Ta książka wywoła kontrowersje. Stefan Frankiewicz, ambasador Polski przy Watykanie w latach 1995-2001, po raz pierwszy opowiada o kulisach swojej misji. Robi to wyjątkowo szczerze, choć nie przekracza dyplomatycznych granic. „Nie stracić wiary w Watykanie” to unikatowy wywiad rzeka, który z Frankiewiczem przeprowadził katolicki publicysta, były redaktor naczelny miesięcznika „Więź” Cezary Gawryś. Z książki wyłania się obraz Jana Pawła II widzianego z bliska, przez pryzmat prywatnych rozmów, często myślącego pod prąd. A także niekiedy gorzka ocena tego, jak Polacy przyjęli pontyfikat Karola Wojtyły. „Wprost” jako jedyny publikuje fragmenty książki, która w sprzedaży będzie od 2 kwietnia. Marcin Dzierżanowski
Kwaśniewski w Watykanie
Stefan Frankiewicz: Wynik wyborów prezydenckich z 1995 r. był dla Jana Pawła II podwójną traumą. Zawiedziony był i tym, że przegrał Wałęsa, i tym, że wygrał Kwaśniewski. Mówił mi: „Wynik wyborów trzeba uszanować. Pan Kwaśniewski został demokratycznie wybrany. Ale on nie ma moralnego prawa do sprawowania w Polsce rządów”. Nie wiem, która trauma była większa: czy ta pierwsza – z powodu klęski Wałęsy, czy ta druga – z powodu zwycięstwa Kwaśniewskiego. Trzeba przecież pamiętać, że papież od pewnego momentu krytycznie oceniał prezydenturę Lecha Wałęsy, a zwłaszcza jego postawę w czasie kampanii wyborczej. Słyszałem to kilkakrotnie. (…)
W końcu września 2000 r., w szczytowym momencie kampanii prezydenckiej, Marian Krzaklewski, mając na celu pogrążenie przeciwnika, ujawnił niewybredny żart podchmielonych prezydenta Kwaśniewskiego i jego ministra Siwca sprzed trzech lat. Chodziło o „całowanie ziemi kaliskiej”. Niewątpliwie był to incydent godny ubolewania. W Watykanie myśleniem o sprawach politycznych rządzi jednak stara zasada discernimento, czyli odróżniania rzeczy naprawdę ważnych od marginaliów i spraw drugorzędnych. Patrząc z tej perspektywy, uznałem wtedy od razu, że incydent ten winien być oceniany jako uchybienie ogólnej kulturze i zasadzie dobrego tonu, a nie w kategoriach moralnych czy w ramach wielkiej polityki. Tymczasem w kraju rozpętała się histeria. Pojawiły się żądania postawienia prezydenta Kwaśniewskiego przed Trybunałem Stanu za czyny „godzące w honor i godność narodu polskiego”, powstała lista miast uznających prezydenta za persona non grata, ojcowie paulini z Jasnej Góry wezwali społeczeństwo do modłów ekspiacyjnych, senatorowie AWS sformułowali zarzut naruszenia przez prezydenta „konstytucyjnego obowiązku strzeżenia godności narodu”, nawet Lech Wałęsa zażądał rezygnacji przez Kwaśniewskiego z kandydowania. Kancelaria marszałka sejmu Macieja Płażyńskiego została zasypana zawiadomieniami o popełnieniu przestępstwa „publicznego znieważenia głowy obcego państwa”... Cezary Gawryś: A jak zareagowano w Watykanie?
Stefan Frankiewicz: 23 września zatelefonował do mnie ks. Henryk Nowacki z Sekretariatu Stanu, który skomentował całą rzecz krótko: „Tonący brzytwy się chwyta”. 25 września wieczorem odbyłem długą rozmowę z nuncjuszem Kowalczykiem przebywającym akurat w Rzymie. Jego zdaniem „błogosławieństwo” wykonane przez Siwca w obecności prezydenta było prostackim żartem, ale z kolei ujawnienie całej sprawy podczas kampanii prezydenckiej przez sztab Krzaklewskiego było nikczemne. To wiatr w żagle pobożnisiów, demonstrujących swą rzekomą przewagę moralną, a jednocześnie w sposób instru mentalny traktujących religię i Kościół.
Po rozmowach ze współpracownikami Jana Pawła II 26 września rano zatelefonowałem do Warszawy do ministra Ungiera z sugestią, by prezydent przeprosił tych, których mogły dotknąć wydarzenia pokazane w filmie, i by zapewnił, że niczyich uczuć nie zamierzał obrazić. Jeszcze tego samego dnia Kwaśniewski na spotkaniu przedwyborczym w Myślenicach wyraził publicznie swój żal, a wkrótce potem przesłał list do Ojca Świętego z przeprosinami. Następnego dnia, 27 września rano, przekazałem tekst publicznej wypowiedzi Kwaśniewskiego Ojcu Świętemu, który skwitował to krótko: „Sprawa zamknięta”.
Ambasada nie jest czysta
Stefan Frankiewicz: Wzmożone zainteresowanie Watykanem [ze strony polskich służb specjalnych – red.] istniało zwłaszcza za Jana Pawła II, i to także po obaleniu komunizmu. Dotyczyło to również ambasady przy Stolicy Apostolskiej, w tym mojej. (…) Już podczas wręczania mi nominacji na ambasadora w Watykanie, na krótko przed moim wyjazdem do Rzymu w czerwcu 1995 r., miałem rozmowę w gabinecie ówczesnego szefa MSZ, ministra Władysława Bartoszewskiego. Oprócz samego ministra brał w niej udział dyrektor jego gabinetu. Bartoszewski mówi do mnie, że powinienem chyba pójść do gen. Andrzeja Kapkowskiego z Urzędu Ochrony Państwa, żeby zorientować się, czy obejmowana przeze mnie placówka jest „czysta”. Na co ten dyrektor, młody człowiek, odzywa się bagatelizująco: „Nie, nie ma potrzeby, tam jest wszystko w porządku”. Kilka dni później dzwoni do mnie wiceminister Stefan Meller, proponując spotkanie gdzieś na mieście. Umówiliśmy się w ogródku kawiarnianym koło kościoła Dominikanów na Freta. Przy kawie przekazuje mi w zaufaniu informację, że w ambasadzie zastanę również „wojsko”, czyli kogoś z Wojskowych Służb Informacyjnych. Wprawdzie od pięciu lat byłem doradcą ministra, ale w tych kwestiach byłem kompletnie zielony. Nie znałem się na relacjach ze służbami specjalnymi, więc pytam: „Co mam w tej sytuacji zrobić?”. On mi sugeruje, że przed wyjazdem na placówkę mam prawo skompletować sobie nowy zespół według własnego uznania. Uprzedza mnie też, że później taka operacja będzie o wiele trudniejsza. Meller czuł się widać zobowiązany, żeby ze mną o tym pogadać. Nie posłuchałem jego rady. A szkoda. Dzisiaj z wdzięcznością wspominam gest Mellera. (…)
Cezary Gawryś: Wytłumacz mi, bo nie wiem, czy dobrze rozumiem. Służby specjalne, z WSI na czele, to były przecież w tamtym czasie legalne instytucje, które – przynajmniej teoretycznie – miały działać dla dobra państwa polskiego. Obecność takich osób w placówce dyplomatycznej nie była czymś nielegalnym, z tym że ambasador powinien był wiedzieć, kto jest kim. Natomiast określenie ministra Bartoszewskiego: „Czy ambasada jest czysta?” – sugerowałoby, że chodzi o jakąś niepożądaną sytuację. Stefan Frankiewicz: Chodziło o nasze polskie służby. Działały one legalnie, ale już w wolnej Polsce, jak wiadomo, podejmowały czasem różne działania nielegalne. Mówi się, że było to państwo w państwie, utrwalane przez nierzadkie w tym środowisku powiązania rodzinne. (…) Mój ówczesny sprzeciw wywoływał jednak nie tyle sam fakt istnienia owych służb w placówkach dyplomatycznych, ile zachowanie konkretnych osób. Bywało, że ludzie ci, nazbyt pewni siebie, wywoływali różne awantury, a nawet wchodzili w kolizję z prawem. Dawała też znać o sobie rywalizacja między służbami rodem z PRL a adeptami nowego zaciągu. Ich zachowanie mogło szokować na tle dworskich obyczajów za Spiżową Bramą. Wątpliwe też były czasem kwalifikacje tych osób, co podważa mit o ich rzekomej „fachowości”. Niedawno, a więc już po wielu latach od tamtych wydarzeń, abp Henryk Nowacki, w latach 90. szef sekcji polskiej w Sekretariacie Stanu, a obecnie nuncjusz w Skandynawii, powiedział mi: „Myśmy od początku byli świadomi, że pan ambasador jest osaczony”. Pamiętam, że kard. Edmund Szoka, jeden z najbliższych współpracowników papieża, przewodniczący Papieskiej Komisji ds. Państwa Watykańskiego, a wcześniej abp Detroit, zaskoczył mnie kiedyś pytaniem, jak sobie radzę ze służbami specjalnymi w mojej ambasadzie. Stosowne urzędy watykańskie miały swoje informacje. (…) Cezary Gawryś: Czy o tym wszystkim wiedział papież? Stefan Frankiewicz: Oczywiście, że wiedział. (…)
Zmanipulować premiera
Cezary Gawryś: Stefan, a gdybyś opowiedział od początku do końca: jak to było ze służbami specjalnymi w twojej ambasadzie? Stefan Frankiewicz: Był taki człowiek, przysłany do Rzymu już po śmierci Kapiszewskiego [poprzednika Frankiewicza – red.]. Kierował placówką przez długi czas interregnum. Z tego, co słyszałem, chciał nawet zostać ambasadorem. A może służby chciały go w tej roli obsadzić? Być może dlatego stał się wobec mnie w pewnym momencie tak nielojalny. Zaczęło się od tego, że moją kandydaturę zgłosił minister Andrzej Olechowski zaraz po śmierci Henryka Kupiszewskiego. Było to w kwietniu 1994 r., jednak wakat na stanowisku ambasadora przy Stolicy Apostolskiej trwał potem jeszcze ponad rok. Moja kandydatura bowiem najpierw spaliła na panewce, a stało się tak dlatego, ponieważ premier Pawlak, który w maju 1994 r. składał wizytę w Watykanie – przy okazji podróży do Włoch w związku z rocznicą bitwy pod Monte Cassino – przywiózł do Warszawy wiadomość, że nie zostanę przez Stolicę Apostolską zaaprobowany. I wiadomość tę przekazał Olechowskiemu. On mi to potem dokładnie powtórzył.
Cezary Gawryś: Należy przypuszczać, że premier Pawlak przekazał tę informację bona fide, w przekonaniu, że został w Watykanie dobrze poinformowany. Ktoś go więc musiał wprowadzić w błąd, a on – przekonany, że to pewne źródło – dał się zmanipulować. Kto mógł stać za tą intrygą? Stefan Frankiewicz: Mam prawo sądzić, że wiadomość przywieziona przez Pawlaka to była świadoma robota dezinformacyjna. Musieli w tym celu wykorzystać jakiegoś swojego agenta w Watykanie. (…) Cezary Gawryś: W jaki sposób wyszło na jaw, że tamta informacja o braku akceptacji w Watykanie dla twojej kandydatury, przywieziona przez Pawlaka w maju 1994 r., jest fałszywką? Stefan Frankiewicz: Wiadomość ta po pewnym czasie wróciła do Watykanu, dotarła do samego papieża. Sytuacja uległa wówczas radykalnej zmianie. Adam Boniecki mówił o tym publicznie, więc nie jest to żadna tajemnica, że w końcu zostałem ambasadorem na życzenie samego papieża. Najpierw jednak nastąpiła zmiana rządu. Ministrem spraw zagranicznych został Bartoszewski, który potem bardzo się sumitował, tłumacząc, że jemu też przekazano – nie wiem kto – tę informację, że ja nie zostanę w Watykanie zaaprobowany. (…) Kiedy objąłem ambasadę w 1995 r., dość szybko okazało się, że [pracujący w ambasadzie radca – red.] nie był lojalny wobec mnie. Zdarzały mu się też pijackie wybryki. Pewnego razu, w niedzielę, po mszy papieskiej w Bazylice postanowiłem wstąpić do ambasady, która mieściła się jeszcze w starej siedzibie tuż obok placu św. Piotra, żeby zobaczyć, czy nie ma czegoś nowego w poczcie. Wchodzę po schodach, odświętnie ubrany, we fraku, z orderami, a tu ze zgrozą widzę, że drzwi do ambasady Najjaśniejszej Rzeczypospolitej są zabite deskami, a na nich wiszą kłódki. Jakby to były wrota do stodoły. Mój radca o niczym mnie nie zawiadomił. Tłumaczył się potem mętnie, że poprzedniego dnia, czyli w sobotę, był u niego w ambasadzie jakiś Polak, który przywłaszczył sobie klucze...
Artykuł ukazał się w 1 4 /2014 numerze tygodnika " Wprost"
Najnowszy numer "Wprost" od poniedziałku rano będzie dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" będzie także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay