Właściwie nie mam żadnych kompetencji po temu, aby pisać o filmie, więc tylko parę uwag o niedawnej premierze „Ziarna prawdy”. Film na podstawie powieści kryminalnej Zygmunta Miłoszewskiego wyreżyserował Borys Lankosz, przy scenariuszu i dialogach zaś pracował z autorem powieści. Myślę, że właśnie temu zawdzięczamy niezwykłą wierność wobec oryginału. W roli głównej, a więc prowadzącego śledztwo prokuratora Teodora Szackiego, wystąpił Robert Więckiewicz.
Przede wszystkim już sam fakt, że jakaś filmowa adaptacja polskiej prozy doszła do skutku, jest sensacją. Wiem o tym ja (film na podstawie mojej powieści powstaje od ośmiu lat...), wie Marek Krajewski, wiedzą właściwie wszyscy autorzy. Do tego stopnia, że aż mamy uczulenie na kolejne telefony w sprawie ewentualnego sfilmowania naszych dzieł. Dlaczego Miłoszewskiemu już nie pierwszy raz udaje się doprowadzić rzecz do szczęśliwego finału? Składa się na to kilka czynników.
Po pierwsze – jego powieści są jak Trylogia, to gotowe scenariusze, nie ma takich problemów, jak np. z „Lubiewem” (jak złożyć do kupy kalejdoskop krótkich obrazków i opowieści?). Akcja jest wartka, drugie dno i przekaz bardzo dobrze się z niej wyłaniają i w ogóle Miłoszewskiego należy okrzyknąć najbardziej zdolnym obecnie polskim autorem literatury popularnej z ambicjami. Niby kryminał, ale o polskim piekiełku, o tym, jak to „zło bierze się z gadania”, o polskich uprzedzeniach i fobiach. A więc kryminał, ale poważny, wybiegający poza pytanie, kto dosypał cyjanku do kawy bogatej cioci. Składając podanie o pieniądze na film do PISF, zawsze można rzecz przedstawić jako film, który ma po oświeceniowemu „uczyć bawiąc”, rzecz pogłębioną, ale nie niszową, bo przecież trzyma w napięciu i wycieczki szkolne jak najbardziej będą usatysfakcjonowane, a popcorn i coca-cola się sprzedadzą.
Po drugie – akcja powieści Miłoszewskiego dzieje się w dzisiejszej Polsce, co jest wersją najtańszą i najłatwiejszą w ekranizacji. Zarówno powieści Marka Krajewskiego, jak i „Lubiewo” wymagają jednak poważnego odtwarzania dawnych ulic, użerania się z każdą firmą osobno w sprawie zasłonięcia szyldów i neonów, słowem – są to filmy w sumie kostiumowe, a rozgrywają się w scenerii, którą taniej wychodzi zbudować od podstaw. Tu mamy dzisiejszy Sandomierz, tanie samochody, banalne mieszkania, prokuraturę... Tanio nie jest, ale na pewno jest taniej i łatwiej niż chociażby z Mockiem grasującym w przedwojennym Wrocławiu.
Po trzecie – autor potrafi pisać scenariusze. Bardzo to szczęśliwa okoliczność, ponieważ jest gwarancją, że książka nie zostanie zepsuta w ekranizacji. I rzeczywiście – nigdy jeszcze nie widziałem filmu, który by tak dobrze oddawał to, co wyświetlało mi się na wewnętrznym monitorku mózgu podczas czytania. Zwykle przy ekranizacjach dostaję rzecz, która dzieje się zupełnie gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem, z udziałem kompletnie innych osób, a o uchwyceniu nastroju powieści w ogóle nie ma co marzyć. Tutaj dostaję reminiscencję mojej lektury. Poza dość ważnym wyjątkiem – postacią głównego bohatera...
Na czym polega problem z obsadą prokuratora Szackiego? We wszystkich powieściach Miłoszewskiego wzbudza naszą sympatię między innymi z powodu pewnej małej anomalii w wyglądzie: otóż jest on młody, przystojny i atrakcyjny, a przy tym zupełnie siwy. Jako koneser męskiej urody mogę powiedzieć, że typ taki występuje w szarej rzeczywistości, aczkolwiek bardzo rzadko i stanowi prawdziwy rarytas. Gdyby na przykład w roli Szackiego występował siwy Miłoszewski, przynajmniej byłoby zrozumiałe niezwykłe zainteresowanie, jakim darzy prokuratora płeć piękna. Już samo nazwisko prokuratora kojarzy się z „szadzią”. Jednak dostajemy gbura o manierach bardzo wątpliwych i nalanej twarzy zawałowca... Cóż, fajnie, że nawet Miłoszewskiemu nie zawsze i nie wszystko się udaje... �
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.