Dlaczego w Polsce nie opłaca się inwestować w ochronę środowiska?
Gdy decyzję o tym, by strzelać do karmiących łani i danieli w okresie ochronnym, podpisał nie kto inny jak minister ochrony środowiska, wydawało się, że w polskiej ekologii gorzej już być nie może. Szef tego resortu został zdymisjonowany przez premier Hannę Suchocką, ale jego następca - już z koalicji PSL-SLD - nie okazał się lepszy. Za jego kadencji kilku milionom sadzonek drzew groziło wyrzucenie na śmietnik, a wiceministrowie ochrony środowiska, nie ponosząc jakichkolwiek konsekwencji, urządzali polowania na wydzielonych łowiskach w okresie ochronnym (ujawnialiśmy to na łamach "Wprost").
Nie, gorzej być już nie może - mówili wówczas ekolodzy i z nadzieją czekali na kolejnego ministra. Następca przyjął jednak nowatorską strategię: decyzji - dobrych czy złych - po prostu nie było. Ani w sprawie wycinanej w pień Puszczy Białowieskiej, ani w sprawie rosnących zapóźnień legislacyjnych grożących kłopotami w negocjacjach z Unią Europejską, ani w sprawie powolnej likwidacji "policji ekologicznej". Wydawało się nawet, że jedyne decyzje, jakie podejmował w przerwach podróży po świecie, dotyczyły mianowania kolegów partyjnych na najważniejsze stanowiska związane z pieniędzmi w celowych funduszach ekologicznych.
Gorzej być już nie może - powtarzali ekolodzy, z nadzieją witając kolejnego szefa ministerstwa. Obecny od razu pozbawił ich złudzeń. Antoni Tokarczuk nie kryje, że układ polityczny zadecydował o tym, iż znalazł się on w tym resorcie, a na ekologii się nie zna, a nawet znać się nie musi.
Tymczasem ton polskiej ekologii powinno nadawać Ministerstwo Środowiska. Silne, sprawne, kierowane przez fachowców, a przez to poważnie traktowane. Nie rozdające pieniędzy, ale tworzące mechanizmy ułatwiające budowę oczyszczalni i filtrów, wspierające "czyste technologie" i ograniczanie powstawania zanieczyszczeń. Prace nad takimi ustawami - wręcz podstawowymi - trwają w ministerstwie od kilku, często kilkunastu lat. Z dziewięciu ustaw najważniejsza dotyczy ochrony i kształtowania środowiska (liczy 450 artykułów). Być może wejdzie w życie za dwa, trzy lata.
Ostatnio eksperci Komisji Europejskiej po raz kolejny przypomnieli, że polskie prawo ekologiczne nie przystaje do standardów unijnych (zaledwie 8 proc. prawa wspólnotowego uwzględniono w naszym systemie prawnym). Z powodu braku ustawy o opakowaniach i opłatach produktowych na polskich śmietniskach ponad połowę stanowią opakowania jednorazowe. Bez skutecznego prawa, podstawowych ustaw, przy degradacji systemu ocen oddziaływania na środowisko, de facto likwidacji Państwowej Inspekcji Ochrony Środowiska ("policji ekologicznej") nie jest możliwa trwała poprawa stanu środowiska.
Brakuje - z wyjątkiem chwalonego w świecie Ekofunduszu, operującego pieniędzmi z ekokonwersji polskiego zadłużenia - skutecznych mechanizmów pozwalających wykorzystać pomoc zagraniczną. Teraz narastają obawy, że stracimy kolejne unijne pieniądze - tym razem ok. 150 mln euro z przedakcesyjnego funduszu pomocowego ISPA. Instytucje europejskie szacują, że na uporanie się z problemami ekologicznymi potrzeba Polsce 35-62 mld euro (a więc od 17 do 33 lat, jeśli utrzymany zostanie obecny poziom nakładów), ale z coraz większą obawą kierują środki na pomoc dla Polski. Zdaniem fachowców, stan środowiska poprawił się nie tyle dzięki uruchomieniu kolejnych oczyszczalni bądź filtrów, ile dzięki zmniejszeniu produkcji największych "trucicieli" - w przemyśle ciężkim. Urzędnicy Unii Europejskiej wciąż pytają: kierujemy do was tak potężne środki, wy zaś wciąż nie macie oczyszczalni ścieków ani w Warszawie, ani w Szczecinie. Gdzie znikają te pieniądze? Jakimi kryteriami kierujecie się, przeznaczając je na konkretną lokalną inwestycję?
Finansowanie ochrony środowiska w Polsce postawiono na głowie: pieniądze na inwestycje proekologiczne pobierane są z budżetu państwa, zaś te odprowadzane przez trucicieli trafiają do wydzielonego funduszu parabudżetowego. Ten z kolei zamraża część tak uzyskanych środków, tworząc lokaty i tłumacząc, że służy to polskiej ekologii. Jednocześnie wyraźnie maleje jego udział w finansowaniu ochrony środowiska. Dopiero niedawno Ministerstwo Finansów zorientowało się w tych praktykach i słusznie dąży do zlikwidowania dualizmu ekofinansów. Po co utrzymywać parabudżetowy fundusz dysponujący ok. 4,5 mld zł rocznie, z radą nadzorczą i zarządem, stanowiącymi pole bitwy kolejnych peryferyjnych ugrupowań politycznych, jeśli inwestycje centralne dotyczące ochrony środowiska i tak mają być finansowane z wciąż ograniczanego budżetu państwa? Istnienie Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, na temat którego interesujące raporty przygotowała niegdyś Najwyższa Izba Kontroli, jest niezgodne z prawem Unii Europejskiej i uniemożliwia Polsce przyjęcie racjonalnych zasad gospodarki wodnej. Jeśli nie zlikwidujemy NFOŚiGW i nie przyjmiemy nowoczesnego prawa wodnego (opłaty za korzystanie z wód zlewni trafiałyby do odpowiedników francuskich Agences de l?Eau, wspierając lokalne inwestycje), nie spełnimy dyrektywy Unii Europejskiej, zakładającej, że w każdej miejscowości liczącej ponad 2 tys. mieszkańców powinna być oczyszczalnia ścieków.
Polska ekologia wciąż leczy objawy, nie zaś przyczyny. Na Zachodzie ekobiznes jest potężną gałęzią przemysłu, w Polsce - o czym kolejny raz przekonują poznańskie targi Poleko - nawet nie raczkuje, stoi w miejscu. Po co bowiem budować oczyszczalnię ścieków, jeśli tańsze jest ich odprowadzanie do rzeki bądź jeziora (koszty ekologiczne - opłaty i kary - stanowią zwykle zaledwie ok. 0,5 proc. kosztów produkcji)? Po co instalować filtry na kominie, skoro stosowna instytucja wyda decyzję o "czasowej dopuszczalności wyrzutu gazów technicznych do atmosfery"? Po co inwestować w produkcję zgodną z ekologicznymi normami ISO 14001, skoro konkurencja wytworzy podobny produkt znacznie taniej, tyle że degradując przy tym środowisko?
Brakuje sprawdzonych w innych krajach OECD rynkowych mechanizmów ekonomicznych, takich jak ekologiczne opłaty produktowe i depozyty obciążające wytwory uciążliwe dla środowiska, oraz systemu ulg i zwolnień podatkowych służących wspieraniu proekologicznych zachowań podmiotów gospodarczych. W efekcie hamowany jest rozwój ekobiznesu.
Coraz bardziej bezwolny i marginalizowany resort ekolodzy nazywają Ministerstwem Niszczenia Środowiska, a politycy widzą w nim wyłącznie narzędzie sprawowania władzy na szczeblu lokalnym (oczyszczalnie, ach, oczyszczalnie...) bądź miejsce uhonorowania prezesów najsłabszych partii kolejnych rządzących koalicji. Dopóki do gry nie przystąpią firmy chcące wspomóc tych, którzy przez prawo, rosnące opłaty i egzekwowane kary zmuszeni są do zainwestowania w budowę oczyszczalni i filtrów, dopóty nic się nie zmieni. A nie zmieni się, gdyż słabe ministerstwo nie jest w stanie stworzyć sprawnych mechanizmów zmuszających do takich inwestycji bądź je skutecznie wspierających. I koło polskiej ekologii się zamyka.
Nie, gorzej być już nie może - mówili wówczas ekolodzy i z nadzieją czekali na kolejnego ministra. Następca przyjął jednak nowatorską strategię: decyzji - dobrych czy złych - po prostu nie było. Ani w sprawie wycinanej w pień Puszczy Białowieskiej, ani w sprawie rosnących zapóźnień legislacyjnych grożących kłopotami w negocjacjach z Unią Europejską, ani w sprawie powolnej likwidacji "policji ekologicznej". Wydawało się nawet, że jedyne decyzje, jakie podejmował w przerwach podróży po świecie, dotyczyły mianowania kolegów partyjnych na najważniejsze stanowiska związane z pieniędzmi w celowych funduszach ekologicznych.
Gorzej być już nie może - powtarzali ekolodzy, z nadzieją witając kolejnego szefa ministerstwa. Obecny od razu pozbawił ich złudzeń. Antoni Tokarczuk nie kryje, że układ polityczny zadecydował o tym, iż znalazł się on w tym resorcie, a na ekologii się nie zna, a nawet znać się nie musi.
Tymczasem ton polskiej ekologii powinno nadawać Ministerstwo Środowiska. Silne, sprawne, kierowane przez fachowców, a przez to poważnie traktowane. Nie rozdające pieniędzy, ale tworzące mechanizmy ułatwiające budowę oczyszczalni i filtrów, wspierające "czyste technologie" i ograniczanie powstawania zanieczyszczeń. Prace nad takimi ustawami - wręcz podstawowymi - trwają w ministerstwie od kilku, często kilkunastu lat. Z dziewięciu ustaw najważniejsza dotyczy ochrony i kształtowania środowiska (liczy 450 artykułów). Być może wejdzie w życie za dwa, trzy lata.
Ostatnio eksperci Komisji Europejskiej po raz kolejny przypomnieli, że polskie prawo ekologiczne nie przystaje do standardów unijnych (zaledwie 8 proc. prawa wspólnotowego uwzględniono w naszym systemie prawnym). Z powodu braku ustawy o opakowaniach i opłatach produktowych na polskich śmietniskach ponad połowę stanowią opakowania jednorazowe. Bez skutecznego prawa, podstawowych ustaw, przy degradacji systemu ocen oddziaływania na środowisko, de facto likwidacji Państwowej Inspekcji Ochrony Środowiska ("policji ekologicznej") nie jest możliwa trwała poprawa stanu środowiska.
Brakuje - z wyjątkiem chwalonego w świecie Ekofunduszu, operującego pieniędzmi z ekokonwersji polskiego zadłużenia - skutecznych mechanizmów pozwalających wykorzystać pomoc zagraniczną. Teraz narastają obawy, że stracimy kolejne unijne pieniądze - tym razem ok. 150 mln euro z przedakcesyjnego funduszu pomocowego ISPA. Instytucje europejskie szacują, że na uporanie się z problemami ekologicznymi potrzeba Polsce 35-62 mld euro (a więc od 17 do 33 lat, jeśli utrzymany zostanie obecny poziom nakładów), ale z coraz większą obawą kierują środki na pomoc dla Polski. Zdaniem fachowców, stan środowiska poprawił się nie tyle dzięki uruchomieniu kolejnych oczyszczalni bądź filtrów, ile dzięki zmniejszeniu produkcji największych "trucicieli" - w przemyśle ciężkim. Urzędnicy Unii Europejskiej wciąż pytają: kierujemy do was tak potężne środki, wy zaś wciąż nie macie oczyszczalni ścieków ani w Warszawie, ani w Szczecinie. Gdzie znikają te pieniądze? Jakimi kryteriami kierujecie się, przeznaczając je na konkretną lokalną inwestycję?
Finansowanie ochrony środowiska w Polsce postawiono na głowie: pieniądze na inwestycje proekologiczne pobierane są z budżetu państwa, zaś te odprowadzane przez trucicieli trafiają do wydzielonego funduszu parabudżetowego. Ten z kolei zamraża część tak uzyskanych środków, tworząc lokaty i tłumacząc, że służy to polskiej ekologii. Jednocześnie wyraźnie maleje jego udział w finansowaniu ochrony środowiska. Dopiero niedawno Ministerstwo Finansów zorientowało się w tych praktykach i słusznie dąży do zlikwidowania dualizmu ekofinansów. Po co utrzymywać parabudżetowy fundusz dysponujący ok. 4,5 mld zł rocznie, z radą nadzorczą i zarządem, stanowiącymi pole bitwy kolejnych peryferyjnych ugrupowań politycznych, jeśli inwestycje centralne dotyczące ochrony środowiska i tak mają być finansowane z wciąż ograniczanego budżetu państwa? Istnienie Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, na temat którego interesujące raporty przygotowała niegdyś Najwyższa Izba Kontroli, jest niezgodne z prawem Unii Europejskiej i uniemożliwia Polsce przyjęcie racjonalnych zasad gospodarki wodnej. Jeśli nie zlikwidujemy NFOŚiGW i nie przyjmiemy nowoczesnego prawa wodnego (opłaty za korzystanie z wód zlewni trafiałyby do odpowiedników francuskich Agences de l?Eau, wspierając lokalne inwestycje), nie spełnimy dyrektywy Unii Europejskiej, zakładającej, że w każdej miejscowości liczącej ponad 2 tys. mieszkańców powinna być oczyszczalnia ścieków.
Polska ekologia wciąż leczy objawy, nie zaś przyczyny. Na Zachodzie ekobiznes jest potężną gałęzią przemysłu, w Polsce - o czym kolejny raz przekonują poznańskie targi Poleko - nawet nie raczkuje, stoi w miejscu. Po co bowiem budować oczyszczalnię ścieków, jeśli tańsze jest ich odprowadzanie do rzeki bądź jeziora (koszty ekologiczne - opłaty i kary - stanowią zwykle zaledwie ok. 0,5 proc. kosztów produkcji)? Po co instalować filtry na kominie, skoro stosowna instytucja wyda decyzję o "czasowej dopuszczalności wyrzutu gazów technicznych do atmosfery"? Po co inwestować w produkcję zgodną z ekologicznymi normami ISO 14001, skoro konkurencja wytworzy podobny produkt znacznie taniej, tyle że degradując przy tym środowisko?
Brakuje sprawdzonych w innych krajach OECD rynkowych mechanizmów ekonomicznych, takich jak ekologiczne opłaty produktowe i depozyty obciążające wytwory uciążliwe dla środowiska, oraz systemu ulg i zwolnień podatkowych służących wspieraniu proekologicznych zachowań podmiotów gospodarczych. W efekcie hamowany jest rozwój ekobiznesu.
Coraz bardziej bezwolny i marginalizowany resort ekolodzy nazywają Ministerstwem Niszczenia Środowiska, a politycy widzą w nim wyłącznie narzędzie sprawowania władzy na szczeblu lokalnym (oczyszczalnie, ach, oczyszczalnie...) bądź miejsce uhonorowania prezesów najsłabszych partii kolejnych rządzących koalicji. Dopóki do gry nie przystąpią firmy chcące wspomóc tych, którzy przez prawo, rosnące opłaty i egzekwowane kary zmuszeni są do zainwestowania w budowę oczyszczalni i filtrów, dopóty nic się nie zmieni. A nie zmieni się, gdyż słabe ministerstwo nie jest w stanie stworzyć sprawnych mechanizmów zmuszających do takich inwestycji bądź je skutecznie wspierających. I koło polskiej ekologii się zamyka.
Więcej możesz przeczytać w 49/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.