Dawnomi się coś takiego nie przydarzyło. Profesor Jan Hartman napisał donos – na mnie i moją redakcyjną koleżankę Magdalenę Rigamonti. Uprzejmie doniósł profesor Marii Beisert, wybitnej znawczyni problemów kazirodztwa, że jesteśmy cynicznymi podlecami (liczba mnoga od podlec) i zdemoralizowanymi pseudodziennikarzami, napędzanymi chęcią zysku, ślepo i bezmyślnie wykonującymi polecenia szefa.
Na szczęście jeden światły etyk nas przejrzał i ostrzegł panią profesor przed nami. Jan Hartman napisał do prof. Beisert, że próbowaliśmy ją wpuścić w maliny – ja, bo napisałem tekst o kazirodztwie w Polsce, i Magda Rigamonti, bo z Marią Beisert przeprowadziła na ten temat wywiad.
Nie ukrywam, że pretekstem do zajęcia się sprawą kazirodztwa był felieton Hartmana opublikowany na stronach internetowych „Polityki”. Profesor napisał w nim m.in., że miłość erotyczna między rodzeństwem może być bardzo piękna, a szkody psychiczne nie muszą być większe niż w wielu legalnych związkach. Zachęcał też, by rozpocząć na ten temat dyskusję. I tak, jak sobie życzył, dyskusja się rozpoczęła, na 14 fajerek. Twój Ruch odpowiedział na felieton wyrzuceniem Hartmana z partii, a minister Bartosz Arłukowicz – z Komisji Etyki przy ministrze zdrowia. Redakcja tygodnika „Polityka” też szybko włączyła się do tej dyskusji, usuwając prokazirodczy felieton ze swoich łamów. Wtedy profesor zmienił taktykę – i już nie proponował debaty – tylko okładał cepem każdego, kto wyrażał zdziwienie lub oburzenie jego słowami.
Zastanawiałem się, po co profesor Hartman to wszystko napisał. Przecież musiał wiedzieć, że będzie z tego zadyma. I o to chodzi. Bo jak jest zadyma, to rośnie rozpoznawalność nazwiska profesora, który, jak wiadomo, chce być politykiem, a nie etykiem. Nie jestem specjalistą, ale wydaje mi się, że profesor od pewnego czasu cierpi na medialną biegunkę. Choroba ta prowadzi do głębokiego uzależnienia. W swoim życiu widziałem terminalne jej przypadki, gdzie skrajnie wycieńczeni chorzy nie byli w stanie przetrwać kilku godzin bez obecności w telewizorze, radiu lub gazecie. Profesor przypomina mi właśnie taki przypadek głębokiego uzależnienia. Chory, by istnieć, potrzebuje coraz częściej bywać w telewizorze, a żeby się tam znaleźć, musi wypowiadać coraz bardziej kontrowersyjne opinie. Nietrudno wtedy o przedawkowanie. Przypadek profesora Hartmana wydaje się poważny, ale nie beznadziejny. Sądzę, że poprawa nastąpiłaby, gdyby udało się przetrzymać profesora na medialnym głodzie choćby tydzień i w tym czasie nie wpuszczać go do TVN 24. Panie profesorze, zobaczy pan, jeszcze wszystko z panem będzie dobrze. Trzymam kciuki. �
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.