Ciężko stwierdzić, jakim językiem posługują się miejscowi – mówi mi Artur, dziennikarz, który dorastał w Mukaczewie, drugim co do wielkości miasteczku na Zakarpaciu. – Większość tutejszych rodzin ma mieszane korzenie. Do rosyjskiego i ukraińskiego wplatają węgierskie i rumuńskie słowa. Jest to rodzaj surżyku, ale miejscowi wolą nazywać ten język zakarpackim – tłumaczy.
Wychodzimy na główną ulicę miasta – Puszkina. Artur robi kwaśną minę: – W centrum mamy wielką rosyjską bibliotekę. Obok Puszkina przebiegają ulice: Tołstoja, Czechowa, Dostojewskiego, Turgieniewa i Jesienina. Miejscowym wydaje się to nie przeszkadzać. Od zawsze w tym regionie był mocny sentyment do Rosji. Obwód zakarpacki na zachodnim krańcu Ukrainy. Niemal 1,5 mln ludzi. W większości Ukraińcy, ale też 13 proc. Węgrów, Rumuni, Rosjanie, Słowacy. Ludzi można tu podzielić na dwie kategorie. Jedni za chlebem jeżdżą do Europy, inni wolą podmoskiewskie budowy. Do Kijowa udają się tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. Wynika to nie tylko z mentalnego oderwania od reszty Ukrainy, ale też z problemów komunikacyjnych. Pociąg z Kijowa do Mukaczewa snuje się przez Ukrainę 16 godzin. Do Budapesztu dojedziesz dwa razy szybciej. – Wyjazd do stolicy Ukrainy jest dla miejscowych wycieczką za granicę – mówi Artur.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.