Dziesięć lat temu wydawało się, że postkomuniści będą zdolni do odrzucenia dziedzictwa komunizmu. Dziś takie oczekiwanie jest naiwnością
Były konsul RP, przyszły ambasador, a obecnie lewicowy publicysta Jerzy Surdykowski, zarzucając obozowi polskiej prawicy politycznej wiele błędów, obarczył ją odpowiedzialnością za rozwój formacji postkomunistycznej. Znaczną część zarzutów skierował pod moim adresem, podpierając się w dodatku takimi autorytetami politycznymi jak Stanisław Tym, którego szanuję jako komika, ale nie mam zamiaru polemizować z jego często tyleż aroganckimi, co powierzchownymi opiniami. Natomiast opinie Surdykowskiego na polemikę zasługują, chociażby dlatego, że są odzwierciedleniem dość rozpowszechnionego i utrwalonego w publicystyce politycznej III Rzeczypospolitej myślenia.
Jerzy Surdykowski twierdzi, że "dzisiejszy postkomunizm polski jest w większym stopniu dzieckiem politycznej pychy i krótkowzroczności strony solidarnościowej niż PRL i Sowietów. (...) Polityka jest grą, gdzie zwycięża nie ten, co ma lepsze świadectwo moralności, lecz ten, co ma większe poparcie i pozyskał więcej sojuszników. Ręka wyciągnięta do współpracy przez wiele osób o sumieniu pobrudzonym zbyt długim przechowywaniem czerwonej legitymacji zawisła w próżni. (...) Dlatego nie została wykorzystana szansa, jaką była Polska Unia Socjaldemokratyczna, powołana po rozwiązaniu PZPR w styczniu 1990 r. przez tych byłych partyjnych, którzy chcieli się odciąć od komunistycznej przeszłości". I konkluduje: "Niestety, zamiast wesprzeć budowanie lewicy przyzwoitej w miejsce lewicy PRL-owskiej, polityczna pycha ówczesnej "Solidarności" zapędziła wszystkich byłych PZPR-owców do jednego worka. (...) Dla ogromnej części swego elektoratu SdRP (obecnie SLD) nie jest - jak pisze poseł Niesiołowski - "kolejnym wcieleniem partii typu leninowskiego", dla której "poddawanie się demokratycznej weryfikacji jest dokuczliwą i najwyraźniej zbędną formalnością". Jest to - a tym gorzej dla jej prawicowych konkurentów - pragmatycznie kierowana partia, sprawnie dyskontująca wyborcze niezadowolenie elektoratu, umiejąca skutecznie przełożyć je na obsadzone przez siebie miejsca w parlamencie. SLD z tego punktu widzenia jest o wiele lepiej przystosowany do systemu demokratycznego niż prawica, rozmieniająca się na drobne w swym zajadłym skłóceniu. (...) Idzie na lewo wielu Polaków niechętnych zbyt daleko posuniętej ingerencji kleru w życie publiczne, przeciwnych wszystkiemu, co pachnie państwem wyznaniowym. Co z tego, że Kościół wcale takiego państwa budować nie zamierza? On ich nie potrafi o tym przekonać. Tych ludzi można pozyskać mądrą polityką. Ale na pewno nie można ich obrażać, bo zostaną jeszcze głębiej wepchnięci w ręce rzeczywistych postkomunistów" ("Bolszewika goń", "Wprost", nr 18). Te fragmenty interesującego tekstu jasno przedstawiają rozumowanie autora. Rozumowanie, które zawiera pewne elementy trafnej diagnozy, ale generalnie jest - w moim przekonaniu - błędne, a przy tym zdumiewająco naiwne.
Nie było rolą wyrosłych z ruchu solidarnościowego stronnictw i ugrupowań tworzenie "własnej" lewicy, gdyż byłoby to - po pierwsze - powielanie najgorszych wzorów, a po drugie - całkowicie nieskuteczne. Zarzut o odrzuceniu woli współpracy ze strony obozu, który doszedł do władzy w 1989 r., z krytyczną wobec totalitarnego dziedzictwa częścią PZPR jest zdumiewający. Dotychczas raczej musiałem odpierać zarzut dokładnie odwrotny - o zbyt daleko posuniętej współpracy znacznej części opozycji z ludźmi sprawującymi władzę w Polsce Ludowej.
Co do Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, to w rywalizacji z SdRP poniosła ona klęskę i sama jest za to odpowiedzialna. Lewica w Polsce, mimo wysiłków takich ludzi jak Tadeusz Fiszbach, okazała się całkowicie niezdolna do zerwania z komunistycznym dziedzictwem. Fiaskiem zakończyła się próba budowania niekomunistycznej lewicy, którą miała być Unia Pracy. Tak pisze na ten temat jej twórca: "Krótka historia Unii Pracy uczy pokory. Pokazuje, że decydujące znaczenie zawsze mają wiatry historii. (...) Paradoks polskiej sytuacji na tym polega, że choć na społeczną lewicę istnieje wielki potencjalny popyt wyborców, to jej budowa jest szczególnie trudna. To skutek dominacji historycznego podziału. (...) Nie widać dziś nadziei na "złożenie" społecznej lewicy z podmiotów istniejących i jakoś już ukształtowanych. Na pewno nie sposób też powtórzyć (z lepszym rezultatem) drogi, którą podążała Unia Pracy - budowania lewicy ponad historycznymi podziałami, gdyż na końcu tej drogi czeka nadal SLD" (Ryszard Bugaj, "Rygiel", "Rzeczpospolita", nr 90 z tego roku). Jest to najlepsza odpowiedź na zarzut o odpowiedzialności prawicy za istnienie w Polsce monopolu lewicy jednoznacznie odwołującej się do najgorszego dziedzictwa PRL, a nie do pięknej tradycji Bolesława Limanowskiego, Kazimierza Pużaka, Walerego Sławka i Tomasza Arciszewskiego.
Świadectwo moralności liczy się w polityce bardziej niż siła - nawet mierzona demokratycznymi standardami
O ile jeszcze dziesięć lat temu wydawało się możliwe, że postkomuniści okażą się zdolni do krytycznej refleksji nad przeszłością i konsekwentnego odrzucenia dziedzictwa komunizmu, o tyle dziś takie oczekiwanie jest naiwnością. Dokonuje się proces dokładnie odwrotny. Ojczyzną SLD nie jest III Rzeczpospolita, lecz Polska Ludowa. Pojawił się nawet wniosek posłów SLD o ukaranie "zbrodni" II Rzeczypospolitej. Analizując sytuację w SLD, Dominika Wielowieyska pyta: "I która opcja będzie dominować w nowej partii? Czy nostalgiczne sieroty po PZPR, czy politycy szukający miejsca dla swej formacji w strukturach europejskiej socjaldemokracji?" ("Przez morze czerwone", "Gazeta Wyborcza", nr 108 z 1999 r.). W moim przekonaniu, odpowiedź na to pytanie została już udzielona. Nowy SLD, tak samo jak dotychczasowy, będzie się odwoływać przede wszystkim do komunistycznych resentymentów, do ludzi dumnych ze swoich czerwonych legitymacji i służby w UB, SB, ORMO, ZOMO i innych tego typu instytucjach, a dodatkowo nienawidzących tego wszystkiego, co dla walczących i modlących się o wolną i niepodległą Polskę drogie i święte. Nawet to, co wydawało się bezdyskusyjne, a więc założenia polskiej polityki zagranicznej, zostało przez postkomunistów zakwestionowane. Wystarczy poczytać "Trybunę", a także posłuchać wyjeżdżających do Belgradu na wycieczkę mającą charakter antynatowskiej prowokacji liderów SdRP, na przykład Izabelli Sierakowskiej. "Gdy wstępowaliśmy do NATO, było ono paktem obronnym, ale szybko stało się aktem agresji" ("Życie", nr 109 z tego roku). Pomijając myślowe i gramatyczne nonsensy, główna idea jest jednak czytelna. Jak widać, mimo wszystkich zbrodni, oszustw i - jak mówił Winston Churchill - "małpich sztuczek bolszewików", które z taką samą wprawą stosują postkomuniści, część intelektualistów nadal żywi złudzenia co do możliwości przemiany komunistów w uczciwych demokratów. Jest to szczególna i trwała niezdolność do trafnej diagnozy rzeczywistości. Wybitny pisarz i wielki patriota Gustaw Herling-Grudziński widzi to tak: "Okres 80 lat wymazany i odczarowany został w ciągu jednej nocy. Prawie tak, jak gdyby nigdy nie było żadnego komunizmu; po prostu komuniści przedzierzgnęli się nagle i szybko w postkomunistów, a postkomuniści w socjaldemokratów. Pod hasłem: patrzmy tylko w przyszłość, w imię świetlanej przyszłości (zawsze to swietłoje buduszczyje) odwróćmy się od przeszłości. Co było, a nie jest... A tu chcą nam błyskawicznie wyciąć kawał żywego mięsa naszej historii, zatrzeć i ogniem wypalić totalitaryzm komunistyczny, który wisiał nad światem, męczył świat o ileż dłużej od totalitaryzmu nazistowskiego i faszyzmu włoskiego. Jeżeli pozwolimy na to, historia straci wszelki sens" (""Wprost" o książkach", dodatek do numeru 20).
Nazizm został słusznie raz na zawsze potępiony, komunizm ma nadal zbyt wielu obrońców
Prawica popełniła bardzo wiele błędów, niemniej jednak potrafiła się oderwać od złych, najgorszych uwarunkowań i skojarzeń. Ugrupowania, które czasami są określane jako skrajna, radykalna prawica, używające też pięknych starych zasłużonych historycznie nazw, jak Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Stronnictwo Narodowe, Młodzież Wszechpolska, są jedynie politycznym folklorem. Nie mają nic wspólnego z prawicową polityką polską. Dokładnie odwrotna jest sytuacja na lewicy, tam na przykład tzw. PPS, grupy anarchistyczne, uprawiające polityczną pornografię ("Nie") itp. mają parlamentarną reprezentację, są traktowane jako istotny składnik lewicowego postkomunistycznego obozu politycznego. Obozu, który nie unika komunistycznej symboliki, takiej jak sztandar z sierpem i młotem, czerwona gwiazda, podobizna Lenina. Są to, moim zdaniem, symbole równie zbrodnicze jak swastyka czy portrety Hitlera. I nie jest ważne, czy to kogoś obraża, czy nie - tak jest, biorąc chociażby pod uwagę liczbę ofiar i skalę ludobójstwa nazistowskiego i komunistycznego. W latach trzydziestych to narodowy socjalizm wydawał się dynamicznym ruchem społecznym mającym przed sobą przyszłość, a ideologia nazizmu miała bardzo wielu obrońców, do których należał m.in. Wiaczesław Mołotow. W słynnym przemówieniu na posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRR 31 października 1939 r. stwierdził: "Rząd angielski ogłosił, że rzekomo dla niego celem wojny przeciwko Niemcom jest - ni mniej, ni więcej - "zniszczenie hitleryzmu". Wynika z tego, że angielscy, a także francuscy zwolennicy wojny ogłosili przeciwko Niemcom coś w rodzaju "wojny ideologicznej", przypominającej dawne wojny religijne. (...) Każdy człowiek zrozumie, że ideologii nie da się zniszczyć siłą, nie można zniszczyć jej wojną. Dlatego nie tylko nie ma sensu, ale jest po prostu przestępstwem prowadzenie takiej wojny". Nazizm został słusznie raz na zawsze potępiony, komunizm ma nadal zbyt wielu obrońców.
Pytaniem zasadniczym nie jest to, czy dana partia ma elektorat, czy jest pragmatycznie kierowana, skutecznie dyskontująca społeczne poparcie i mocno osadzona w politycznej rzeczywistości - chociaż są to kwestie istotne - ale to, czy stanowi zagrożenie dla Polski, dla rozwoju demokracji, dla systemu wartości, na kanwie którego możliwe jest budowanie demokratycznego państwa. Otóż walka z postkomunizmem w Polsce konieczna jest dlatego, że formacja postkomunistyczna stanowi przedstawione wyżej zagrożenia. We Francji trwa polityczny bojkot ugrupowań odwołujących się do rasizmu i ksenofobii, kwestionujących zbrodnie nazistów, w Niemczech nie ma mowy o jakiejkolwiek współpracy z neonazistami, a cichą zgodę SPD i kanclerza Schrödera na współpracę z postkomunistami (PDS) uważam za hańbę dla tej partii i dla całej demokracji w Niemczech. W Czechach nikt nie nawiąże współpracy z postkomunistami. I nie jest żadnym argumentem, że niektóre z wymienionych wyżej ugrupowań zdobywają znaczące poparcie społeczne, są sprawne i dyskontują poparcie elektoratu. W końcu dlaczego w tego rodzaju dyskusji nie odwołać się i do tego, że Hitler miał większość Niemców za sobą, Radovana KaradĎicia popierała znaczna część bośniackich Serbów, a Władimir Żirinowski nadal cieszy się sporą popularnością? Dla mnie, w przeciwieństwie do Jerzego Surdykowskiego, świadectwo moralności liczy się w polityce bardziej niż siła - nawet mierzona demokratycznymi standardami.
Jerzy Surdykowski twierdzi, że "dzisiejszy postkomunizm polski jest w większym stopniu dzieckiem politycznej pychy i krótkowzroczności strony solidarnościowej niż PRL i Sowietów. (...) Polityka jest grą, gdzie zwycięża nie ten, co ma lepsze świadectwo moralności, lecz ten, co ma większe poparcie i pozyskał więcej sojuszników. Ręka wyciągnięta do współpracy przez wiele osób o sumieniu pobrudzonym zbyt długim przechowywaniem czerwonej legitymacji zawisła w próżni. (...) Dlatego nie została wykorzystana szansa, jaką była Polska Unia Socjaldemokratyczna, powołana po rozwiązaniu PZPR w styczniu 1990 r. przez tych byłych partyjnych, którzy chcieli się odciąć od komunistycznej przeszłości". I konkluduje: "Niestety, zamiast wesprzeć budowanie lewicy przyzwoitej w miejsce lewicy PRL-owskiej, polityczna pycha ówczesnej "Solidarności" zapędziła wszystkich byłych PZPR-owców do jednego worka. (...) Dla ogromnej części swego elektoratu SdRP (obecnie SLD) nie jest - jak pisze poseł Niesiołowski - "kolejnym wcieleniem partii typu leninowskiego", dla której "poddawanie się demokratycznej weryfikacji jest dokuczliwą i najwyraźniej zbędną formalnością". Jest to - a tym gorzej dla jej prawicowych konkurentów - pragmatycznie kierowana partia, sprawnie dyskontująca wyborcze niezadowolenie elektoratu, umiejąca skutecznie przełożyć je na obsadzone przez siebie miejsca w parlamencie. SLD z tego punktu widzenia jest o wiele lepiej przystosowany do systemu demokratycznego niż prawica, rozmieniająca się na drobne w swym zajadłym skłóceniu. (...) Idzie na lewo wielu Polaków niechętnych zbyt daleko posuniętej ingerencji kleru w życie publiczne, przeciwnych wszystkiemu, co pachnie państwem wyznaniowym. Co z tego, że Kościół wcale takiego państwa budować nie zamierza? On ich nie potrafi o tym przekonać. Tych ludzi można pozyskać mądrą polityką. Ale na pewno nie można ich obrażać, bo zostaną jeszcze głębiej wepchnięci w ręce rzeczywistych postkomunistów" ("Bolszewika goń", "Wprost", nr 18). Te fragmenty interesującego tekstu jasno przedstawiają rozumowanie autora. Rozumowanie, które zawiera pewne elementy trafnej diagnozy, ale generalnie jest - w moim przekonaniu - błędne, a przy tym zdumiewająco naiwne.
Nie było rolą wyrosłych z ruchu solidarnościowego stronnictw i ugrupowań tworzenie "własnej" lewicy, gdyż byłoby to - po pierwsze - powielanie najgorszych wzorów, a po drugie - całkowicie nieskuteczne. Zarzut o odrzuceniu woli współpracy ze strony obozu, który doszedł do władzy w 1989 r., z krytyczną wobec totalitarnego dziedzictwa częścią PZPR jest zdumiewający. Dotychczas raczej musiałem odpierać zarzut dokładnie odwrotny - o zbyt daleko posuniętej współpracy znacznej części opozycji z ludźmi sprawującymi władzę w Polsce Ludowej.
Co do Polskiej Unii Socjaldemokratycznej, to w rywalizacji z SdRP poniosła ona klęskę i sama jest za to odpowiedzialna. Lewica w Polsce, mimo wysiłków takich ludzi jak Tadeusz Fiszbach, okazała się całkowicie niezdolna do zerwania z komunistycznym dziedzictwem. Fiaskiem zakończyła się próba budowania niekomunistycznej lewicy, którą miała być Unia Pracy. Tak pisze na ten temat jej twórca: "Krótka historia Unii Pracy uczy pokory. Pokazuje, że decydujące znaczenie zawsze mają wiatry historii. (...) Paradoks polskiej sytuacji na tym polega, że choć na społeczną lewicę istnieje wielki potencjalny popyt wyborców, to jej budowa jest szczególnie trudna. To skutek dominacji historycznego podziału. (...) Nie widać dziś nadziei na "złożenie" społecznej lewicy z podmiotów istniejących i jakoś już ukształtowanych. Na pewno nie sposób też powtórzyć (z lepszym rezultatem) drogi, którą podążała Unia Pracy - budowania lewicy ponad historycznymi podziałami, gdyż na końcu tej drogi czeka nadal SLD" (Ryszard Bugaj, "Rygiel", "Rzeczpospolita", nr 90 z tego roku). Jest to najlepsza odpowiedź na zarzut o odpowiedzialności prawicy za istnienie w Polsce monopolu lewicy jednoznacznie odwołującej się do najgorszego dziedzictwa PRL, a nie do pięknej tradycji Bolesława Limanowskiego, Kazimierza Pużaka, Walerego Sławka i Tomasza Arciszewskiego.
Świadectwo moralności liczy się w polityce bardziej niż siła - nawet mierzona demokratycznymi standardami
O ile jeszcze dziesięć lat temu wydawało się możliwe, że postkomuniści okażą się zdolni do krytycznej refleksji nad przeszłością i konsekwentnego odrzucenia dziedzictwa komunizmu, o tyle dziś takie oczekiwanie jest naiwnością. Dokonuje się proces dokładnie odwrotny. Ojczyzną SLD nie jest III Rzeczpospolita, lecz Polska Ludowa. Pojawił się nawet wniosek posłów SLD o ukaranie "zbrodni" II Rzeczypospolitej. Analizując sytuację w SLD, Dominika Wielowieyska pyta: "I która opcja będzie dominować w nowej partii? Czy nostalgiczne sieroty po PZPR, czy politycy szukający miejsca dla swej formacji w strukturach europejskiej socjaldemokracji?" ("Przez morze czerwone", "Gazeta Wyborcza", nr 108 z 1999 r.). W moim przekonaniu, odpowiedź na to pytanie została już udzielona. Nowy SLD, tak samo jak dotychczasowy, będzie się odwoływać przede wszystkim do komunistycznych resentymentów, do ludzi dumnych ze swoich czerwonych legitymacji i służby w UB, SB, ORMO, ZOMO i innych tego typu instytucjach, a dodatkowo nienawidzących tego wszystkiego, co dla walczących i modlących się o wolną i niepodległą Polskę drogie i święte. Nawet to, co wydawało się bezdyskusyjne, a więc założenia polskiej polityki zagranicznej, zostało przez postkomunistów zakwestionowane. Wystarczy poczytać "Trybunę", a także posłuchać wyjeżdżających do Belgradu na wycieczkę mającą charakter antynatowskiej prowokacji liderów SdRP, na przykład Izabelli Sierakowskiej. "Gdy wstępowaliśmy do NATO, było ono paktem obronnym, ale szybko stało się aktem agresji" ("Życie", nr 109 z tego roku). Pomijając myślowe i gramatyczne nonsensy, główna idea jest jednak czytelna. Jak widać, mimo wszystkich zbrodni, oszustw i - jak mówił Winston Churchill - "małpich sztuczek bolszewików", które z taką samą wprawą stosują postkomuniści, część intelektualistów nadal żywi złudzenia co do możliwości przemiany komunistów w uczciwych demokratów. Jest to szczególna i trwała niezdolność do trafnej diagnozy rzeczywistości. Wybitny pisarz i wielki patriota Gustaw Herling-Grudziński widzi to tak: "Okres 80 lat wymazany i odczarowany został w ciągu jednej nocy. Prawie tak, jak gdyby nigdy nie było żadnego komunizmu; po prostu komuniści przedzierzgnęli się nagle i szybko w postkomunistów, a postkomuniści w socjaldemokratów. Pod hasłem: patrzmy tylko w przyszłość, w imię świetlanej przyszłości (zawsze to swietłoje buduszczyje) odwróćmy się od przeszłości. Co było, a nie jest... A tu chcą nam błyskawicznie wyciąć kawał żywego mięsa naszej historii, zatrzeć i ogniem wypalić totalitaryzm komunistyczny, który wisiał nad światem, męczył świat o ileż dłużej od totalitaryzmu nazistowskiego i faszyzmu włoskiego. Jeżeli pozwolimy na to, historia straci wszelki sens" (""Wprost" o książkach", dodatek do numeru 20).
Nazizm został słusznie raz na zawsze potępiony, komunizm ma nadal zbyt wielu obrońców
Prawica popełniła bardzo wiele błędów, niemniej jednak potrafiła się oderwać od złych, najgorszych uwarunkowań i skojarzeń. Ugrupowania, które czasami są określane jako skrajna, radykalna prawica, używające też pięknych starych zasłużonych historycznie nazw, jak Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne, Stronnictwo Narodowe, Młodzież Wszechpolska, są jedynie politycznym folklorem. Nie mają nic wspólnego z prawicową polityką polską. Dokładnie odwrotna jest sytuacja na lewicy, tam na przykład tzw. PPS, grupy anarchistyczne, uprawiające polityczną pornografię ("Nie") itp. mają parlamentarną reprezentację, są traktowane jako istotny składnik lewicowego postkomunistycznego obozu politycznego. Obozu, który nie unika komunistycznej symboliki, takiej jak sztandar z sierpem i młotem, czerwona gwiazda, podobizna Lenina. Są to, moim zdaniem, symbole równie zbrodnicze jak swastyka czy portrety Hitlera. I nie jest ważne, czy to kogoś obraża, czy nie - tak jest, biorąc chociażby pod uwagę liczbę ofiar i skalę ludobójstwa nazistowskiego i komunistycznego. W latach trzydziestych to narodowy socjalizm wydawał się dynamicznym ruchem społecznym mającym przed sobą przyszłość, a ideologia nazizmu miała bardzo wielu obrońców, do których należał m.in. Wiaczesław Mołotow. W słynnym przemówieniu na posiedzeniu Rady Najwyższej ZSRR 31 października 1939 r. stwierdził: "Rząd angielski ogłosił, że rzekomo dla niego celem wojny przeciwko Niemcom jest - ni mniej, ni więcej - "zniszczenie hitleryzmu". Wynika z tego, że angielscy, a także francuscy zwolennicy wojny ogłosili przeciwko Niemcom coś w rodzaju "wojny ideologicznej", przypominającej dawne wojny religijne. (...) Każdy człowiek zrozumie, że ideologii nie da się zniszczyć siłą, nie można zniszczyć jej wojną. Dlatego nie tylko nie ma sensu, ale jest po prostu przestępstwem prowadzenie takiej wojny". Nazizm został słusznie raz na zawsze potępiony, komunizm ma nadal zbyt wielu obrońców.
Pytaniem zasadniczym nie jest to, czy dana partia ma elektorat, czy jest pragmatycznie kierowana, skutecznie dyskontująca społeczne poparcie i mocno osadzona w politycznej rzeczywistości - chociaż są to kwestie istotne - ale to, czy stanowi zagrożenie dla Polski, dla rozwoju demokracji, dla systemu wartości, na kanwie którego możliwe jest budowanie demokratycznego państwa. Otóż walka z postkomunizmem w Polsce konieczna jest dlatego, że formacja postkomunistyczna stanowi przedstawione wyżej zagrożenia. We Francji trwa polityczny bojkot ugrupowań odwołujących się do rasizmu i ksenofobii, kwestionujących zbrodnie nazistów, w Niemczech nie ma mowy o jakiejkolwiek współpracy z neonazistami, a cichą zgodę SPD i kanclerza Schrödera na współpracę z postkomunistami (PDS) uważam za hańbę dla tej partii i dla całej demokracji w Niemczech. W Czechach nikt nie nawiąże współpracy z postkomunistami. I nie jest żadnym argumentem, że niektóre z wymienionych wyżej ugrupowań zdobywają znaczące poparcie społeczne, są sprawne i dyskontują poparcie elektoratu. W końcu dlaczego w tego rodzaju dyskusji nie odwołać się i do tego, że Hitler miał większość Niemców za sobą, Radovana KaradĎicia popierała znaczna część bośniackich Serbów, a Władimir Żirinowski nadal cieszy się sporą popularnością? Dla mnie, w przeciwieństwie do Jerzego Surdykowskiego, świadectwo moralności liczy się w polityce bardziej niż siła - nawet mierzona demokratycznymi standardami.
Więcej możesz przeczytać w 24/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.