Choć niezwykłe spotkanie liderów Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec, Włoch, Portugalii i Brazylii zapowiadane było jako robocze spotkanie polityków,
to najważniejszymi punktami programu "zjazdu florenckiego" wydają się dwie eleganckie uczty. Towarzystwo było doprawdy ekskluzywne. Oprócz premierów w stolicy Toskanii pojawiło się wiele innych ważnych osobistości - od przewodniczącego Komisji Europejskiej Romano Prodiego po "mister Europa" Javiera Solanę. Nie wszyscy biesiadnicy zdawali sobie jednak sprawę, że uczestniczą w stypie po śmierci socjalizmu.
"Pragmatycy" - Bill Clinton i Tony Blair - przyjechali do Florencji przekonani, że będzie mowa o strategiach rządów "postępowych". Pozostali (postkomuniści, socjaliści i socjaldemokraci) uważali, że debata poświęcona będzie drobnym uwspółcześnieniom ideologii socjalistycznej. Europejska lewica czuje bowiem potrzebę usprawiedliwienia się za porzucenie Marksowskiej wizji scentralizowanego państwa i przyjęcie zasad gospodarki ultraliberalnej, graniczącej z leseferyzmem.
Florenckie spotkanie wielkich "neopostępowców" (new progressives to określenie Tony?ego Blaira) było tak "najeżone" uroczystymi kolacjami i obiadami, ceremoniami i zbędnymi wystąpieniami pomniejszych postaci, że na publiczną dyskusję protagonistów zostało niewiele czasu. Przemówienia poszczególnych szefów państw lub rządów przypominały dialog głuchych. Tony Blair stwierdził, że lewicowe rządy po obu stronach oceanu powinny się kierować zasadą: "róbmy to, co się sprawdza". Na pytanie, czy jest socjalistą, odparł: "Tak. Jestem socjal-istą. Z myślnikiem. To nie etykietki są ważne. Ważne są idee". Uroczyście zabrzmiała we florenckim Palazzo Vecchio wygłoszona przez Blaira pochwała globalizacji: "To jedyny mechanizm mogący wytrącić broń z ręki konserwatystom z prawicy i z lewicy". Premier Francji Lionel Jospin poczuł się dotknięty. "Nikomu nie jest potrzebna żadna "trzecia droga"" - oświadczył uroczyście. - Socjalizm doskonale funkcjonuje w obecnej formie i dowiódł, że w razie potrzeby może utrzymywać budżet w równowadze".
Słowa te zabrzmiały wiarygodnie w ustach francuskiego premiera, który z dumą opowiada o swoich ideałach, lecz jednocześnie prywatyzuje państwowe molochy na taką skalę, o jakiej nie śniło się nawet znienawidzonemu przez lewicę Alainowi Juppé. Bill Clinton wychwycił tę sprzeczność w postępowaniu Jospina i pozwolił sobie na ironiczną uwagę: "Mister Jospin chciałby gospodarki rynkowej, ale nie rynkowego społeczeństwa". Jospin odciął się natychmiast: "Wstyd, żeby w niektórych rozwiniętych krajach obowiązywała jeszcze kara śmierci". Przypomniało to dawną radziecką odpowiedź na argumenty, że w USA żyje się lepiej: "Ale u was biją Murzynów". Nawet Gerhardowi Schröderowi wyrwał się przytyk do wypowiedzi Jospina: "Równowaga budżetowa to nie jest wynalazek konserwatystów". Ale i Herr Bundeskanzler nie widział potrzeby wymyślania jakiejś "trzeciej drogi", uznając, że niemiecki model socjoaldemokracji jest wystarczająco skuteczny.
Spore wrażenie zrobiła oracja prezydenta Brazylii Ernesta Cardosa. Stwierdził on, że liderzy lewicy stoją obecnie przed dylematami, których w przeszłości nie znali: "Utrzymywać zrównoważony budżet czy posłać większą liczbę dzieci do szkoły? Nie dopuszczać do powstania deficytu czy ułatwić dostęp do służby zdrowia?". Odpowiedział na to Bill Clinton, stwierdzając, że zrównoważenie budżetu doprowadziło do obniżenia stóp procentowych, dzięki czemu nie tylko każdy ojciec amerykańskiej rodziny zaoszczędził po 20 tys. USD na kredycie mieszkaniowym, ale i sam Cardoso skorzystał ze znacznie tańszych amerykańskich pożyczek.
Za modelem amerykańskim zdecydowanie opowiedział się też przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi, według którego prawdziwą sprawiedliwość społeczną osiągnięto w USA, bo ludziom zamiast dyskusji o ideologiach dano pracę, perspektywy i bogactwo. "Gdybyśmy siedem lat temu zastosowali metodę amerykańską, to mielibyśmy dziś w Europie 30 mln nowych miejsc pracy, a nie 18 mln bezrobotnych" - stwierdził. Obserwatorów z Europy Wschodniej Prodi zachwycił też przemówieniem podczas inauguracyjnej kolacji, niemal w całości poświęconym konieczności jak najszybszego rozszerzenia Unii Europejskiej "do 20, 25, a później 30 państw". "Zobowiązaliśmy się - powiedział - wyznaczyć datę pierwszego etapu rozszerzenia. Mam nadzieję, że zostanie ona ustalona już w Helsinkach".
Uwagę zwrócił na siebie także Bill Clinton. Starzy wyjadacze europejskiej lewicy przysłuchiwali się z otwartymi ustami lekcji, jakiej udzielił im 55-letni prezydent USA. Mówił o potrzebie reformy MFW i Banku Światowego, apelował o likwidację zadłużenia krajów Trzeciego Świata: "My dyskutujemy tu o modelach trzeciej drogi itp., ale nie możemy zapominać, że połowa ludności świata zarabia dwa dolary dziennie". Przede wszystkim jednak Clinton wygłosił pełną pasji pochwałę Internetu: "Dostęp do Internetu lub jego brak wyznacza dziś granicę między biednymi i bogatymi. Musimy zlikwidować tę cyfrową zasłonę. Afrykanie nie są odmienni od Amerykanów. Dajcie im dostęp do technologii, a zobaczycie, jak wspaniałe wymyślą sposoby na robienie pieniędzy. Tylko zwiększenie liczby telefonów komórkowych i komputerów w krajach ubogich umożliwi prawdziwy i szybki postęp".
Clinton dominował na florenckim spotkaniu również dlatego, że mógł się pochwalić przed Europejczykami nadzwyczajnymi sukcesami, jakie Stany Zjednoczone osiągnęły pod jego kierownictwem: 20 mln nowych miejsc pracy w ciągu siedmiu lat, najniższe w ostatnim trzydziestoleciu bezrobocie, rekordowe ograniczenie przestępczości, pierwsze po 42 latach zrównoważenie bilansu państwowego? I to wszystko przy wykorzystaniu na potrzeby rządu federalnego zaledwie 30 proc. dochodu narodowego USA, podczas gdy w Europie Zachodniej struktury państwowe pochłaniają średnio 45 proc. PKB. Na czym opiera się tak spektakularny sukces? Wyjaśnił to sam Clinton podczas niedawnej dyskusji z internautami z całego świata: "Wiedzieliśmy, że Stany Zjednoczone potrzebują nowego typu rządów, które zamiast się starać rozwiązywać wszystkie problemy, stworzyłby takie warunki i narzędzia, by obywatele mogli w jak najlepszy sposób spędzać swoje życie. By chcieli i mogli się zaangażować w życie wspólnoty, by współuczestniczyli w tworzeniu przyszłości narodu".
Niektórzy komentatorzy twierdzili, że Clinton przybył do Florencji, by pozostawić Europejczykom swój polityczny testament. Wygląda jednak na to, że został on odrzucony. Nie tylko dlatego, że mimo rewelacyjnych osiągnięć ekonomicznych Stany Zjednoczone pozostają daleko w tyle za Europą, jeśli chodzi o zdobycze socjalne. Jedną z przyczyn odrzucenia amerykańskiej way to welfare było również zakorzenienie europejskiej lewicy w XIX-wiecznych ideałach socjalizmu i wywodzącej się z nich niechęci jeśli nie do pieniądza w ogóle, to przynajmniej do kapitału. Niemniej jednak właśnie spotkanie z Clintonem uzmysłowiło liderom europejskiej lewicy, że sukces gospodarczy osiąga się wyłącznie dzięki definitywnemu odcięciu się od socjalistycznej wizji ekonomii i zwrotowi ku gospodarce rynkowej. Na dodatek właśnie we Florencji stało się oczywiste, że drogę do sukcesów lewicy przetarli tak gwałtownie krytykowani liberałowie. Można powiedzieć, że nie byłoby Clintona bez Reagana, Blaira bez pani Thatcher, Jospina bez Juppé. To oni, zrywając z Keynesowską wizją welfare state, położyli podwaliny pod przyszłe sukcesy lewicy.
Jospin, Guterres i w mniejszym stopniu Schröder nadal podkreślają swoją przynależność do świata socjalistycznego, lecz w praktyce realizują strategie gospodarcze liberałów. Co więc pozostało owym samozwańczym socjalistom z socjalizmu? "Łączy nas poczucie solidarności społecznej" - podsumował gorączkowe poszukiwania wspólnej platformy Tony Blair. Wszyscy przyjęli tę definicję "nowej lewicy" z pewną ulgą. Problem polega na tym, że to niezupełnie prawda. Ani w dzisiejszej Hiszpanii rządzonej przez liberała Aznara, ani w Niemczech chadeka Kohla programy społeczne nie były mniej rozbudowane niż w "lewicowej" Francji, Wielkiej Brytanii czy Portugalii. Tak więc opowieść o większej wrażliwości społecznej to tylko listek figowy, którym liderzy europejskiej lewicy starają się zasłonić stuletniego trupa socjalizmu.
"Pragmatycy" - Bill Clinton i Tony Blair - przyjechali do Florencji przekonani, że będzie mowa o strategiach rządów "postępowych". Pozostali (postkomuniści, socjaliści i socjaldemokraci) uważali, że debata poświęcona będzie drobnym uwspółcześnieniom ideologii socjalistycznej. Europejska lewica czuje bowiem potrzebę usprawiedliwienia się za porzucenie Marksowskiej wizji scentralizowanego państwa i przyjęcie zasad gospodarki ultraliberalnej, graniczącej z leseferyzmem.
Florenckie spotkanie wielkich "neopostępowców" (new progressives to określenie Tony?ego Blaira) było tak "najeżone" uroczystymi kolacjami i obiadami, ceremoniami i zbędnymi wystąpieniami pomniejszych postaci, że na publiczną dyskusję protagonistów zostało niewiele czasu. Przemówienia poszczególnych szefów państw lub rządów przypominały dialog głuchych. Tony Blair stwierdził, że lewicowe rządy po obu stronach oceanu powinny się kierować zasadą: "róbmy to, co się sprawdza". Na pytanie, czy jest socjalistą, odparł: "Tak. Jestem socjal-istą. Z myślnikiem. To nie etykietki są ważne. Ważne są idee". Uroczyście zabrzmiała we florenckim Palazzo Vecchio wygłoszona przez Blaira pochwała globalizacji: "To jedyny mechanizm mogący wytrącić broń z ręki konserwatystom z prawicy i z lewicy". Premier Francji Lionel Jospin poczuł się dotknięty. "Nikomu nie jest potrzebna żadna "trzecia droga"" - oświadczył uroczyście. - Socjalizm doskonale funkcjonuje w obecnej formie i dowiódł, że w razie potrzeby może utrzymywać budżet w równowadze".
Słowa te zabrzmiały wiarygodnie w ustach francuskiego premiera, który z dumą opowiada o swoich ideałach, lecz jednocześnie prywatyzuje państwowe molochy na taką skalę, o jakiej nie śniło się nawet znienawidzonemu przez lewicę Alainowi Juppé. Bill Clinton wychwycił tę sprzeczność w postępowaniu Jospina i pozwolił sobie na ironiczną uwagę: "Mister Jospin chciałby gospodarki rynkowej, ale nie rynkowego społeczeństwa". Jospin odciął się natychmiast: "Wstyd, żeby w niektórych rozwiniętych krajach obowiązywała jeszcze kara śmierci". Przypomniało to dawną radziecką odpowiedź na argumenty, że w USA żyje się lepiej: "Ale u was biją Murzynów". Nawet Gerhardowi Schröderowi wyrwał się przytyk do wypowiedzi Jospina: "Równowaga budżetowa to nie jest wynalazek konserwatystów". Ale i Herr Bundeskanzler nie widział potrzeby wymyślania jakiejś "trzeciej drogi", uznając, że niemiecki model socjoaldemokracji jest wystarczająco skuteczny.
Spore wrażenie zrobiła oracja prezydenta Brazylii Ernesta Cardosa. Stwierdził on, że liderzy lewicy stoją obecnie przed dylematami, których w przeszłości nie znali: "Utrzymywać zrównoważony budżet czy posłać większą liczbę dzieci do szkoły? Nie dopuszczać do powstania deficytu czy ułatwić dostęp do służby zdrowia?". Odpowiedział na to Bill Clinton, stwierdzając, że zrównoważenie budżetu doprowadziło do obniżenia stóp procentowych, dzięki czemu nie tylko każdy ojciec amerykańskiej rodziny zaoszczędził po 20 tys. USD na kredycie mieszkaniowym, ale i sam Cardoso skorzystał ze znacznie tańszych amerykańskich pożyczek.
Za modelem amerykańskim zdecydowanie opowiedział się też przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi, według którego prawdziwą sprawiedliwość społeczną osiągnięto w USA, bo ludziom zamiast dyskusji o ideologiach dano pracę, perspektywy i bogactwo. "Gdybyśmy siedem lat temu zastosowali metodę amerykańską, to mielibyśmy dziś w Europie 30 mln nowych miejsc pracy, a nie 18 mln bezrobotnych" - stwierdził. Obserwatorów z Europy Wschodniej Prodi zachwycił też przemówieniem podczas inauguracyjnej kolacji, niemal w całości poświęconym konieczności jak najszybszego rozszerzenia Unii Europejskiej "do 20, 25, a później 30 państw". "Zobowiązaliśmy się - powiedział - wyznaczyć datę pierwszego etapu rozszerzenia. Mam nadzieję, że zostanie ona ustalona już w Helsinkach".
Uwagę zwrócił na siebie także Bill Clinton. Starzy wyjadacze europejskiej lewicy przysłuchiwali się z otwartymi ustami lekcji, jakiej udzielił im 55-letni prezydent USA. Mówił o potrzebie reformy MFW i Banku Światowego, apelował o likwidację zadłużenia krajów Trzeciego Świata: "My dyskutujemy tu o modelach trzeciej drogi itp., ale nie możemy zapominać, że połowa ludności świata zarabia dwa dolary dziennie". Przede wszystkim jednak Clinton wygłosił pełną pasji pochwałę Internetu: "Dostęp do Internetu lub jego brak wyznacza dziś granicę między biednymi i bogatymi. Musimy zlikwidować tę cyfrową zasłonę. Afrykanie nie są odmienni od Amerykanów. Dajcie im dostęp do technologii, a zobaczycie, jak wspaniałe wymyślą sposoby na robienie pieniędzy. Tylko zwiększenie liczby telefonów komórkowych i komputerów w krajach ubogich umożliwi prawdziwy i szybki postęp".
Clinton dominował na florenckim spotkaniu również dlatego, że mógł się pochwalić przed Europejczykami nadzwyczajnymi sukcesami, jakie Stany Zjednoczone osiągnęły pod jego kierownictwem: 20 mln nowych miejsc pracy w ciągu siedmiu lat, najniższe w ostatnim trzydziestoleciu bezrobocie, rekordowe ograniczenie przestępczości, pierwsze po 42 latach zrównoważenie bilansu państwowego? I to wszystko przy wykorzystaniu na potrzeby rządu federalnego zaledwie 30 proc. dochodu narodowego USA, podczas gdy w Europie Zachodniej struktury państwowe pochłaniają średnio 45 proc. PKB. Na czym opiera się tak spektakularny sukces? Wyjaśnił to sam Clinton podczas niedawnej dyskusji z internautami z całego świata: "Wiedzieliśmy, że Stany Zjednoczone potrzebują nowego typu rządów, które zamiast się starać rozwiązywać wszystkie problemy, stworzyłby takie warunki i narzędzia, by obywatele mogli w jak najlepszy sposób spędzać swoje życie. By chcieli i mogli się zaangażować w życie wspólnoty, by współuczestniczyli w tworzeniu przyszłości narodu".
Niektórzy komentatorzy twierdzili, że Clinton przybył do Florencji, by pozostawić Europejczykom swój polityczny testament. Wygląda jednak na to, że został on odrzucony. Nie tylko dlatego, że mimo rewelacyjnych osiągnięć ekonomicznych Stany Zjednoczone pozostają daleko w tyle za Europą, jeśli chodzi o zdobycze socjalne. Jedną z przyczyn odrzucenia amerykańskiej way to welfare było również zakorzenienie europejskiej lewicy w XIX-wiecznych ideałach socjalizmu i wywodzącej się z nich niechęci jeśli nie do pieniądza w ogóle, to przynajmniej do kapitału. Niemniej jednak właśnie spotkanie z Clintonem uzmysłowiło liderom europejskiej lewicy, że sukces gospodarczy osiąga się wyłącznie dzięki definitywnemu odcięciu się od socjalistycznej wizji ekonomii i zwrotowi ku gospodarce rynkowej. Na dodatek właśnie we Florencji stało się oczywiste, że drogę do sukcesów lewicy przetarli tak gwałtownie krytykowani liberałowie. Można powiedzieć, że nie byłoby Clintona bez Reagana, Blaira bez pani Thatcher, Jospina bez Juppé. To oni, zrywając z Keynesowską wizją welfare state, położyli podwaliny pod przyszłe sukcesy lewicy.
Jospin, Guterres i w mniejszym stopniu Schröder nadal podkreślają swoją przynależność do świata socjalistycznego, lecz w praktyce realizują strategie gospodarcze liberałów. Co więc pozostało owym samozwańczym socjalistom z socjalizmu? "Łączy nas poczucie solidarności społecznej" - podsumował gorączkowe poszukiwania wspólnej platformy Tony Blair. Wszyscy przyjęli tę definicję "nowej lewicy" z pewną ulgą. Problem polega na tym, że to niezupełnie prawda. Ani w dzisiejszej Hiszpanii rządzonej przez liberała Aznara, ani w Niemczech chadeka Kohla programy społeczne nie były mniej rozbudowane niż w "lewicowej" Francji, Wielkiej Brytanii czy Portugalii. Tak więc opowieść o większej wrażliwości społecznej to tylko listek figowy, którym liderzy europejskiej lewicy starają się zasłonić stuletniego trupa socjalizmu.
Więcej możesz przeczytać w 49/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.