Domeną Mietka Szcześniaka jest soul i takie piosenki śpiewa najlepiej. Dlaczego więc jego wysłano na festiwal Eurowizji, nie wyciągając wniosków z porażek Justyny Steczkowskiej i Anny Marii Jopek?
Tegoroczny Festiwal Piosenki Eurowizji zakończył się naszą spektakularną klapą. Nie tylko polska piosenka (śpiewana przez Mieczysława Szcześniaka) znalazła się prawie na końcu listy punktacyjnej, ale jeszcze nabijano się z nas w zagranicznych mediach, że jesteśmy ponurakami i nie rozumiemy pojęcia "rozrywka", a wreszcie w ogóle wykluczono nas z towarzystwa, odbierając Polsce prawo do udziału w kolejnym festiwalu Eurowizji, który odbędzie się w 2000 r. w Szwecji. Ale blamaż!
Festiwal piosenki to niby nic ważnego i nie ma co o niego kruszyć kopii, ale i z drobiazgów można się wiele dowiedzieć o sobie. W Jerozolimie, gdzie odbywała się tegoroczna impreza, Mietek Szcześniak rzeczywiście wyglądał nieco nie na swoim miejscu. Wśród olśniewających piękności o taliach osy, śpiewających rytmiczne przeboje i czarujących uderzeniowym wdziękiem (taka była też zwyciężczyni, Szwedka - Charlotte Nilssen), wyglądał na kogoś, kto został przysłany w zastępstwie. Skromny, niepozorny, zgaszony nie miał szans nie tylko na nagrodę, ale nawet na odruch sympatii ze strony telewidzów, którzy włączając telewizory, nastawili się przecież na muzykę lekką, łatwą i przyjemną w rewiowej oprawie. Żeby chociaż Mietek był transwestytą - jak ubiegłoroczna laureatka festiwalu, Dana International z Izraela - i ubrał się w ekstrawagancki strój zaprojektowany przez Jean-Paula Gaultiera! Ale nie, Mietek był w skromnym, uczniowskim surduciku i sprawiał wrażenie, jakby mu wcale nie zależało, by ktoś na niego zwrócił uwagę.
W telefonicznej rozmowie, jaką tuż przed rozpoczęciem konkursu Monika Luft przeprowadziła z Mietkiem Szcześniakiem w Jedynce, nasz reprezentant wyraźnie dystansował się od imprezy. Na pytanie, jak ocenia konkurentów, odparł z łagodną protekcjonalnością mniej więcej tak: No cóż, jest to typowy europejski pop na średnim poziomie. Miał rację - festiwal Eurowizji to właśnie taki pop na średnim poziomie. Mietek Szcześniak z pewnością nie mieści się w tej kategorii. Jego domeną jest soul i takie piosenki śpiewa najlepiej. Dlaczego więc właśnie jego wysłano do Jerozolimy, nie wyciągając wniosków z wcześniejszych porażek zbyt ambitnych pań - Justyny Steczkowskiej i Anny Marii Jopek (której mi było żal, bo należało się jej zaproszenie raczej na festiwal jazzowy w Montreux niż do konkursu Eurowizji)? Dlaczego nie chcemy zrozumieć, że w tym konkursie naprawdę lepiej wypadłaby Shazza, a największe szanse (zgodnie z nowym trendem, jaki można było zaobserwować w tym roku, aby kraj reprezentowali cudzoziemcy - na przykład w barwach Niemiec wystąpili Turcy) miałby niejaki Calabash, czyli Murzyn od miesięcy święcący triumfy w programie "Disco polo live" dzięki piosence "Viva Golota!". Byłoby politycznie poprawnie, patriotycznie, a na dodatek przebojowo, czyli tak, jak powinno być na festiwalu Eurowizji.
Nie wiem, kto w Polsce decyduje o tym, jaka piosenka ma nas reprezentować w Eurowizji, ale na pewno sprawy mają się inaczej niż w pozostałych krajach, gdzie przeprowadzane są telewizyjne plebiscyty i to telewidzowie wybierają utwór wykonywany później podczas konkursu. U nas wciąż decyzje zapadają w tajnych gremiach decydentów. Swoją drogą, chciałbym poznać argumenty członków polskiej komisji, którzy ambicje przedkładają nad zdrowy rozsądek. Dlaczego uparli się nie posyłać do Eurowizji przebojów, skoro wiadomo, że tylko one mają szanse na sukces? Dlaczego nie wyciągnęli wniosków z wcześniejszych błędów? I czy w ogóle im zależało na tym, żeby polski wykonawca zwrócił na siebie uwagę? A może wręcz przeciwnie - chodziło o to, żeby się pozbyć tego garbu i żeby nas wreszcie wykluczono z festiwalu? Jeśli tak, to zamiar się powiódł. Wyrzucono nas z hukiem za recydywę, czyli za trzy kolejne nieudane występy.
Zastanowiły mnie jednak komentarze zachodnich dziennikarzy, że Polacy nie potrafią się bawić i nie rozumieją pojęcia "rozrywka". Wszak my sami mamy o sobie całkiem przeciwne zdanie. Oczywiście, że oceniono w ten sposób naszą "rozlaną" piosenkę, ale - zdaje się - chodziło jeszcze o coś więcej. Oto legendarny Terry Wogan, komentujący od lat festiwal Eurowizji dla brytyjskiej BBC (także gospodarz najpopularniejszego angielskiego talk-show), wybuchnął szczerym śmiechem, gdy na ekranie pojawił się Jan Chojnacki, aby przedstawić wyniki głosowania polskich tele- widzów. Punktację odczytywał świetną angielszczyzną, bardzo poważnie i dostojnie, a Terry Wogan nabijał się na całego: Uhuhu, zdaje się, że Polakom wszystko się pomyliło; zapomnieli, że to program rozrywkowy, a nie transmisja obrad na Kremlu...
No, krzywo nam wyszło w tym roku, krzywo. I inaczej wyjść nie mogło, bo przyczyna naszych niepowodzeń jest ciągle ta sama, choć się do niej nie przyznajemy: ludzie zajmujący się festiwalem Eurowizji w Polsce w gruncie rzeczy nim pogardzają. Uważają go za coś poniżej swojej klasy. Dlatego właśnie nim się nie bawią, lecz próbują się odeń dystansować. Może, kiedy nas już znowu dopuszczą do festiwalu, poszukajmy wśród siebie nieco mniej ambitnych. Może będą mieli większe szanse na sukces?
Festiwal piosenki to niby nic ważnego i nie ma co o niego kruszyć kopii, ale i z drobiazgów można się wiele dowiedzieć o sobie. W Jerozolimie, gdzie odbywała się tegoroczna impreza, Mietek Szcześniak rzeczywiście wyglądał nieco nie na swoim miejscu. Wśród olśniewających piękności o taliach osy, śpiewających rytmiczne przeboje i czarujących uderzeniowym wdziękiem (taka była też zwyciężczyni, Szwedka - Charlotte Nilssen), wyglądał na kogoś, kto został przysłany w zastępstwie. Skromny, niepozorny, zgaszony nie miał szans nie tylko na nagrodę, ale nawet na odruch sympatii ze strony telewidzów, którzy włączając telewizory, nastawili się przecież na muzykę lekką, łatwą i przyjemną w rewiowej oprawie. Żeby chociaż Mietek był transwestytą - jak ubiegłoroczna laureatka festiwalu, Dana International z Izraela - i ubrał się w ekstrawagancki strój zaprojektowany przez Jean-Paula Gaultiera! Ale nie, Mietek był w skromnym, uczniowskim surduciku i sprawiał wrażenie, jakby mu wcale nie zależało, by ktoś na niego zwrócił uwagę.
W telefonicznej rozmowie, jaką tuż przed rozpoczęciem konkursu Monika Luft przeprowadziła z Mietkiem Szcześniakiem w Jedynce, nasz reprezentant wyraźnie dystansował się od imprezy. Na pytanie, jak ocenia konkurentów, odparł z łagodną protekcjonalnością mniej więcej tak: No cóż, jest to typowy europejski pop na średnim poziomie. Miał rację - festiwal Eurowizji to właśnie taki pop na średnim poziomie. Mietek Szcześniak z pewnością nie mieści się w tej kategorii. Jego domeną jest soul i takie piosenki śpiewa najlepiej. Dlaczego więc właśnie jego wysłano do Jerozolimy, nie wyciągając wniosków z wcześniejszych porażek zbyt ambitnych pań - Justyny Steczkowskiej i Anny Marii Jopek (której mi było żal, bo należało się jej zaproszenie raczej na festiwal jazzowy w Montreux niż do konkursu Eurowizji)? Dlaczego nie chcemy zrozumieć, że w tym konkursie naprawdę lepiej wypadłaby Shazza, a największe szanse (zgodnie z nowym trendem, jaki można było zaobserwować w tym roku, aby kraj reprezentowali cudzoziemcy - na przykład w barwach Niemiec wystąpili Turcy) miałby niejaki Calabash, czyli Murzyn od miesięcy święcący triumfy w programie "Disco polo live" dzięki piosence "Viva Golota!". Byłoby politycznie poprawnie, patriotycznie, a na dodatek przebojowo, czyli tak, jak powinno być na festiwalu Eurowizji.
Nie wiem, kto w Polsce decyduje o tym, jaka piosenka ma nas reprezentować w Eurowizji, ale na pewno sprawy mają się inaczej niż w pozostałych krajach, gdzie przeprowadzane są telewizyjne plebiscyty i to telewidzowie wybierają utwór wykonywany później podczas konkursu. U nas wciąż decyzje zapadają w tajnych gremiach decydentów. Swoją drogą, chciałbym poznać argumenty członków polskiej komisji, którzy ambicje przedkładają nad zdrowy rozsądek. Dlaczego uparli się nie posyłać do Eurowizji przebojów, skoro wiadomo, że tylko one mają szanse na sukces? Dlaczego nie wyciągnęli wniosków z wcześniejszych błędów? I czy w ogóle im zależało na tym, żeby polski wykonawca zwrócił na siebie uwagę? A może wręcz przeciwnie - chodziło o to, żeby się pozbyć tego garbu i żeby nas wreszcie wykluczono z festiwalu? Jeśli tak, to zamiar się powiódł. Wyrzucono nas z hukiem za recydywę, czyli za trzy kolejne nieudane występy.
Zastanowiły mnie jednak komentarze zachodnich dziennikarzy, że Polacy nie potrafią się bawić i nie rozumieją pojęcia "rozrywka". Wszak my sami mamy o sobie całkiem przeciwne zdanie. Oczywiście, że oceniono w ten sposób naszą "rozlaną" piosenkę, ale - zdaje się - chodziło jeszcze o coś więcej. Oto legendarny Terry Wogan, komentujący od lat festiwal Eurowizji dla brytyjskiej BBC (także gospodarz najpopularniejszego angielskiego talk-show), wybuchnął szczerym śmiechem, gdy na ekranie pojawił się Jan Chojnacki, aby przedstawić wyniki głosowania polskich tele- widzów. Punktację odczytywał świetną angielszczyzną, bardzo poważnie i dostojnie, a Terry Wogan nabijał się na całego: Uhuhu, zdaje się, że Polakom wszystko się pomyliło; zapomnieli, że to program rozrywkowy, a nie transmisja obrad na Kremlu...
No, krzywo nam wyszło w tym roku, krzywo. I inaczej wyjść nie mogło, bo przyczyna naszych niepowodzeń jest ciągle ta sama, choć się do niej nie przyznajemy: ludzie zajmujący się festiwalem Eurowizji w Polsce w gruncie rzeczy nim pogardzają. Uważają go za coś poniżej swojej klasy. Dlatego właśnie nim się nie bawią, lecz próbują się odeń dystansować. Może, kiedy nas już znowu dopuszczą do festiwalu, poszukajmy wśród siebie nieco mniej ambitnych. Może będą mieli większe szanse na sukces?
Więcej możesz przeczytać w 24/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.