Wezwano mnie do prokuratury w Łodzi. Pojechałem tam z prawnikiem i Sylwestrem Latkowskim, którego proszą na przesłuchanie już drugi raz. Włączona kamera, wiele godzin maglowania. Z papierów na stole widziałem, że byłem kilkunastą z kolei przesłuchiwaną osobą. Wśród wysłuchiwanych byli już agenci ABW, prokuratorzy, dziennikarze. W planach byli już następni świadkowie.
Prokurator był miły, ale sytuacja groteskowa. Nie, nie – nie chodziło o wielkie przekręty, afery czy kryminalne historie. O co więc szło? Zapewne pamiętają Państwo wejście prokuratorów i agentów ABW do redakcji „Wprost” 18 czerwca 2014 r. Zaraz po tamtych wydarzeniach konferencję miał prokurator generalny Andrzej Seremet. Szef prokuratorów powiedział, że wobec jego ludzi i agentów ABW była stosowana przemoc. Zdaje się, że wskazał konkretnie na mnie jako tę przemoc stosującego. Nie wiem, kto to Seremetowi suflował. W każdym razie mówił nieprawdę. Słuchając go wtedy, zdawałem sobie sprawę, że nastąpi ciąg dalszy. Prokuratura jest instytucją hierarchiczną i jeśli szef mówi publicznie, że stosowano przemoc (czytaj: popełniano przestępstwo) wobec jego podwładnych, to sprawa była oczywista jak dwa plus dwa – będzie odrębne śledztwo dotyczące użycia przemocy wobec śledczych.
Stało się, jak myślałem. Dziesiątki świadków, setki godzin nagrań i przesłuchań, długie miesiące śledztwa. Absurd w czystej postaci, bo 18 czerwca nikt nawet nie dotknął palcem prokuratora ani funkcjonariusza na terenie redakcji „Wprost”. Po co to piszę? Nie chodzi o płakanie w mankiet i gorzkie żale, bo za tym nie przepadam. Tak się składa, że wyjazd na przesłuchanie zbiegł się z inną decyzją prokuratury. Dostaliśmy do redakcji pismo z prokuratury w Łomży. Kilka osób, obserwujących 18 czerwca wydarzenia w redakcji „Wprost” za pośrednictwem TV, złożyło zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prokuratorów i agentów ABW. Że śledczy próbowali łamać tajemnicę dziennikarską, że używali przemocy wobec Latkowskiego, który nie chciał im oddać laptopa. Pismo z Łomży to postanowienie o umorzeniu śledztwa dotyczącego właśnie wątku zachowania agentów ABW i prokuratorów. Śledztwo toczyło się tu inaczej niż w Łodzi.
Delikatnie mówiąc, mniej wnikliwie. Nie przesłuchiwano Latkowskiego (uznanego za osobę pokrzywdzoną w tym postępowaniu), mnie, Michała Lisieckiego, wydawcy „Wprost”, a wszyscy wieczorem 18 czerwca byliśmy w gabinecie, gdy sytuacja była najbardziej gorąca. Nikt nie fatygował się też z przesłuchiwaniem obecnych na miejscu prawników, prokuratorów i agentów z ABW. W uzasadnieniu umorzenia są passusy jak z obśmiewanych raportów milicyjnych. Nie będę ich cytował, bo przy takim nastawieniu prokuratura może być gotowa postawić Latkowskiemu lub mnie zarzuty ujawnienia danych z postępowania przygotowawczego. Są w każdym razie w uzasadnieniu i pochwała dla kolegów prokuratorów, którzy wkroczyli do „Wprost”, i pochwały na temat ich profesjonalizmu. Akurat z profesjonalizmem zachowanie z 18 czerwca niewiele miało wspólnego. Po co o tym piszę? Po to, żeby pokazać różnicę podejścia do tego samego wydarzenia. Są śledztwa, które można ciągnąć miesiącami, przesłuchiwać bez końca dziesiątki świadków – i takie, które zamyka się bez zadania jednego pytania pokrzywdzonemu. Można? Można! �
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.