- Byli bardzo poparzeni, skóra z nich schodziła. Trzeba było uważać, jak się ich chyta, bo naprawdę ból był u nich niesamowity. Wręcz taki, że chcieli tam już zostać - mówił w rozmowie z RMF FM górnik, który przeżył katastrofę w kopalni Mysłowice-Wesoła. W wyniku eksplozji lub zapłonu metanu, w krytycznym stanie znajduje się 18 pracowników, w tym wielu ma poparzenia powyżej 80 proc. całej powierzchni ciała.
- Pracowaliśmy w chmarę ludzi. Było tam dużo za dużo ludzi, niż tak naprawdę powinno być. Nie tylko za duże stężenie metanu, tam było za duże stężenie wszystkiego. Tlenku metanu, dwutlenku węgla... - mówił ocalały górnik. Jego zdaniem, jedynymi osobami, które powinny być wtedy pod ziemią, byli ratownicy. - Do zamknięcia tej ściany - podkreśla. - Władza kopalni na pewno chciała "na chama" tą ścianą jechać, żeby były pieniądze - uważa górnik.
Według jego słów, dymy od zawału zaczęły wychodzić w piątek, po tąpnięciu. - Z tego, co widziałem, ratownicy już tam zaczęli jeździć - mówił. - Z tego, co mi wiadomo, zamiast 26 ppm-ów było 270 stężenia tlenku węgla. i to przy wylocie ze ściany, a tak naprawdę w ścianie to było na pewno dużo, dużo więcej - dodał górnik.
- Metanu też było na pewno w ścianie 5 procent, skoro był wybuch metanu. Ja osobiście widziałem 3,5 procenta na wylocie ze ściany, a do wylotu ze ściany jest 700 metrów - według norm, pod ziemią nie powinno być nikogo w momencie przekroczenia 2 procent.
Górnik rozwiewa też wątpliwości co do przyczyn katastrofy. - To był wybuch, bo pozrywało lutnie doświeżające z powietrzem. Do tego nas wyrzuciło, jak byliśmy w ekipie razem. Musieliśmy się długo siebie naszukać... Także niech nikt nie mówi, że to było podpalenie języka metanu. Bo to był ewidentnie wybuch - twardo twierdzi pracownik kopalni. Relacjonuje, że wraz z brygadą został odrzucony siłą wybuchu na 5 metrów.
Tuż po eksplozji, górnicy pomagali sobie nawzajem wydostać się na powierzchnię. - Skóra z nich schodziła, trzeba było uważać, jak się ich chyta, bo naprawdę ból był u nich niesamowity... Wręcz taki, że chcieli tam już zostać - opisuje dramatyczne sceny.
RMF24
Według jego słów, dymy od zawału zaczęły wychodzić w piątek, po tąpnięciu. - Z tego, co widziałem, ratownicy już tam zaczęli jeździć - mówił. - Z tego, co mi wiadomo, zamiast 26 ppm-ów było 270 stężenia tlenku węgla. i to przy wylocie ze ściany, a tak naprawdę w ścianie to było na pewno dużo, dużo więcej - dodał górnik.
- Metanu też było na pewno w ścianie 5 procent, skoro był wybuch metanu. Ja osobiście widziałem 3,5 procenta na wylocie ze ściany, a do wylotu ze ściany jest 700 metrów - według norm, pod ziemią nie powinno być nikogo w momencie przekroczenia 2 procent.
Górnik rozwiewa też wątpliwości co do przyczyn katastrofy. - To był wybuch, bo pozrywało lutnie doświeżające z powietrzem. Do tego nas wyrzuciło, jak byliśmy w ekipie razem. Musieliśmy się długo siebie naszukać... Także niech nikt nie mówi, że to było podpalenie języka metanu. Bo to był ewidentnie wybuch - twardo twierdzi pracownik kopalni. Relacjonuje, że wraz z brygadą został odrzucony siłą wybuchu na 5 metrów.
Tuż po eksplozji, górnicy pomagali sobie nawzajem wydostać się na powierzchnię. - Skóra z nich schodziła, trzeba było uważać, jak się ich chyta, bo naprawdę ból był u nich niesamowity... Wręcz taki, że chcieli tam już zostać - opisuje dramatyczne sceny.
RMF24