureat Oscara zostawał dyrektorem artystycznym tej instytucji, obiecywał stworzyć rewolucyjne studio filmowe, które rozsławi Polskę na świecie. Artysta rzeczywiście potraktował państwową instytucję jak ogród, a nawet dom z ogrodem. Prywatny. Tu w zasadzie mieszkał, a nawet urządzał imprezy. W centrum zatrudnił również Dorotę Zgłobicką, partnerkę, a później żonę. Filmowiec słał do Ministerstwa Kultury pisma, w których tłumaczył konieczność jej zaangażowania.
– Pracuję po kilkanaście godzin na dobę. Dorota jest artystką, filmowcem z własnymi osiągnięciami i nagrodami. To nie ja podpisywałem z nią umowy o pracę. Tylko Dorota pracowała ze mną po 16 godzin dziennie nad realizacją projektu. Moje miejsce pracy siłą rzeczy jest też moim domem. Tak też było w CeTA – tłumaczy w rozmowie z „Wprost” Zbigniew Rybczyński.
– Takie podejście udzielało się sprowadzonym przez niego współpracownikom, w większości młodym ludziom, m.in. doktorantom z Politechniki Wrocławskiej. Żartowaliśmy, że zrobili sobie z CeTA akademik. Przychodzili do pracy po zajęciach i zabierali się do gotowania. W całym budynku było czuć, co będą mieli dziś na obiad. Potem znajdowaliśmy gnijące resztki w lodówkach – opowiada jeden z byłych już pracowników.
– Później wieczorami siedzieli w urządzonym na terenie firmy„barze”. Sprzątaczki się buntowały, przychodziły do dyrekcji na skargi. W jednej z notatek napisały, że nie będą sprzątać „dziesiątek butelek po alkoholu, wymiocin i innych ekstrawaganckich dowodów na bujne osobowości gości”. Także wesele Rybczyńskiego odbyło się w studiu filmowym. Ponad setka gości, open bar, catering, koncert Urszuli Dudziak. Didżejem był zatrudniony w firmie dźwiękowiec. Pracownicy pomagali w przygotowaniach, nosili stoły. To wszystko zawierało jasny przekaz, że Rybczyński w firmie może wszystko. Choć formalnie szefem placówki był Robert Gawłowski, wszyscy wiedzieli, że w rzeczywistości o wszystkim decyduje Rybczyński. Gorzej, że – jak się wydaje – podobne założenie przyjęło ministerstwo. Bogdan Zdrojewski bardzo chciał, by inwestycja została ukończona, dlatego godził się na wiele. Tym bardziej że Rybczyński nie znosił sprzeciwu, co potwierdzają jego pracownicy. I krzyknąć potrafił, i postraszyć, że zwolni natychmiast, i zakląć siarczyście. Rządził silną ręką, bo władzę miał prawie absolutną.
Powrót mistrza
Gdy pięć lat temu po ćwierćwieczu pracy w USA wracał do Polski, miał sławę człowieka, który zrewolucjonizował świat filmowych efektów specjalnych. A z geniuszem, autorem oscarowego filmu „Tango” (1981 r.), twórcą wideoklipów do muzyki Micka Jaggera czy Johna Lennona po prostu się nie dyskutuje. On sam powtarzał, że nasz kraj to najlepiej rozwijający się obszar w dziedzinie multimediów i sztuk wizualnych. Nic dziwnego, że wierzyli mu i ministerstwo, i Polski Instytut Sztuki Filmowej, i współpracownicy.
W październiku minister kultury Bogdan Zdrojewski w atmosferze skandalu odwołał Rybczyńskiego z funkcji dyrektora artystycznego CeTA. Sprawa jest w prokuraturze, firma poddawana jest też kontroli skarbowej i ministerialnej. Rybczyński zaś zapowiada, że poda ministra do sądu. Zarzuca Zdrojewskiemu, że działa na szkodę kraju i chce zniszczyć budowaną przez niego instytucję. Zagroził nawet, że w tej sytuacji wróci na stałe do Stanów Zjednoczonych.
– Nie mogę sobie pozwolić, by ktoś mnie posądzał o niegospodarność i marnotrawienie publicznych pieniędzy – mówi w rozmowie z „Wprost” artysta. I tłumaczy, że powodem jego kłopotów jest spisek, który wykrył. Jego zdaniem instytucja, której został dyrektorem artystycznym, została powołana tylko po to, by urzędnicy mogli się nakraść. – Jestem artystą i nie znam się na umowach, przetargach, księgowości – wyjaśnia. Potwierdza, że z CeTA wyprowadzano ogromne sumy pieniędzy, ale nie on ponosi za to winę. – Działo się to za moimi plecami, bez mojej akceptacji i wiedzy. Zresztą sam zawiadomiłem o tym ministra – zauważa. Minister Zdrojewski potwierdza, że w kwietniu 2012 r., a więc natychmiast po informacji Rybczyńskiego, resort skontrolował dokumenty firmy. Potem była jeszcze ponowna kontrola oraz audyt Urzędu Kontroli Skarbowej. – Ujawniono kolejne nieprawidłowości, m.in. związane z fałszowaniem dokumentów. Na skutek ujawnionych przez UKS spraw, które przekraczają zakres działań rzecznika dyscypliny finansów, sprawa trafiła do prokuratury – wyjaśnia minister.
Kosztowne wizje
Na czym polegała nowatorska idea CeTA? W myśl wizji „Big Zbiga” do zrobienia filmu potrzebni będą tylko aktorzy, kamery i metalowo-drewniane konstrukcje. Reszta miała powstawać w komputerach. Umożliwia to technologia motion control, która zasadniczo redukuje koszty produkcji filmowej. Studio, które miało takim wyzwaniom podołać, Rybczyński obiecał zrealizować za 6 mln zł. Szybko okazało się jednak, że to nie wystarczy, więc PISF dorzucił jeszcze 2,5 mln, a potem kolejne 450 tys. Dzieło miało powstawać przez rok. Powstawało cztery lata. I nie powstało.
Gdyby Rybczyński, tak jak obiecywał, stworzył studio filmowe w ciągu 12 miesięcy, zarobiłby tylko 240 tys. zł brutto, a nie prawie cztery razy tyle. W dodatku, zdaniem rozmówcy „Wprost”, filmowiec dość szybko dostrzegł, że jego projekt szwankuje. W związku z czym odwlekał moment prawdy. – Umowa była tak skonstruowana, że z dniem uruchomienia studia musi ono zacząć na siebie zarabiać. Oddanie projektu nie było zatem w interesie Rybczyńskiego. Byłby to bowiem moment bezwzględnej weryfikacji nie tylko jego umiejętności technologicznych, ale i biznesowych. Dlatego zaczął mnożyć koszty i przeszkody – ocenia jeden z pracowników CeTA. Sam Rybczyński utrzymuje, że odwołano go na ostatniej prostej. Że zabrakło jedynie ostatniego trybiku, by wszystko uruchomić. Tego optymizmu nie podzielają współpracownicy. – Projekty narysowane przez mistrza ołówkiem na karteczkach wyglądały prosto. Tyle że za tymi konstrukcjami nie stały żadne szczegółowe obliczenia. Tymczasem on dawał współpracownikom taką karteczkę i kazał wcielać w życie. W realu to nie działało. Wtedy dyrektor informował Ministerstwo Kultury, że potrzebuje jeszcze trochę czasu. No i pieniędzy. Jedno i drugie dostawał – mówi jeden z jego współpracowników. – Rybczyński w swoich wizjach zatrzymał się 20 lat temu. Nie dopuszcza myśli, że technika poszła do przodu – dodaje inna osoba, która obserwowała działania artysty. Twierdzi ona, że reżyser ma syndrom Leonarda da Vinci. – Kiedy zaprojektował scenę obrotową, to należało ją budować koniecznie według jego projektu. Nawet jeśli ten projekt nie spełniał jakichkolwiek standardów!
Zdaniem naszych rozmówców Rybczyński od początku nie radził też sobie z zarządzaniem instytucją. – Miał specyficzne podejście do dokumentów. Nie chciał nic podpisywać. Mówił, że nie zna prawa ani nie chce znać. Nie przyjmował do wiadomości, że obowiązują przepisy o zamówieniach publicznych, że nie można mieszać dotacji celowej i podmiotowej. Powtarzał, że wszystko to głupia polska biurokracja, idiotyczne przepisy, które wiążą mu ręce. To była wojna. Zawsze kończyło się potężną awanturą – opowiada jeden z jego byłych współpracowników. Problem w tym, że takie podejście powodowało konkretne kłopoty finansowe. Wielokrotnie zapominał np. poinformować administrację, że kogoś zatrudnił. W efekcie nowy pracownik nie był zgłoszony do ZUS. Potem to wyszło w kontroli i CeTA musiało zapłacić blisko ćwierć miliona zaległych składek. Z dokumentów pokontrolnych wynika także, że dochodziło do karygodnych uchybień w rozporządzaniu publicznymi pieniędzmi. Często były wydawane niezgodnie z ich przeznaczeniem. Np. na sprawy niezwiązane z projektem poszło ponad 1,1 mln zł. Stwierdzono też m.in. że podpisywano umowy na realizację prac, których wykonania nie dało się stwierdzić. Wiadomo o sfałszowanych umowach (m.in. z bezdomnymi) i fakturach (wystawianych na nieistniejące firmy). Z naszych ustaleń wynika, że na dokumentach nie ma jednak podpisów Rybczyńskiego. Dlatego wielu jest przekonanych, że w całą aferę ktoś artystę wmanewrował.
– Sprawy administracyjne i finansowe zupełnie nie leżały w jego kompetencjach – mówi prof. Beata Sierocka, która w 2012 r. ubiegała się o posadę dyrektora CeTA. – To kilkunastoosobowa kadra administracyjna powinna planować i nadzorować wydatki. Rybczyński nie zajmował się administrowaniem. On miał projekt, wizję i know-how – podkreśla. Według Ministerstwa Kultury Rybczyński nie potrafił też zadbać, by jego konstrukcje uzyskały akceptację odpowiednich państwowych służb odpowiedzialnych za przepisy bhp, przeciwpożarowe czy budowlane. Był też odpowiedzialny za składanie kolejnych zamówień na sprzęt i software, niekoniecznie przydatny z punktu widzenia funkcjonalności projektu.
– Wszystkie elementy konstrukcji studia były efektem specyfikacji zamówień tworzonych przez pana Rybczyńskiego – podkreśla minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski.
– Wszyscy mu ulegali, bo Oscar, bo sława… W dodatku miał poparcie resortu. Normą stało się zarządzanie przez histerię – twierdzi nasz rozmówca.
– Często dla świętego spokoju administracja kupowała sprzęt potrzebny mu „na wczoraj”, a dopiero później się głowiła, jak ten zakup rozliczyć i uzasadnić. Nieustannie naginano prawo. Efekty widać w protokole z ministerialnej kontroli – dodaje. Jego zdaniem artysta nie przyjmował żadnych uwag, podkreślając, że tak właściwie to pracuje dla idei. – Ale ta idea kosztowała. Także pensje. W studiu było zatrudnionych w porywach kilkanaście osób. Każda dostawała po 3 tys. zł miesięcznie. Łatwo policzyć – mówi nasz informator. Sam Rybczyński twierdzi, że nie podpisywał żadnych umów, że sprawy finansowe były całkowicie poza nim. Ministerstwo tłumaczy, że nie zwalnia go to z odpowiedzialności, bowiem do jego obowiązków należał merytoryczny i artystyczny nadzór nad realizacją działań wykonywanych we wrocławskich studiach technologii audiowizualnych.
Oscar w areszcie
Jak to się stało, że Rybczyński uzyskał od resortu kultury tak dużą władzę nad prestiżowym projektem, który od początku budził wątpliwości? Nasi rozmówcy twierdzą, że zadecydowała o tym renoma artysty. Nikt nie śmiał podważać jego teorii na temat tworzenia efektów specjalnych. Nikt też w resorcie nie sprawdzał biznesowych dokonań artysty.
– Ministerstwo nie kwestionowało kompetencji pana Rybczyńskiego w zakresie realizacji jego projektów. Nie były nam znane ich oceny w Niemczech i USA – przyznaje ministerstwo. Najwyraźniej był to błąd. Tym bardziej że prywatni inwestorzy entuzjazmu do pomysłów „Big Zbiga” nie podzielali. Maciej Grzywaczewski, szef ATM Grupy, poznał artystę osobiście, gdy ten szukał pieniędzy na realizację swego projektu.
– Spotykaliśmy się parokrotnie. Pamiętam długie rozmowy, podczas których barwnie i długo tłumaczył, na czym polega jego koncepcja. Ceniliśmy go jako wyprzedzającego epokę wizjonera, ale jego idea była zbyt skomplikowana, żeby w nią wchodzić. Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy się wdawać w biznes, którego nie rozumiemy. Nawet przy założeniu, że ma się do czynienia z mistrzem – mówi Andrzej Baworowski, prezes wrocławskiej Hali Stulecia, wcześniej m.in. szef wrocławskiego ośrodka TVP i jeden ze współzałożycieli ATM, ujmuje to dosadniej. – Ten projekt od początku nie miał szans powodzenia. Za dużo w nim autorskiej myśli, za mało racjonalnego myślenia – twierdzi. Inny przedstawiciel branży filmowej, z którym rozmawialiśmy, twierdzi, że u specjalistów wizje Rybczyńskiego od początku budziły uśmiech: – Ogłaszał np. rewelacje, że gałka oczna jest kulista, więc pewne elementy studia powinny odtwarzać jej kształt. Ludzie kiwali głowami, podczas gdy tak naprawdę te teorie stanowiły krzyżówkę fizyki na poziomie VII klasy starej podstawówki i filmu „Hydrozagadka”, w którym próbowano przepychać chmury nad Arabię Saudyjską i tam wyciskać z nich wodę. Co teraz będzie z dziełem Rybczyńskiego, które pochłonęło miliony złotych z publicznych pieniędzy? Na razie do studia ma wkroczyć audytor, który stwierdzi, czy w ogóle jest co ratować. Zaangażowani w projekt ludzie się boją, że w obecnej atmosferze, nawet jeśli studio ruszy, nikt nie będzie chciał z nimi współpracować. Sprawa w prokuraturze i wzajemne oskarżenia skutecznie niszczą szanse placówki na zaistnienie. Zakładając nawet, że takie szanse kiedykolwiek istniały.
Na razie w tle wielkiego konfliktu na linii Rybczyński – ministerstwo pojawił się spór mniejszy, za to nie mniej emocjonujący. Artysta twierdzi, że z CeTA nie może odzyskać ponad stu prywatnych przedmiotów, które tam zostawił. Są wśród nich specjalistyczny sprzęt technologiczny, ale też piły do metalu, imadła i kolekcja pocztówek. Ale przede wszystkim statuetka Oscara, która cztery lata temu otworzyła mu drogę do szefowania instytucji. Ministerstwo twierdzi, że przed opuszczeniem CeTA Zbigniew Rybczyński miał czas na zabranie swoich prywatnych rzeczy. A my obstawiamy więc, że Oscara zostawił tam specjalnie. Zapewne wierzy, że do CeTA szybko wróci.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.