Marilyn Monroe śpiewała, że diamenty są najlepszymi przyjaciółmi dziewcząt
To slogan, który od lat napędza międzynarodowy handel kamieniami szlachetnymi - od afrykańskich kopalń po wielkie firmy jubilerskie w Nowym Jorku czy Antwerpii. Teraz pojawił się jednak nowy slogan, stawiający w innym świetle wielomiliardowe operacje firm diamentowych: "Chcemy mieć pewność, że diament, który wkładamy na palec ukochanej osoby, nie był powodem odcięcia palca lub dłoni dziecku" - powiedział ostatnio Peter Hains, brytyjski sekretarz stanu na forum ONZ. Hains domaga się wy-kluczenia z wolnego rynku kamieni szlachetnych diamentów, dzięki którym finansowane są najkrwawsze wojny - od Angoli, przez Kongo, po Liberię i Sierra Leone. Walki o kontrolę nad kopalniami diamentów, otwierającymi drogę do broni i władzy, kosztowały życie setek tysięcy ludzi.
Organizacje humanitarne od dawna domagały się monitorowania wydobycia i handlu kamieniami szlachetnymi, co ułatwiłoby usunięcie z rynku awanturników, sprzedających diamenty tylko po to, by dalej prowadzić wojny. Jednak dopiero po ataku wojsk rebeliantów z Sierra Leone na siły pokojowe stacjonujące w rejonie pól diamentowych ONZ zdecydowała się podjąć bardziej zdecydowane kroki. Kontrola handlu diamentami była jednym z tematów w czasie szczytu G-8. Krajom ułatwiającym nielegalny obrót klejnotami zagrożono sankcjami. Diamentowy biznes postanowił wprowadzić reżimy kontrolne na wzór handlu bronią. Handlarze przestraszyli się, że z brylantami stanie się to co niegdyś z futrami - nie tylko przestaną być najlepszymi przyjaciółmi kobiet, ale wręcz będą czymś wstydliwym w dobrym towarzystwie.
Emmy Allio, ugandyjski dziennikarz, który od lat opisuje afrykańskie konflikty zbrojne, wyprawił się w połowie czerwca do Kisangani, centrum handlu kongijskimi diamentami. - To była podróż do piekła - mówi dziennikarzowi "Wprost". Po wylądowaniu w obozie wojsk ugandyjskich w Demokratycznej Republice Konga przedzierał się przez dżunglę. Mijał osady, gdzie nie było nawet mydła, soli czy cukru, nie mówiąc o lekach. Szkoły są zamknięte od 1996 r. W stolicy kraju Kinszasie, straszą opustoszałe wieżowce, a w największym szpitalu brakuje nawet prześcieradeł dla chorych, choć Kongo ma wiele bogactw. Zamiast dobrobytu niosą one Kongijczykom same przekleństwa, gdyż zawładnąć nimi chcą kraje sąsiednie.
Chęć udziału w zyskach diamentowego eldorado stała za decyzją krajów, które wysłały wojska do Konga. Angola, Namibia i Zimbabwe posłały żołnierzy na pomoc prezydentowi Laurentowi Kabili. Dzięki temu Zimbabwe stało się wielkim eksporterem diamentów, choć jego własne złoża są znikome. Wojska Burundi, Ruandy i Ugandy wkroczyły do Konga, by poprzeć przeciwników Kabili. Oddziały dwóch ostatnich krajów zaczęły jednak walczyć między sobą. Kisangani we wschodnim Kongu zostało obrócone w ruinę. Jedyny prosperujący biznes to handel diamentami, wypłukiwanymi przez zde-sperowanych poszukiwaczy w leśnych strumieniach.
Jako "pamiątkę" z wyprawy do diamentowego piekła Emmy przywiózł do domu malarię i nogę skręconą w kostce. Drobiazg, zważywszy, że to w Kongu narodziła się szokująca praktyka obcinania ludziom rąk, stosowana do dziś przez rebeliantów w Sierra Leone. Zwyczaj zapożyczony od belgijskich kolonizatorów, którzy stosowali okrutne kary wobec tubylców nie wypełniających narzuconych limitów dostaw kauczuku i kości słoniowej. Paradoksalnie, belgijska Antwerpia jest dziś światowym centrum handlu diamentami (sprzedaje się tam 80 proc. kamieni), ale jest też pralnią "brudnych diamentów". Organizacje humanitarne nie pozostawiają na antwerpskich kupcach suchej nitki, twierdząc, że zbyt często przymykają oko na pochodzenie kamieni. Podobnie zresztą dzieje się w Bombaju, Tel Awiwie i Nowym Jorku.
Ani Portugalczycy w Angoli, ani Brytyjczycy w Sierra Leone nie byli tak okrutni jak Belgowie w Kongu, jednak i oni pozostawili po sobie "zdekolonizowane" kraje, w których prawie nikt nie miał doświadczenia w zarządzaniu biznesem, nie mówiąc o państwie. W Sierra Leone już w czasie II wojny światowej przemytnicy diamentów trzęśli krajem, by w końcu pogrążyć go w chaosie. Po wojnie dwa rywalizujące bloki państw - pod przywództwem USA i ZSRR - wysyłały do Afryki pieniądze i broń, podsycając istniejące konflikty zbrojne bądź wzniecając nowe. CIA i Republika Południowej Afryki wspierały bojowników rebelianckiej organizacji Unita pod dowództwem Jonasa Sawimbiego przeciwko marksistowskim władzom Angoli, otrzymującym pomoc militarną z Moskwy i Kuby.
Gdy zabrakło pomocy mocarstw, afrykańscy awanturnicy mogli prowadzić działania wojenne tylko dzięki bogactwom naturalnym - głównie diamentom. Tam, gdzie ich zabrakło, konflikty na ogół szybko wygasły - jak w Mozambiku. W Angoli walka rozgorzała z jeszcze większą siłą. Gdy w 1992 r. Sawimbi przegrał wolne wybory, zaufał już tylko diamentom. Za nie kupował broń i pieczętował dobre stosunki z przywódcami innych krajów.
W Sierra Leone dzięki diamentowym zyskom rebelianci ze Zjednoczonego Frontu Rewolucyjnego (RUF), który nigdy nie przedstawił programu politycznego, z kilkusetosobowej grupy gangsterów przekształcili się w dobrze uzbrojoną armię terroryzującą kraj. W ostatnim dziesięcioleciu zginęło tam 70 tys. ludzi, a co najmniej jeden na kilku mieszkańców ma uciętą dłoń czy stopę. W ten osobliwy sposób (nie licząc zbiorowych gwałtów, aktów kanibalizmu i faszerowania porywanych dzieci narkotykami po to, by stały się bezwzględnymi zabójcami) kontrolujący złoża diamentów przywódca rebeliantów Foday Sankoh budował "społeczne zaplecze" swoich przyszłych rządów. Liczył na to samo, co udało się jego kamratowi Charlesowi Taylorowi w sąsiedniej Liberii. Taylor został wybrany na prezydenta - Liberyjczycy zagłosowali na niego ze strachu, obawiając się, że w razie przegranej zgotuje im prawdziwą krwawą łaźnię. Ambasador USA przy ONZ Richard Holbrooke oświadczył, że Taylor osobiście pobiera coraz większy haracz za umożliwienie rebeliantom RUF nielegalnego handlu diamentami w zamian za broń, amunicję, paliwo i najemników - pozwalając im w ten sposób omijać embargo Rady Bezpieczeństwa ONZ na eksport diamentów z Sierra Leone, nie pochodzących ze źródeł rządowych. Wartość eksportowanych przez Liberię diamentów jest dziesięć razy większa niż jej szacowana zdolność produkcyjna. Inni - Burkina Faso, Wybrzeże Kości Słoniowej czy Gwinea - też działają wbrew prawom geologii. Dopiero w październiku ubiegłego roku firma De Beers zapowiedziała, że nie kupi żadnych diamentów z Angoli oprócz pochodzących z kontrolowanej przez rząd kopalni. Pod koniec marca z kolei zagwarantowała, że żaden z jej diamentów nie będzie pochodził od afrykańskich rebeliantów, lecz z własnych kopalń w RPA, Botswanie i Namibii albo z zakupów w Rosji czy Australii. W ślad za największym sprzedawcą poszła cała branża. Indie, największy importer drobnych diamentów, zadeklarowały wprowadzenie surowej kontroli pochodzenia diamentów. Unita nadal jednak ma się nieźle. Rok temu była bliska obalenia legalnego rządu - zapobiegły temu dostawy broni sfinansowane przez zachodnie kompanie naftowe, które zapłaciły rządowi prawie miliard dolarów za prawa do poszukiwania nowych pól ropy naftowej. W ten sposób zamyka się zaklęty krąg będący przekleństwem wielu krajów afrykańskich - ich bogactwa finansują jedynie wojnę.
Diamenty nie muszą powodować pasma nieszczęść. Przykładami w Afryce są RPA, Namibia czy Botswana. Rząd Botswany, największego światowego producenta diamentów, znaczną część zysków przeznacza na budowę infrastruktury: dróg, szpitali, szkół. Dochód narodowy w przeliczeniu na mieszkańca sięga 3600 dolarów, a warunki życia są lepsze niż w RPA. Botswana jest jednak wyjątkiem w Afryce - jej obywatele stanowią etniczną i językową wspólnotę, w dodatku o długich tradycjach demokratycznego podejmowania decyzji.
Pod naciskiem opinii publicznej demokratycznych kra-jów i mediów diamentowy łańcuch skuwający minerały ze zbrodnią, wielkim biznesem i polityką staje się coraz bardziej przejrzysty, ale czy kiedykolwiek stanie się tak czysty jak same klejnoty? Sprzedawca w sklepie przy ulicy Verstinstraat w Antwerpii powątpiewa. - Ludzie przychodzą codziennie i pytają o czystość i kolor brylantu. Nikt mnie nie pyta o krwawe konflikty - wyjaśnia. Zresztą on też kupuje już oszlifowane diamenty, nie zadając pytań o ich pochodzenie.
Organizacje humanitarne od dawna domagały się monitorowania wydobycia i handlu kamieniami szlachetnymi, co ułatwiłoby usunięcie z rynku awanturników, sprzedających diamenty tylko po to, by dalej prowadzić wojny. Jednak dopiero po ataku wojsk rebeliantów z Sierra Leone na siły pokojowe stacjonujące w rejonie pól diamentowych ONZ zdecydowała się podjąć bardziej zdecydowane kroki. Kontrola handlu diamentami była jednym z tematów w czasie szczytu G-8. Krajom ułatwiającym nielegalny obrót klejnotami zagrożono sankcjami. Diamentowy biznes postanowił wprowadzić reżimy kontrolne na wzór handlu bronią. Handlarze przestraszyli się, że z brylantami stanie się to co niegdyś z futrami - nie tylko przestaną być najlepszymi przyjaciółmi kobiet, ale wręcz będą czymś wstydliwym w dobrym towarzystwie.
Emmy Allio, ugandyjski dziennikarz, który od lat opisuje afrykańskie konflikty zbrojne, wyprawił się w połowie czerwca do Kisangani, centrum handlu kongijskimi diamentami. - To była podróż do piekła - mówi dziennikarzowi "Wprost". Po wylądowaniu w obozie wojsk ugandyjskich w Demokratycznej Republice Konga przedzierał się przez dżunglę. Mijał osady, gdzie nie było nawet mydła, soli czy cukru, nie mówiąc o lekach. Szkoły są zamknięte od 1996 r. W stolicy kraju Kinszasie, straszą opustoszałe wieżowce, a w największym szpitalu brakuje nawet prześcieradeł dla chorych, choć Kongo ma wiele bogactw. Zamiast dobrobytu niosą one Kongijczykom same przekleństwa, gdyż zawładnąć nimi chcą kraje sąsiednie.
Chęć udziału w zyskach diamentowego eldorado stała za decyzją krajów, które wysłały wojska do Konga. Angola, Namibia i Zimbabwe posłały żołnierzy na pomoc prezydentowi Laurentowi Kabili. Dzięki temu Zimbabwe stało się wielkim eksporterem diamentów, choć jego własne złoża są znikome. Wojska Burundi, Ruandy i Ugandy wkroczyły do Konga, by poprzeć przeciwników Kabili. Oddziały dwóch ostatnich krajów zaczęły jednak walczyć między sobą. Kisangani we wschodnim Kongu zostało obrócone w ruinę. Jedyny prosperujący biznes to handel diamentami, wypłukiwanymi przez zde-sperowanych poszukiwaczy w leśnych strumieniach.
Jako "pamiątkę" z wyprawy do diamentowego piekła Emmy przywiózł do domu malarię i nogę skręconą w kostce. Drobiazg, zważywszy, że to w Kongu narodziła się szokująca praktyka obcinania ludziom rąk, stosowana do dziś przez rebeliantów w Sierra Leone. Zwyczaj zapożyczony od belgijskich kolonizatorów, którzy stosowali okrutne kary wobec tubylców nie wypełniających narzuconych limitów dostaw kauczuku i kości słoniowej. Paradoksalnie, belgijska Antwerpia jest dziś światowym centrum handlu diamentami (sprzedaje się tam 80 proc. kamieni), ale jest też pralnią "brudnych diamentów". Organizacje humanitarne nie pozostawiają na antwerpskich kupcach suchej nitki, twierdząc, że zbyt często przymykają oko na pochodzenie kamieni. Podobnie zresztą dzieje się w Bombaju, Tel Awiwie i Nowym Jorku.
Ani Portugalczycy w Angoli, ani Brytyjczycy w Sierra Leone nie byli tak okrutni jak Belgowie w Kongu, jednak i oni pozostawili po sobie "zdekolonizowane" kraje, w których prawie nikt nie miał doświadczenia w zarządzaniu biznesem, nie mówiąc o państwie. W Sierra Leone już w czasie II wojny światowej przemytnicy diamentów trzęśli krajem, by w końcu pogrążyć go w chaosie. Po wojnie dwa rywalizujące bloki państw - pod przywództwem USA i ZSRR - wysyłały do Afryki pieniądze i broń, podsycając istniejące konflikty zbrojne bądź wzniecając nowe. CIA i Republika Południowej Afryki wspierały bojowników rebelianckiej organizacji Unita pod dowództwem Jonasa Sawimbiego przeciwko marksistowskim władzom Angoli, otrzymującym pomoc militarną z Moskwy i Kuby.
Gdy zabrakło pomocy mocarstw, afrykańscy awanturnicy mogli prowadzić działania wojenne tylko dzięki bogactwom naturalnym - głównie diamentom. Tam, gdzie ich zabrakło, konflikty na ogół szybko wygasły - jak w Mozambiku. W Angoli walka rozgorzała z jeszcze większą siłą. Gdy w 1992 r. Sawimbi przegrał wolne wybory, zaufał już tylko diamentom. Za nie kupował broń i pieczętował dobre stosunki z przywódcami innych krajów.
W Sierra Leone dzięki diamentowym zyskom rebelianci ze Zjednoczonego Frontu Rewolucyjnego (RUF), który nigdy nie przedstawił programu politycznego, z kilkusetosobowej grupy gangsterów przekształcili się w dobrze uzbrojoną armię terroryzującą kraj. W ostatnim dziesięcioleciu zginęło tam 70 tys. ludzi, a co najmniej jeden na kilku mieszkańców ma uciętą dłoń czy stopę. W ten osobliwy sposób (nie licząc zbiorowych gwałtów, aktów kanibalizmu i faszerowania porywanych dzieci narkotykami po to, by stały się bezwzględnymi zabójcami) kontrolujący złoża diamentów przywódca rebeliantów Foday Sankoh budował "społeczne zaplecze" swoich przyszłych rządów. Liczył na to samo, co udało się jego kamratowi Charlesowi Taylorowi w sąsiedniej Liberii. Taylor został wybrany na prezydenta - Liberyjczycy zagłosowali na niego ze strachu, obawiając się, że w razie przegranej zgotuje im prawdziwą krwawą łaźnię. Ambasador USA przy ONZ Richard Holbrooke oświadczył, że Taylor osobiście pobiera coraz większy haracz za umożliwienie rebeliantom RUF nielegalnego handlu diamentami w zamian za broń, amunicję, paliwo i najemników - pozwalając im w ten sposób omijać embargo Rady Bezpieczeństwa ONZ na eksport diamentów z Sierra Leone, nie pochodzących ze źródeł rządowych. Wartość eksportowanych przez Liberię diamentów jest dziesięć razy większa niż jej szacowana zdolność produkcyjna. Inni - Burkina Faso, Wybrzeże Kości Słoniowej czy Gwinea - też działają wbrew prawom geologii. Dopiero w październiku ubiegłego roku firma De Beers zapowiedziała, że nie kupi żadnych diamentów z Angoli oprócz pochodzących z kontrolowanej przez rząd kopalni. Pod koniec marca z kolei zagwarantowała, że żaden z jej diamentów nie będzie pochodził od afrykańskich rebeliantów, lecz z własnych kopalń w RPA, Botswanie i Namibii albo z zakupów w Rosji czy Australii. W ślad za największym sprzedawcą poszła cała branża. Indie, największy importer drobnych diamentów, zadeklarowały wprowadzenie surowej kontroli pochodzenia diamentów. Unita nadal jednak ma się nieźle. Rok temu była bliska obalenia legalnego rządu - zapobiegły temu dostawy broni sfinansowane przez zachodnie kompanie naftowe, które zapłaciły rządowi prawie miliard dolarów za prawa do poszukiwania nowych pól ropy naftowej. W ten sposób zamyka się zaklęty krąg będący przekleństwem wielu krajów afrykańskich - ich bogactwa finansują jedynie wojnę.
Diamenty nie muszą powodować pasma nieszczęść. Przykładami w Afryce są RPA, Namibia czy Botswana. Rząd Botswany, największego światowego producenta diamentów, znaczną część zysków przeznacza na budowę infrastruktury: dróg, szpitali, szkół. Dochód narodowy w przeliczeniu na mieszkańca sięga 3600 dolarów, a warunki życia są lepsze niż w RPA. Botswana jest jednak wyjątkiem w Afryce - jej obywatele stanowią etniczną i językową wspólnotę, w dodatku o długich tradycjach demokratycznego podejmowania decyzji.
Pod naciskiem opinii publicznej demokratycznych kra-jów i mediów diamentowy łańcuch skuwający minerały ze zbrodnią, wielkim biznesem i polityką staje się coraz bardziej przejrzysty, ale czy kiedykolwiek stanie się tak czysty jak same klejnoty? Sprzedawca w sklepie przy ulicy Verstinstraat w Antwerpii powątpiewa. - Ludzie przychodzą codziennie i pytają o czystość i kolor brylantu. Nikt mnie nie pyta o krwawe konflikty - wyjaśnia. Zresztą on też kupuje już oszlifowane diamenty, nie zadając pytań o ich pochodzenie.
Więcej możesz przeczytać w 34/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.