Polacy wiedzą, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Wiedzą również, że jeśli pracują, to stać ich na o wiele więcej niż dziesięć lat temu. Widzą, że mityczne drogi jednak się budują (może nie tak szybko, jak by chcieli). Widzą, że krajobraz wokół nich się zmienia. Chcą zmian, udoskonaleń, ale nie godzą się z systemowym kwestionowaniem. Dlatego na razie żadna taka radykalna diagnoza nie znajdzie w Polsce masowego uznania.
Pojawia się za to innego rodzaju głód. Po 25 latach transformacji, wejściu do NATO i UE rodacy dojrzewają to tego, że czas na następną rundę i następny wygrany mecz. Podświadomie czują, że "kto nie maszeruje, ten ginie”. Zaczynają rozumieć, że 37-milionowy naród powinien się bogacić, a nie dawać bogacić się swoim kosztem innym narodom. Nabierają pewności, że mogą żyć w dumnej i bogatej Polsce, bo inni żyją w takich krajach.
Większość nie oczekuje rewolucyjnych zmian. Zazwyczaj ludzie czekają na normalność. Widzą, że to możliwe w innych krajach. Rejestrują spółki w Słowacji, która zniosła opodatkowanie dywidendy. Rejestrują firmy w Anglii lub Niemczech, gdzie zasada interpretacji wątpliwości na rzecz podatnika jest oczywistością, a biurokracja jest zdecydowanie mniejsza.
Chcą prestiżu międzynarodowego i pozycji Polski adekwatnej do jej potencjału. Uważają, że kraj o określonej historii powinien rozumieć stałość zagrożenia rosyjskiego i powinien już dawno mieć rakiety, śmigłowce i armię, a nie budzić się za pięć dwunasta. Dziwią się niegospodarności w wydawaniu publicznych pieniędzy i braku odpowiedzialności za nią. Dla nich to oczywiste, że może być inaczej, i nie przyjmują tłumaczeń: to niemożliwe, nie mamy potencjału, jesteśmy słabi. Tłumaczeń, które są absolutnie nieprawdziwe, a wynikają z lenistwa, braku koncepcji czy urzędniczo-politycznej siły inercji. Drodzy Panowie i Panie politycy! Zła wiadomość. Coraz więcej z nas uważa, że powinniśmy już dawno przestać pływać w kisielu, ale być dalej w tym maratonie możliwości, które niewątpliwie mamy .