Mąż stanu 2000.
Józef Piłsudski i Roman Dmowski, Charles de Gaulle i Konrad Adenauer - to o nich się mówi "mężowie stanu". Jakie cechy wyróżniają wybijających się ponad przeciętność polityków? Czy w dzisiejszej Polsce są mężowie stanu? Po Krzysztofie Czabańskim i Stefanie Bratkowskim wypowiada się na ten temat Marcin Król.
Kiedy demokracja stawiała pierwsze kroki w nowożytnych społeczeństwach, negatywnym dla niej punktem odniesienia był oczywiście absolutyzm. Także absolutyzm oświecony, czyli rządy jednego człowieka, czasem nawet bardzo wybitnego i dobrze rozumiejącego interesy swoich poddanych. Na ogół nie pamiętamy, że Monteskiusz, który - co nawet kandydaci na studia wiedzą - zaproponował podział władz na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, ponadto jest twórcą idei, która odegrała w historii demokracji jeszcze większą rolę. A mianowicie - nie brzmi to zbyt dobrze po polsku - depersonalizację władzy. Chodzi o takie rządy, kiedy najzupełniej nieistotne stają się cechy osoby rządzącej, ponieważ i tak w demokracji najwyższą władzę sprawuje prawo, a nie ludzie wyposażeni w określone cechy psychiczne i intelektualne.
Idea Monteskiusza jest w zasadzie przez demokrację realizowana i to w coraz większym stopniu, w miarę jak demokracja czyni postępy, a czyni je nieustannie w krajach cywilizacji zachodniej i wciąż jeszcze daleko do jej ostatecznego i idealnego spełnienia. W zasadzie ideałem byłyby rządy ludzi sprawnych, ale całkowicie pozbawionych cech własnych. Powiem "w zasadzie", ponieważ oczywiście czynnika ludzkiego nie da się usunąć całkowicie; jednak demokracja w tym kierunku zmierza, takie są jej fundamentalne zasady i dlatego w demokracji nie ma miejsca dla męża stanu, czyli polityka, który dzięki swojej mądrości, charyzmie czy zdolności działania w pewnym sensie (czasem dobrowolnie, czasem stosując pewną presję) narzuci swoją wolę społeczeństwu.
Postępy demokracji w tym zakresie - niektórzy mogą sądzić, że jest to jej wada - widzimy we wszystkich cywilizowanych krajach. Politycy są ulepieni jakby z coraz gorszej gliny, czego przykładem jest zarówno prezydent Clinton, jak i premier Blair czy prezydent Chirac. Najlepiej byłoby, gdyby politycy byli ulepieni z takiej samej gliny jak przeciętni obywatele i w istocie, jak się zdaje, tak się coraz częściej dzieje. Także w Polsce, gdzie - co ciekawe - fenomen ten pojawił się wbrew tradycji politycznej, w której osobistości czy też mężowie stanu odgrywali wielką rolę; wbrew wspomnieniom, a nawet wbrew temu, że był mąż stanu, który rozpoczął wydarzenia 1989 r. (mowa, naturalnie, o Lechu Wałęsie). Jak się zdawało, był on właśnie mężem stanu i - w znacznym stopniu na własne życzenie - zmarnował swoją historyczną szansę w czasach wolności. Zatem polskie społeczeństwo i polska klasa polityczna z zadziwiającą wprost logiką zastosowały się do zasad demokracji i bardzo szybko scenę polityczną zagospodarowali ludzie z gorszej gliny ulepieni. Nie mówię tu, rzecz jasna, o ich cechach prywatnych, bowiem wielu z nich to ludzie mądrzy i prawi, mówię o cechach publicznych, o kwalifikacjach na męża stanu. Obecnie w Polsce takiego polityka na dobrą sprawę nie ma.
Takie są konsekwencje idei demokracji i zapewne są to konsekwencje nieuniknione. Wynikają jednak z tego pewne problemy. Nie wszystkie będziemy tu poruszać, ale jednym z nich jest właśnie problem istnienia bądź nieistnienia "mężów stanu". Nie jest to zresztą jeden problem, a co najmniej dwa. Z jednej strony, istnieją niewątpliwie oczekiwania społeczne, a z drugiej, w społeczeństwie kultury masowej każdy człowiek zajmujący szczególną i wyrazistą pozycję jest nieustannie obserwowany, opisywany, filmowany, podziwiany lub krytykowany.
Zastanówmy się najpierw nad tym, na czym polega problem społecznego zapotrzebowania na męża stanu czy mężów stanu, czyli na wybitnych polityków, dobrowolnie lub nie całkiem dobrowolnie - jak mówiliśmy - narzucających ogółowi swoją wolę. Wyjaśnienia można podać rozmaite. Przede wszystkim istnieje tradycyjna i w myśli konserwatywnej w dziewiętnastym wieku często wydobywana potrzeba społeczna, podobna do potrzeby dzieci, czyli potrzeba posiadania ojca, opiekuna, gwaranta, osoby zapewniającej poczucie bezpieczeństwa. Wprawdzie demokracja i gwałtowny rozwój idei wolności miały doprowadzić do zaniknięcia tej potrzeby, do pełnego jednostkowego poczucia bezpieczeństwa i zarazem odpowiedzialności za swój los, ale - jak banalna codzienna obserwacja pokazuje - ludzie (a w każdym razie wielu ludzi) woleliby nie być aż tak wolnymi i wobec tego aż tak odpowiedzialnymi. Po drugie, istnieje potrzeba autorytetu i wzoru. Chcielibyśmy wiedzieć, jak postępować, a często chcielibyśmy po prostu móc naśladować wybitnych przywódców. Oczywiście najsilniej objawia się to w okresie wojny lub napięcia międzynarodowego, ale także w trakcie normalnej egzystencji demokratycznego społeczeństwa trwają nieustanne poszukiwania autorytetów i przeżywamy - z punktu widzenia teorii demokracji nieuzasadniony - zawód, kiedy politycy, jak to się dzieje w dzisiejszej Polsce, budzą raczej publiczny śmiech niż publiczny podziw.
Szukając dalej, docieramy do problemu znacznie poważniejszego, a wynikającego nie tyle z natury demokracji, ile z natury połączenia demokracji z liberalizmem, czyli z natury demokracji liberalnej. Liberalizm gwarantuje nam przede wszystkim wolność prywatną, wolność także od polityki. Społeczeństwa - również społeczeństwa demokratyczne - nie mogą jednak żyć bez polityki czy, co najmniej, bez administracji. Jest to oczywiste. W Polsce często powtarzamy bardzo niebezpieczną myśl; pojawiała się ona zwłaszcza w okresie władzy koalicji postkomunistycznej, ale powraca także teraz. Myśl ta brzmi: wszystko jedno, kto rządzi, byle nie czynił nic złego gospodarce, to i tak będzie nie najgorzej. Przekonanie to jest właśnie wyrazem radykalnie liberalnego stosunku do polityki, a zarazem ma pewien, paradoksalnie, marksistowski podtekst. Gospodarka okazuje się ważniejsza od polityki. Na szczęście wszyscy ci, którzy głosząc taki pogląd, powoływali się na przykład tak zwanych tygrysów azjatyckich, muszą się teraz, wobec kryzysu gospodarczego w tych krajach, zastanowić, czy kryzys ten nie ma, jak sądzę, źródeł właśnie politycznych. A zatem nie można po prostu pozostawić polityki politykom zawodowym, ponieważ jeżeli ograniczą się oni do administrowania, nie będą umieli reagować na sytuacje szczególne czy kryzysowe, a takie co pewien czas nieuchronnie się pojawiają i wtedy mąż stanu czy - nie daj Boże - mąż opatrznościowy jest przez wszystkich poszukiwany, co może doprowadzić do paskudnego populizmu. I jeszcze jeden argument, który odnosi się zwłaszcza do sytuacji w Polsce i w innych tak zwanych młodych demokracjach.
Otóż naszym zadaniem nie jest kontynuowanie i powolna ewolucja tego, co istnieje, lecz budowanie wspólnoty politycznej. A budowanie wszelkiej wspólnoty, jakiegokolwiek samorządu jest bardzo trudne, kiedy nie ma przywódcy. Nie chodzi o wodza, lecz kogoś, kto by nadawał ton, kto by miał najwięcej energii i zapału, kto by nam tłumaczył, że nie należy załamywać rąk i zniechęcać się przy lada niepowodzeniu. Jestem w zasadzie życzliwy aktualnej koalicji, ale podział administracyjny kraju jest tak znakomitym przykładem negatywnym, że nie mogę go pominąć.
Otóż nie znalazł się nikt, kto by chociaż przez moment spróbował wokół tego zasadniczego problemu skupić wspólnotę polityczną. Nie jest bowiem prawdą, że podział administracyjny kraju to tylko kwestia podjęcia pragmatycznych decyzji. Wszystkie decyzje na taką skalę mają charakter polityczny i wymagają aktywnego społecznego zrozumienia i poparcia, a nie - jak to się w Polsce idiotycznie mówi - przyzwolenia społecznego. Z historii doskonale wiadomo, że rzekomo pragmatyczne decyzje dotyczące podatków niejednokrotnie doprowadziły do upadku rządów, a nawet do rewolucji (z amerykańską włącznie). W odniesieniu do podziału administracyjnego kraju zabrakło nie tyle umiejętności perswazji, ile zrozumienia dla przywódczej roli polityków. Dlatego, że to oni właśnie powinni umieć stworzyć wyraz woli powszechnej w tej dziedzinie. Jak jednak można się było tego spodziewać po politykach na wskroś demokratycznych i swoiście przez demokrację ograniczonych, po politykach, którzy mając projekt reformy, uważają, iż społeczeństwo powinno się tylko cieszyć i popierać bez tworzenia politycznej wspólnoty? I tym razem nie chodzi o męża stanu, lecz o zrozumienie przez polityków społecznej roli polityczności - o to, by politycy nie ograniczali się do odgrywania roli nawet najbardziej sprawnych (chociaż i z tym nie jest najlepiej) administratorów.
Podsumowując tę część rozważań, trzeba powiedzieć jasno - demokracja nie lubi mężów stanu, ale demokracja nie może sprawnie funkcjonować bez ludzi utalentowanych politycznie. Teraz przypatrzmy się drugiemu aspektowi sytuacji polityków funkcjonujących w demokracji, to znaczy temu, jak są traktowani przez społeczeństwo, a przede wszystkim przez media. Otóż media - i znowu jest to proces zapewne nieunikniony - na siłę robią z polityków postaci szczególne, a także próbują kreować mężów stanu. Trzeba doprawdy zdumiewającego zaparcia bądź zdumiewającej - nie wiem, czy politykowi sprzyjającej - skromności, jak w wypadku premiera Buzka, żeby nie dało się z polityka zrobić jakiegoś szczególnego cuda lub - częściej - dziwoląga. Wszelako ogół odbiorców mediów, zwłaszcza telewizji, wierzy w to, co widzi i słyszy, a czasem i czyta; dlatego zdarza się, że osoby najzupełniej drugorzędne są najpierw wynoszone na piedestały, a potem z nich brutalnie strącane. Cała ta gra jest niezbędna po to, by było o czym mówić w telewizji, czym zapełniać strony gazet.
Wszelako ta gra ma swoje niespodziewane poważne skutki. O ile nie ma większego znaczenia wiadomość na temat tego, jakie seksualne upodobania ma Michael Douglas, o tyle podobne informacje na temat prezydenta Clintona odgrywają rolę już nie tylko wiadomości czy sensacji, ale także rolę wprost polityczną. Bez względu na to, jak niezwykłe byłoby zachowanie polityków, media w zasadzie mogą pisać o nich tylko źle, ukazywać ich w negatywnym świetle, nawet jeżeli nie jest to ich intencją. Po prostu polityk, jak każdy człowiek, nie nadaje się do oglądania w każdej sytuacji, zdarzają mu się rozmaite potknięcia. Naturalnie, karygodne postępowanie prezydenta Nixona doprowadziło do jego dyskwalifikacji, ale rozmaite inne drobne postępki, także polskich polityków, ich niezręczności, brak zdolności szybkiej riposty na dynamiczne pytania dziennikarzy czy zwyczajna niedyspozycja intelektualna lub nerwowa w danym dniu, natychmiast obiegają telewizję i prasę, co sprawia, że polityk nie może mieć autorytetu, a tym bardziej nie może być mężem stanu.
Demokracja nie lubi mężów stanu. ie może jednak sprawnie funkcjonować bez ludzi
utalentowanych politycznie
Gdybyśmy do końca akceptowali zasady demokracji, nie byłoby w tym nic złego. Fakt, że urzędnik miejskiego wydziału komunikacji zdradza żonę, nie ma większego znaczenia, dlaczego zatem ma znaczenie, że podobnie postępuje minister lub premier? Z punktu widzenia reguł demokracji nie powinniśmy w ogóle na to zwracać uwagi, a jednak zwracamy, czyli mimo wszystko, na skutek działania mediów i w wyniku zwyczajnie ludzkiej ciekawości obserwujemy postępowanie polityków w całym ich publicznym i prywatnym życiu. Stawiamy im wyższe, bardziej surowe wymagania niż innym, obcym nam obywatelom. Postępujemy zatem niekonsekwentnie, ale tak już jest.
Odpowiedź polityków na takie oczekiwania może być tylko jedna, a mianowicie hipokryzja czy też ucieczka od kontroli społecznej. To jednak rodzi kolejne niebezpieczeństwa, przede wszystkim niebezpieczeństwo korupcji politycznej, będącej obecnie jedną z najpoważniejszych chorób demokracji. Nie mówię tu o zwyczajnym złodziejstwie, lecz o rozmaitych formach pozyskiwania korzyści osobistych lub korzyści dla swojej partii, co wymaga schowania się przed kontrolą społeczną. I - paradoksalnie - w demokratycznych społeczeństwach politycy stają się coraz mniej demokratyczną grupą. Czasem jest jak we Francji, gdzie gra polityczna toczy się w grupie kolegów z tej samej szkoły (specjalnej wyższej szkoły administracji), gdzie indziej tak, że poufne uzgodnienia między rządzącymi a opozycją są znacznie ważniejsze od ich publicznych deklaracji.
Nie mamy zatem mężów stanu; może to i dobrze, ale czy mamy w ogóle polityków mogących we współczesnym demokratycznym społeczeństwie pełnić niezbędne funkcje przywódcze? Jest to bardzo wątpliwe. Pamiętajmy jednak, że nie wynika to tylko z faktu, że materiał ludzki jest kiepski, ale przede wszystkim z samej logiki demokracji, która w ostatnich dekadach się w pełni ujawniła i budzi coraz liczniejsze zastrzeżenia myślicieli politycznych i społeczeństw demokratycznych. Coś trzeba będzie z tym faktem począć, bo przecież nie chcemy, by w XXI w. taka sama logika pchała do tego, by rządziły nami miernoty.
Kiedy demokracja stawiała pierwsze kroki w nowożytnych społeczeństwach, negatywnym dla niej punktem odniesienia był oczywiście absolutyzm. Także absolutyzm oświecony, czyli rządy jednego człowieka, czasem nawet bardzo wybitnego i dobrze rozumiejącego interesy swoich poddanych. Na ogół nie pamiętamy, że Monteskiusz, który - co nawet kandydaci na studia wiedzą - zaproponował podział władz na ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, ponadto jest twórcą idei, która odegrała w historii demokracji jeszcze większą rolę. A mianowicie - nie brzmi to zbyt dobrze po polsku - depersonalizację władzy. Chodzi o takie rządy, kiedy najzupełniej nieistotne stają się cechy osoby rządzącej, ponieważ i tak w demokracji najwyższą władzę sprawuje prawo, a nie ludzie wyposażeni w określone cechy psychiczne i intelektualne.
Idea Monteskiusza jest w zasadzie przez demokrację realizowana i to w coraz większym stopniu, w miarę jak demokracja czyni postępy, a czyni je nieustannie w krajach cywilizacji zachodniej i wciąż jeszcze daleko do jej ostatecznego i idealnego spełnienia. W zasadzie ideałem byłyby rządy ludzi sprawnych, ale całkowicie pozbawionych cech własnych. Powiem "w zasadzie", ponieważ oczywiście czynnika ludzkiego nie da się usunąć całkowicie; jednak demokracja w tym kierunku zmierza, takie są jej fundamentalne zasady i dlatego w demokracji nie ma miejsca dla męża stanu, czyli polityka, który dzięki swojej mądrości, charyzmie czy zdolności działania w pewnym sensie (czasem dobrowolnie, czasem stosując pewną presję) narzuci swoją wolę społeczeństwu.
Postępy demokracji w tym zakresie - niektórzy mogą sądzić, że jest to jej wada - widzimy we wszystkich cywilizowanych krajach. Politycy są ulepieni jakby z coraz gorszej gliny, czego przykładem jest zarówno prezydent Clinton, jak i premier Blair czy prezydent Chirac. Najlepiej byłoby, gdyby politycy byli ulepieni z takiej samej gliny jak przeciętni obywatele i w istocie, jak się zdaje, tak się coraz częściej dzieje. Także w Polsce, gdzie - co ciekawe - fenomen ten pojawił się wbrew tradycji politycznej, w której osobistości czy też mężowie stanu odgrywali wielką rolę; wbrew wspomnieniom, a nawet wbrew temu, że był mąż stanu, który rozpoczął wydarzenia 1989 r. (mowa, naturalnie, o Lechu Wałęsie). Jak się zdawało, był on właśnie mężem stanu i - w znacznym stopniu na własne życzenie - zmarnował swoją historyczną szansę w czasach wolności. Zatem polskie społeczeństwo i polska klasa polityczna z zadziwiającą wprost logiką zastosowały się do zasad demokracji i bardzo szybko scenę polityczną zagospodarowali ludzie z gorszej gliny ulepieni. Nie mówię tu, rzecz jasna, o ich cechach prywatnych, bowiem wielu z nich to ludzie mądrzy i prawi, mówię o cechach publicznych, o kwalifikacjach na męża stanu. Obecnie w Polsce takiego polityka na dobrą sprawę nie ma.
Takie są konsekwencje idei demokracji i zapewne są to konsekwencje nieuniknione. Wynikają jednak z tego pewne problemy. Nie wszystkie będziemy tu poruszać, ale jednym z nich jest właśnie problem istnienia bądź nieistnienia "mężów stanu". Nie jest to zresztą jeden problem, a co najmniej dwa. Z jednej strony, istnieją niewątpliwie oczekiwania społeczne, a z drugiej, w społeczeństwie kultury masowej każdy człowiek zajmujący szczególną i wyrazistą pozycję jest nieustannie obserwowany, opisywany, filmowany, podziwiany lub krytykowany.
Zastanówmy się najpierw nad tym, na czym polega problem społecznego zapotrzebowania na męża stanu czy mężów stanu, czyli na wybitnych polityków, dobrowolnie lub nie całkiem dobrowolnie - jak mówiliśmy - narzucających ogółowi swoją wolę. Wyjaśnienia można podać rozmaite. Przede wszystkim istnieje tradycyjna i w myśli konserwatywnej w dziewiętnastym wieku często wydobywana potrzeba społeczna, podobna do potrzeby dzieci, czyli potrzeba posiadania ojca, opiekuna, gwaranta, osoby zapewniającej poczucie bezpieczeństwa. Wprawdzie demokracja i gwałtowny rozwój idei wolności miały doprowadzić do zaniknięcia tej potrzeby, do pełnego jednostkowego poczucia bezpieczeństwa i zarazem odpowiedzialności za swój los, ale - jak banalna codzienna obserwacja pokazuje - ludzie (a w każdym razie wielu ludzi) woleliby nie być aż tak wolnymi i wobec tego aż tak odpowiedzialnymi. Po drugie, istnieje potrzeba autorytetu i wzoru. Chcielibyśmy wiedzieć, jak postępować, a często chcielibyśmy po prostu móc naśladować wybitnych przywódców. Oczywiście najsilniej objawia się to w okresie wojny lub napięcia międzynarodowego, ale także w trakcie normalnej egzystencji demokratycznego społeczeństwa trwają nieustanne poszukiwania autorytetów i przeżywamy - z punktu widzenia teorii demokracji nieuzasadniony - zawód, kiedy politycy, jak to się dzieje w dzisiejszej Polsce, budzą raczej publiczny śmiech niż publiczny podziw.
Szukając dalej, docieramy do problemu znacznie poważniejszego, a wynikającego nie tyle z natury demokracji, ile z natury połączenia demokracji z liberalizmem, czyli z natury demokracji liberalnej. Liberalizm gwarantuje nam przede wszystkim wolność prywatną, wolność także od polityki. Społeczeństwa - również społeczeństwa demokratyczne - nie mogą jednak żyć bez polityki czy, co najmniej, bez administracji. Jest to oczywiste. W Polsce często powtarzamy bardzo niebezpieczną myśl; pojawiała się ona zwłaszcza w okresie władzy koalicji postkomunistycznej, ale powraca także teraz. Myśl ta brzmi: wszystko jedno, kto rządzi, byle nie czynił nic złego gospodarce, to i tak będzie nie najgorzej. Przekonanie to jest właśnie wyrazem radykalnie liberalnego stosunku do polityki, a zarazem ma pewien, paradoksalnie, marksistowski podtekst. Gospodarka okazuje się ważniejsza od polityki. Na szczęście wszyscy ci, którzy głosząc taki pogląd, powoływali się na przykład tak zwanych tygrysów azjatyckich, muszą się teraz, wobec kryzysu gospodarczego w tych krajach, zastanowić, czy kryzys ten nie ma, jak sądzę, źródeł właśnie politycznych. A zatem nie można po prostu pozostawić polityki politykom zawodowym, ponieważ jeżeli ograniczą się oni do administrowania, nie będą umieli reagować na sytuacje szczególne czy kryzysowe, a takie co pewien czas nieuchronnie się pojawiają i wtedy mąż stanu czy - nie daj Boże - mąż opatrznościowy jest przez wszystkich poszukiwany, co może doprowadzić do paskudnego populizmu. I jeszcze jeden argument, który odnosi się zwłaszcza do sytuacji w Polsce i w innych tak zwanych młodych demokracjach.
Otóż naszym zadaniem nie jest kontynuowanie i powolna ewolucja tego, co istnieje, lecz budowanie wspólnoty politycznej. A budowanie wszelkiej wspólnoty, jakiegokolwiek samorządu jest bardzo trudne, kiedy nie ma przywódcy. Nie chodzi o wodza, lecz kogoś, kto by nadawał ton, kto by miał najwięcej energii i zapału, kto by nam tłumaczył, że nie należy załamywać rąk i zniechęcać się przy lada niepowodzeniu. Jestem w zasadzie życzliwy aktualnej koalicji, ale podział administracyjny kraju jest tak znakomitym przykładem negatywnym, że nie mogę go pominąć.
Otóż nie znalazł się nikt, kto by chociaż przez moment spróbował wokół tego zasadniczego problemu skupić wspólnotę polityczną. Nie jest bowiem prawdą, że podział administracyjny kraju to tylko kwestia podjęcia pragmatycznych decyzji. Wszystkie decyzje na taką skalę mają charakter polityczny i wymagają aktywnego społecznego zrozumienia i poparcia, a nie - jak to się w Polsce idiotycznie mówi - przyzwolenia społecznego. Z historii doskonale wiadomo, że rzekomo pragmatyczne decyzje dotyczące podatków niejednokrotnie doprowadziły do upadku rządów, a nawet do rewolucji (z amerykańską włącznie). W odniesieniu do podziału administracyjnego kraju zabrakło nie tyle umiejętności perswazji, ile zrozumienia dla przywódczej roli polityków. Dlatego, że to oni właśnie powinni umieć stworzyć wyraz woli powszechnej w tej dziedzinie. Jak jednak można się było tego spodziewać po politykach na wskroś demokratycznych i swoiście przez demokrację ograniczonych, po politykach, którzy mając projekt reformy, uważają, iż społeczeństwo powinno się tylko cieszyć i popierać bez tworzenia politycznej wspólnoty? I tym razem nie chodzi o męża stanu, lecz o zrozumienie przez polityków społecznej roli polityczności - o to, by politycy nie ograniczali się do odgrywania roli nawet najbardziej sprawnych (chociaż i z tym nie jest najlepiej) administratorów.
Podsumowując tę część rozważań, trzeba powiedzieć jasno - demokracja nie lubi mężów stanu, ale demokracja nie może sprawnie funkcjonować bez ludzi utalentowanych politycznie. Teraz przypatrzmy się drugiemu aspektowi sytuacji polityków funkcjonujących w demokracji, to znaczy temu, jak są traktowani przez społeczeństwo, a przede wszystkim przez media. Otóż media - i znowu jest to proces zapewne nieunikniony - na siłę robią z polityków postaci szczególne, a także próbują kreować mężów stanu. Trzeba doprawdy zdumiewającego zaparcia bądź zdumiewającej - nie wiem, czy politykowi sprzyjającej - skromności, jak w wypadku premiera Buzka, żeby nie dało się z polityka zrobić jakiegoś szczególnego cuda lub - częściej - dziwoląga. Wszelako ogół odbiorców mediów, zwłaszcza telewizji, wierzy w to, co widzi i słyszy, a czasem i czyta; dlatego zdarza się, że osoby najzupełniej drugorzędne są najpierw wynoszone na piedestały, a potem z nich brutalnie strącane. Cała ta gra jest niezbędna po to, by było o czym mówić w telewizji, czym zapełniać strony gazet.
Wszelako ta gra ma swoje niespodziewane poważne skutki. O ile nie ma większego znaczenia wiadomość na temat tego, jakie seksualne upodobania ma Michael Douglas, o tyle podobne informacje na temat prezydenta Clintona odgrywają rolę już nie tylko wiadomości czy sensacji, ale także rolę wprost polityczną. Bez względu na to, jak niezwykłe byłoby zachowanie polityków, media w zasadzie mogą pisać o nich tylko źle, ukazywać ich w negatywnym świetle, nawet jeżeli nie jest to ich intencją. Po prostu polityk, jak każdy człowiek, nie nadaje się do oglądania w każdej sytuacji, zdarzają mu się rozmaite potknięcia. Naturalnie, karygodne postępowanie prezydenta Nixona doprowadziło do jego dyskwalifikacji, ale rozmaite inne drobne postępki, także polskich polityków, ich niezręczności, brak zdolności szybkiej riposty na dynamiczne pytania dziennikarzy czy zwyczajna niedyspozycja intelektualna lub nerwowa w danym dniu, natychmiast obiegają telewizję i prasę, co sprawia, że polityk nie może mieć autorytetu, a tym bardziej nie może być mężem stanu.
Demokracja nie lubi mężów stanu. ie może jednak sprawnie funkcjonować bez ludzi
utalentowanych politycznie
Gdybyśmy do końca akceptowali zasady demokracji, nie byłoby w tym nic złego. Fakt, że urzędnik miejskiego wydziału komunikacji zdradza żonę, nie ma większego znaczenia, dlaczego zatem ma znaczenie, że podobnie postępuje minister lub premier? Z punktu widzenia reguł demokracji nie powinniśmy w ogóle na to zwracać uwagi, a jednak zwracamy, czyli mimo wszystko, na skutek działania mediów i w wyniku zwyczajnie ludzkiej ciekawości obserwujemy postępowanie polityków w całym ich publicznym i prywatnym życiu. Stawiamy im wyższe, bardziej surowe wymagania niż innym, obcym nam obywatelom. Postępujemy zatem niekonsekwentnie, ale tak już jest.
Odpowiedź polityków na takie oczekiwania może być tylko jedna, a mianowicie hipokryzja czy też ucieczka od kontroli społecznej. To jednak rodzi kolejne niebezpieczeństwa, przede wszystkim niebezpieczeństwo korupcji politycznej, będącej obecnie jedną z najpoważniejszych chorób demokracji. Nie mówię tu o zwyczajnym złodziejstwie, lecz o rozmaitych formach pozyskiwania korzyści osobistych lub korzyści dla swojej partii, co wymaga schowania się przed kontrolą społeczną. I - paradoksalnie - w demokratycznych społeczeństwach politycy stają się coraz mniej demokratyczną grupą. Czasem jest jak we Francji, gdzie gra polityczna toczy się w grupie kolegów z tej samej szkoły (specjalnej wyższej szkoły administracji), gdzie indziej tak, że poufne uzgodnienia między rządzącymi a opozycją są znacznie ważniejsze od ich publicznych deklaracji.
Nie mamy zatem mężów stanu; może to i dobrze, ale czy mamy w ogóle polityków mogących we współczesnym demokratycznym społeczeństwie pełnić niezbędne funkcje przywódcze? Jest to bardzo wątpliwe. Pamiętajmy jednak, że nie wynika to tylko z faktu, że materiał ludzki jest kiepski, ale przede wszystkim z samej logiki demokracji, która w ostatnich dekadach się w pełni ujawniła i budzi coraz liczniejsze zastrzeżenia myślicieli politycznych i społeczeństw demokratycznych. Coś trzeba będzie z tym faktem począć, bo przecież nie chcemy, by w XXI w. taka sama logika pchała do tego, by rządziły nami miernoty.
Więcej możesz przeczytać w 30/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.