Proponowana podwyżka efektywnego opodatkowania dowodzi, że rząd szykuje rezerwy na gaszenie strajkowych pożarów
Ze wszystkich stron słychać głosy o konieczności zmian polityki gospodarczej. Poza normalnym pohukiwaniem opozycji, której nic się nie podoba, postulat ten płynie także od ugrupowań wielkiej koalicji. Sam Leszek Balcerowicz dwukrotnie proponował zasadnicze zmiany: pół roku temu w "Białej księdze podatków", a ostatnio w dokumencie "Strategia finansów publicznych i rozwoju gospodarczego. Polska 2000-2010".
To, że wszyscy nawołują do zmiany (przez duże "Z"), nie oznacza, iż kierują się jednakowymi motywami. Wyraźnie widać, że owe propozycje wynikają z trzech różnych przesłanek. Pierwsza to niezadowolenie i nacisk społeczny. Sondaże pokazują, że znaczny odsetek opinii publicznej ocenia sytuację gospodarczą negatywnie, twierdząco odpowiadając na pytanie: "Czy uważasz, że sprawy podążają w złym kierunku?". Potwierdzeniem tych wyników jest nasilenie agresywnych protestów górników, pracowników zbrojeniówki, służby zdrowia czy rolników. Protesty te stały się tak powszechne, że zabrakło wolnego piętra w Ministerstwie Gospodarki, które ewentualni manifestanci z innych branż mogliby okupować. Drugim źródłem nawoływania o "wielką zmianę" są instytucje monitorujące gospodarkę: Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, Główny Urząd Statystyczny, Narodowy Bank Polski i Ministerstwo Finansów. Wskaźniki, które budzą ich niepokój, to deficyt obrotów bieżących, niższe tempo wzrostu gospodarczego, wysoka stopa bezrobocia oraz znaczny deficyt budżetowy. Ocena tych wskaźników jest zróżnicowana: dla RCSS to "katastrofa", dla NBP i MF - "dolna strefa stanów bezpiecznych". Różna jest także interpretacja przyczyn. Jej spektrum zawiera się między "negatywnymi skutkami schładzania" (RCSS) i "przyczynami strukturalnymi połączonymi z szokiem spowodowanym kryzysem rosyjskim" (niezależne centra badawcze i MF). Owe tajemnicze "przyczyny strukturalne" są trzecim źródłem apeli o zmianę. W tym sposobie myślenia pogorszenie wskaźników makroekonomicznych wynika z wyczerpania "płytkich rezerw wzrostu" i związane jest z niedostatecznym tempem niezbędnych reform. Chodzi tu przede wszystkim o powolność procesów prywatyzacyjnych i dotychczasowe wyłączenie z nich tzw. branż trudnych (górnictwo, hutnictwo, transport kolejowy, przemysł zbrojeniowy, cukrowniczy, spirytusowy). Brakuje polityki rekonstrukcji rolnictwa, urynkowienie usług medycznych jest opóźnione i bardzo niesprawnie wprowadzane, nie ma też analogicznych przekształceń w szkolnictwie. Wyłączenie z prywatyzacji i normalnych zasad gry rynkowej całej sfery usług publicznych i znacznej części (około połowy) sfery gospodarczej zmusza budżet do wielkich wydatków. Uniemożliwia to zmiany podatkowe i utrzymuje inflację oraz stopy procentowe na wysokim poziomie. Pozornie owe trzy źródła propozycji zmiany układają się w logiczną całość. Mamy: niezadowolenie społeczne, wskaźniki makroekonomiczne dające powody do niepokoju oraz spójną koncepcję wskazującą na przyczyny spowolnienia wzrostu. Niestety, w rzeczywistości między owymi piętrami analizy zachodzi istotna sprzeczność (także interesów). Polega ona głównie na konflikcie między środkami pozwalającymi zmniejszyć niezadowolenie społeczne i działaniami niezbędnymi do utrzymania długookresowego wzrostu gospodarczego. W istocie sprowadza się do wyboru między naruszaniem równowagi makroekonomicznej w wyniku "kupowania" niezadowolonych kosztem ryzyka załamania gospodarczego lub próbą utrzymania dynamiki rozwoju przy niebezpieczeństwie naruszenia pokoju społecznego. Mówiąc prościej - "naruszenie pokoju społecznego" to mniej czy bardziej gwałtowne rozruchy, prowadzące do upadku rządu. Cena polityki prorozwojowej może być także niższa, dalej jednak na niebezpiecznie wysokim dla rządzących poziomie. Może nią być porażka Mariana Krzaklewskiego w wyborach prezydenckich lub przegrana AWS w wyborach parlamentarnych. Świadomość tych zagrożeń zaczyna wiązać ręce koalicji. Najwyraźniej kolejny raz sprawdza się "prawo trzeciego roku". Prawo, które głosi, że każdy reformatorski rząd to, co ma zrobić, robi w ciągu dwóch pierwszych lat swojej kadencji. Od trzeciego roku już tylko siedzi cichutko w kącie i z drżeniem oczekuje nadciągających wyborów. A jedyną nadzieję na poprawienie swoich notowań pokłada w klientyzmie politycznym, czyli próbach przekupienia wyborców ich własnymi, podatkowymi pieniędzmi. Nie przypuszczam, aby można było zmienić takie nastawienie rządzących. Uczciwość wymaga jednak zaakcentowania dwóch kwestii. Po pierwsze - owo "społeczne niezadowolenie" nie ma obiektywnego, a jedynie subiektywne uzasadnienie. Po drugie - nie ma najmniejszego dowodu na to, że klientyzm polityczny jest opłacalny. Zacznijmy od oceny zmian sytuacji materialnej po roku 1989. Z czystym sumieniem stwierdzić można, że wzrosła stopa życiowa przeważającej części ludności Polski. Do wyjątków (a skalę tych wyjątków określić można na 15-20 proc. społeczeństwa) należy część rolników oraz część robotników zatrudnionych w wielkich przedsiębiorstwach przemysłu ciężkiego. I od tego trzeba jednak zrobić wyjątki. Przyjmowanie za podstawę porównań sytuację ludności rolniczej w latach 1988-1989 jest błędne, bowiem był to okres, w którym władza komunistyczna opóźniała swą polityczną śmierć, płacąc każdą cenę za cokolwiek, co choćby z daleka przypominało żywność. Po drugie - błędne jest utoż- samianie stopy życiowej z poziomem dochodów. Dobrobyt uzależniony jest także od rozmiarów majątku konsumpcyjnego i dostępności dóbr. A panowie Lepper, Kalinowski i inni przywódcy rabacji nie zauważają wzrostu liczby gospodarstw zgazyfikowanych, skanalizowanych, wyposażonych w wodociąg i telefon. Milczeniem pomijają fakt, że stopa motoryzacji na wsi jest wyższa niż w mieście. A licząc osławiony dysparytet dochodowy, gubią po drodze samozaopatrzenie (w wypadku ludności miejskiej wydatki na żywność pochłaniają prawie 40 proc. dochodów). Jeżeli zgodzimy się ze statystyką, która nie potwierdza tezy o postępującej pauperyzacji społeczeństwa, to jak wytłumaczyć można "rosnące niezadowolenie"? Przede wszystkim zwrócić należy uwagę na to, że nie obejmuje ono "większości społeczeństwa", a jedynie jego hałaśliwą mniejszość. Ponadto upierałbym się, że nie jest to "wzrost niezadowolenia", lecz frustracja wynikająca z przyjmowanego układu odniesienia. Polski lekarz, profesor czy rolnik nie porównuje swojego położenia z sytuacją w przeszłości (ma zresztą prawo zapomnieć, jak Polska wyglądała przed dziesięciu laty). Nie porównuje jej także z losem swojego odpowiednika czeskiego, węgierskiego czy białoruskiego. Porównuje ją ze swoimi oczekiwaniami, dla których wzorcem jest standard zachodnioeuropejski. Dodatkowo utwierdza go w tym fakt, że część jego kolegów wykonujących zawody "międzynarodowe" do takiego standardu się zbliża. I to go w oczy kole. Z powyższych rozważań płyną dwa wnioski. Po pierwsze - rozładowanie frustracji w najbliższych latach jest niemożliwe. Na chwilę mogłoby ją uciszyć przekazanie władzy koalicji Ikonowicza, Leppera i Bieli, którzy obiecaliby i równość, i dobrobyt. Spokój społeczny trwałby jednak tylko do momentu, kiedy okazałoby się, że równość przeznaczona jest dla "narodu", a dobrobyt dla jego reprezentantów. A skoro rozładowanie frustracji jest niemożliwe, to klientyzm polityczny niewiele rządzącym daje. Chwilowo ucisza jedną grupę protestujących, ale pobudza do protestu inne. W dłuższym okresie frustracja społeczna rośnie, zamiast maleć, co pogarsza notowania rządu. Jak sądzę, za tymi hipotezami stoją dość mocne poszlaki empiryczne. Kilka miesięcy po odkręceniu przez Leszka Balcerowicza budżetowej śruby Tadeusz Mazowiecki przegrał wybory, kilka dni po podpisaniu "Paktu o przedsiębiorstwie" upadł rząd Hanny Suchockiej. "Prospołeczny" rząd Jana Olszewskiego wytrzymał kilka miesięcy. Subwencjonowanie wszystkiego i wszystkich (zwłaszcza za czasów wicepremiera Kołodki) także nie zapobiegło wyborczej klapie koalicji SLD-PSL. Protesty stały się faktem, a rząd tradycyjnie przybrał pozycję strusia. W kąt poszła zapowiadana reforma podatkowa, zaś w zamian zaproponowano nam podwyżkę efektywnego opodatkowania, co jednoznacznie dowodzi, że na przyszły rok rząd szykuje rezerwy na gaszenie strajkowych pożarów. Nie czekając zresztą na skutki owego podatkowego drenażu, już dzisiaj dorzucono górnikom 400 mln zł, których w budżecie nie ma, przy okazji legalizując sabotaż gospodarczy, jakim była rozbudowa kopalni Niwka. Nie bacząc na doświadczenia zimy i brak jakichkolwiek skutków interwencyjnego zakupu 150 tys. ton żywca wieprzowego, na pierwsze skinienie Leppera rząd zasiadł z nim do negocjacji. Negocjacji, które zakończyły się łatwym do przewidzenia wynikiem. Wódz Samoobrony po potulnym podpisaniu się przez rząd pod wszystkimi jego żądaniami zażądał jeszcze trochę i demonstracyjnie zerwał rozmowy. Dodatkowo minister Szeremietiew dokonał interwencyjnego skupu karabinków Beryl, a minister Komołowski osobiście przygotowywał kanapki dla gości, którzy zajęli jego miejsce pracy. W tej sytuacji łatwo o prognozę dalszych wydarzeń. Drugi etap reformy w wykonaniu rządu, który się boi, może być tylko antyreformą. Musi polegać na erozji z trudem osiągniętej dyscypliny gospodarczej. Jedynymi jej skutkami będą zakłócenia równowagi ekonomicznej i - co najwyżej - krótkotrwałe pobudzenie nikomu niepotrzebnej produkcji, połączone z tymczasowym uspokojeniem nastrojów. Uznanie, że kupowanie niezadowolonych jest mniejszym niebezpieczeństwem niż ryzyko załamania gospodarczego, oznacza jednak poświęcenie długookresowego wzrostu na rzecz fatamorgany zadowolenia społecznego. Przed taką zmianą (przez duże "Z") warto "reformatorów" przestrzec, bo najmniejsze poluzowanie dyscypliny budżetowej będzie miało katastrofalne skutki. A równowaga jest równie ważna jak suwerenność. I podobnie jak suwerenności trzeba jej strzec za wszelką cenę. Jeżeli nie zrobi się tego dziś, drogo zapłacimy jutro.
To, że wszyscy nawołują do zmiany (przez duże "Z"), nie oznacza, iż kierują się jednakowymi motywami. Wyraźnie widać, że owe propozycje wynikają z trzech różnych przesłanek. Pierwsza to niezadowolenie i nacisk społeczny. Sondaże pokazują, że znaczny odsetek opinii publicznej ocenia sytuację gospodarczą negatywnie, twierdząco odpowiadając na pytanie: "Czy uważasz, że sprawy podążają w złym kierunku?". Potwierdzeniem tych wyników jest nasilenie agresywnych protestów górników, pracowników zbrojeniówki, służby zdrowia czy rolników. Protesty te stały się tak powszechne, że zabrakło wolnego piętra w Ministerstwie Gospodarki, które ewentualni manifestanci z innych branż mogliby okupować. Drugim źródłem nawoływania o "wielką zmianę" są instytucje monitorujące gospodarkę: Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, Główny Urząd Statystyczny, Narodowy Bank Polski i Ministerstwo Finansów. Wskaźniki, które budzą ich niepokój, to deficyt obrotów bieżących, niższe tempo wzrostu gospodarczego, wysoka stopa bezrobocia oraz znaczny deficyt budżetowy. Ocena tych wskaźników jest zróżnicowana: dla RCSS to "katastrofa", dla NBP i MF - "dolna strefa stanów bezpiecznych". Różna jest także interpretacja przyczyn. Jej spektrum zawiera się między "negatywnymi skutkami schładzania" (RCSS) i "przyczynami strukturalnymi połączonymi z szokiem spowodowanym kryzysem rosyjskim" (niezależne centra badawcze i MF). Owe tajemnicze "przyczyny strukturalne" są trzecim źródłem apeli o zmianę. W tym sposobie myślenia pogorszenie wskaźników makroekonomicznych wynika z wyczerpania "płytkich rezerw wzrostu" i związane jest z niedostatecznym tempem niezbędnych reform. Chodzi tu przede wszystkim o powolność procesów prywatyzacyjnych i dotychczasowe wyłączenie z nich tzw. branż trudnych (górnictwo, hutnictwo, transport kolejowy, przemysł zbrojeniowy, cukrowniczy, spirytusowy). Brakuje polityki rekonstrukcji rolnictwa, urynkowienie usług medycznych jest opóźnione i bardzo niesprawnie wprowadzane, nie ma też analogicznych przekształceń w szkolnictwie. Wyłączenie z prywatyzacji i normalnych zasad gry rynkowej całej sfery usług publicznych i znacznej części (około połowy) sfery gospodarczej zmusza budżet do wielkich wydatków. Uniemożliwia to zmiany podatkowe i utrzymuje inflację oraz stopy procentowe na wysokim poziomie. Pozornie owe trzy źródła propozycji zmiany układają się w logiczną całość. Mamy: niezadowolenie społeczne, wskaźniki makroekonomiczne dające powody do niepokoju oraz spójną koncepcję wskazującą na przyczyny spowolnienia wzrostu. Niestety, w rzeczywistości między owymi piętrami analizy zachodzi istotna sprzeczność (także interesów). Polega ona głównie na konflikcie między środkami pozwalającymi zmniejszyć niezadowolenie społeczne i działaniami niezbędnymi do utrzymania długookresowego wzrostu gospodarczego. W istocie sprowadza się do wyboru między naruszaniem równowagi makroekonomicznej w wyniku "kupowania" niezadowolonych kosztem ryzyka załamania gospodarczego lub próbą utrzymania dynamiki rozwoju przy niebezpieczeństwie naruszenia pokoju społecznego. Mówiąc prościej - "naruszenie pokoju społecznego" to mniej czy bardziej gwałtowne rozruchy, prowadzące do upadku rządu. Cena polityki prorozwojowej może być także niższa, dalej jednak na niebezpiecznie wysokim dla rządzących poziomie. Może nią być porażka Mariana Krzaklewskiego w wyborach prezydenckich lub przegrana AWS w wyborach parlamentarnych. Świadomość tych zagrożeń zaczyna wiązać ręce koalicji. Najwyraźniej kolejny raz sprawdza się "prawo trzeciego roku". Prawo, które głosi, że każdy reformatorski rząd to, co ma zrobić, robi w ciągu dwóch pierwszych lat swojej kadencji. Od trzeciego roku już tylko siedzi cichutko w kącie i z drżeniem oczekuje nadciągających wyborów. A jedyną nadzieję na poprawienie swoich notowań pokłada w klientyzmie politycznym, czyli próbach przekupienia wyborców ich własnymi, podatkowymi pieniędzmi. Nie przypuszczam, aby można było zmienić takie nastawienie rządzących. Uczciwość wymaga jednak zaakcentowania dwóch kwestii. Po pierwsze - owo "społeczne niezadowolenie" nie ma obiektywnego, a jedynie subiektywne uzasadnienie. Po drugie - nie ma najmniejszego dowodu na to, że klientyzm polityczny jest opłacalny. Zacznijmy od oceny zmian sytuacji materialnej po roku 1989. Z czystym sumieniem stwierdzić można, że wzrosła stopa życiowa przeważającej części ludności Polski. Do wyjątków (a skalę tych wyjątków określić można na 15-20 proc. społeczeństwa) należy część rolników oraz część robotników zatrudnionych w wielkich przedsiębiorstwach przemysłu ciężkiego. I od tego trzeba jednak zrobić wyjątki. Przyjmowanie za podstawę porównań sytuację ludności rolniczej w latach 1988-1989 jest błędne, bowiem był to okres, w którym władza komunistyczna opóźniała swą polityczną śmierć, płacąc każdą cenę za cokolwiek, co choćby z daleka przypominało żywność. Po drugie - błędne jest utoż- samianie stopy życiowej z poziomem dochodów. Dobrobyt uzależniony jest także od rozmiarów majątku konsumpcyjnego i dostępności dóbr. A panowie Lepper, Kalinowski i inni przywódcy rabacji nie zauważają wzrostu liczby gospodarstw zgazyfikowanych, skanalizowanych, wyposażonych w wodociąg i telefon. Milczeniem pomijają fakt, że stopa motoryzacji na wsi jest wyższa niż w mieście. A licząc osławiony dysparytet dochodowy, gubią po drodze samozaopatrzenie (w wypadku ludności miejskiej wydatki na żywność pochłaniają prawie 40 proc. dochodów). Jeżeli zgodzimy się ze statystyką, która nie potwierdza tezy o postępującej pauperyzacji społeczeństwa, to jak wytłumaczyć można "rosnące niezadowolenie"? Przede wszystkim zwrócić należy uwagę na to, że nie obejmuje ono "większości społeczeństwa", a jedynie jego hałaśliwą mniejszość. Ponadto upierałbym się, że nie jest to "wzrost niezadowolenia", lecz frustracja wynikająca z przyjmowanego układu odniesienia. Polski lekarz, profesor czy rolnik nie porównuje swojego położenia z sytuacją w przeszłości (ma zresztą prawo zapomnieć, jak Polska wyglądała przed dziesięciu laty). Nie porównuje jej także z losem swojego odpowiednika czeskiego, węgierskiego czy białoruskiego. Porównuje ją ze swoimi oczekiwaniami, dla których wzorcem jest standard zachodnioeuropejski. Dodatkowo utwierdza go w tym fakt, że część jego kolegów wykonujących zawody "międzynarodowe" do takiego standardu się zbliża. I to go w oczy kole. Z powyższych rozważań płyną dwa wnioski. Po pierwsze - rozładowanie frustracji w najbliższych latach jest niemożliwe. Na chwilę mogłoby ją uciszyć przekazanie władzy koalicji Ikonowicza, Leppera i Bieli, którzy obiecaliby i równość, i dobrobyt. Spokój społeczny trwałby jednak tylko do momentu, kiedy okazałoby się, że równość przeznaczona jest dla "narodu", a dobrobyt dla jego reprezentantów. A skoro rozładowanie frustracji jest niemożliwe, to klientyzm polityczny niewiele rządzącym daje. Chwilowo ucisza jedną grupę protestujących, ale pobudza do protestu inne. W dłuższym okresie frustracja społeczna rośnie, zamiast maleć, co pogarsza notowania rządu. Jak sądzę, za tymi hipotezami stoją dość mocne poszlaki empiryczne. Kilka miesięcy po odkręceniu przez Leszka Balcerowicza budżetowej śruby Tadeusz Mazowiecki przegrał wybory, kilka dni po podpisaniu "Paktu o przedsiębiorstwie" upadł rząd Hanny Suchockiej. "Prospołeczny" rząd Jana Olszewskiego wytrzymał kilka miesięcy. Subwencjonowanie wszystkiego i wszystkich (zwłaszcza za czasów wicepremiera Kołodki) także nie zapobiegło wyborczej klapie koalicji SLD-PSL. Protesty stały się faktem, a rząd tradycyjnie przybrał pozycję strusia. W kąt poszła zapowiadana reforma podatkowa, zaś w zamian zaproponowano nam podwyżkę efektywnego opodatkowania, co jednoznacznie dowodzi, że na przyszły rok rząd szykuje rezerwy na gaszenie strajkowych pożarów. Nie czekając zresztą na skutki owego podatkowego drenażu, już dzisiaj dorzucono górnikom 400 mln zł, których w budżecie nie ma, przy okazji legalizując sabotaż gospodarczy, jakim była rozbudowa kopalni Niwka. Nie bacząc na doświadczenia zimy i brak jakichkolwiek skutków interwencyjnego zakupu 150 tys. ton żywca wieprzowego, na pierwsze skinienie Leppera rząd zasiadł z nim do negocjacji. Negocjacji, które zakończyły się łatwym do przewidzenia wynikiem. Wódz Samoobrony po potulnym podpisaniu się przez rząd pod wszystkimi jego żądaniami zażądał jeszcze trochę i demonstracyjnie zerwał rozmowy. Dodatkowo minister Szeremietiew dokonał interwencyjnego skupu karabinków Beryl, a minister Komołowski osobiście przygotowywał kanapki dla gości, którzy zajęli jego miejsce pracy. W tej sytuacji łatwo o prognozę dalszych wydarzeń. Drugi etap reformy w wykonaniu rządu, który się boi, może być tylko antyreformą. Musi polegać na erozji z trudem osiągniętej dyscypliny gospodarczej. Jedynymi jej skutkami będą zakłócenia równowagi ekonomicznej i - co najwyżej - krótkotrwałe pobudzenie nikomu niepotrzebnej produkcji, połączone z tymczasowym uspokojeniem nastrojów. Uznanie, że kupowanie niezadowolonych jest mniejszym niebezpieczeństwem niż ryzyko załamania gospodarczego, oznacza jednak poświęcenie długookresowego wzrostu na rzecz fatamorgany zadowolenia społecznego. Przed taką zmianą (przez duże "Z") warto "reformatorów" przestrzec, bo najmniejsze poluzowanie dyscypliny budżetowej będzie miało katastrofalne skutki. A równowaga jest równie ważna jak suwerenność. I podobnie jak suwerenności trzeba jej strzec za wszelką cenę. Jeżeli nie zrobi się tego dziś, drogo zapłacimy jutro.
Więcej możesz przeczytać w 23/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.