Nie podejrzewałem, że kiedyś to nastąpi. W polskiej polityce zaczęto rozmawiać o poważnych sprawach.
O podatkach, dochodach do budżetu, kwotach, liczbach, wykonalności założeń. Kongres programowy PiS i Zjednoczonej Prawicy wywołał dyskusję o tym, co powinno być treścią polityki – realne problemy i ich rozwiązania. Oczywiście przy tej okazji doszło do utarczek o precyzję wyliczeń, to raczej naturalne. Kwestionowanie to prawo walki politycznej, oby logiczne i spójne.
Obserwując tę dyskusję, biorąc w niej udział, rozmawiając z dziennikarzami, odkryłem ciekawy wątek. Nie zaskakiwała ich sprzeczka o precyzję wyliczeń, zaskakiwało co innego. Trudno im było uwierzyć w to, że tak duże pieniądze mogłyby w polskim budżecie być, a przez wiele lat ich nie było. Rzeczywiście, trudno sobie racjonalnie wytłumaczyć, że kilkadziesiąt miliardów złotych mogło trafiać do naszego budżetu, a nie trafiało. „Tylko” na wyłudzeniach VAT polski budżet traci w zależności od szacunków instytucji od 30 do 50 mld zł. Nie jest to wymysł osiedlowego klubu amatora ekonomisty, ale instytucji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Komisja Europejska.
Inne potencjalne dochody to podatek obrotowy od sieci handlowych czy też instytucji finansowych zwany podatkiem bankowym – w zależności od szacunków od 10 do 15 mld zł. Łącznie przez lata mieliśmy od 40 do 65 mld zł mniej. Mieliśmy – my jako obywatele. Co znaczy, że to, czego nie zapłacono, albo to, co zostało wyłudzone, dopłacili Kowalscy w zawyżonym koszcie pracy, podatku VAT czy podatku dochodowym. Jednym słowem, systemowo nas okradano na dziesiątki miliardów złotych.
Dojście do tych wniosków wywołuje nie tylko dysonans poznawczy, lecz także zjawisko w psychologii społecznej nazywane odmową wiedzy. Trudno przyjąć i zaakceptować to, że ktoś dawał się systemowo okradać. Co z tym można zrobić? Uznać, że ktoś nas okradał i że czas z tym skończyć. Oczywiście pojawiają się argumenty, że każda z opodatkowanych instytucji przerzuci podatek na klienta.
Inna opowieść z krypty jest o tym, jak dyskonty, markety i banki masowo opuszczają Polskę, a Polacy na zakupy jeżdżą na Słowację lub na Litwę, a w domach budują sejfy, bo nie mają gdzie deponować oszczędności. Są one równie prawdziwe jak to, że możliwe jest zwolnienie z podatku PIT osób do 30. roku życia. W warunkach konkurencji sklepy konkurują ceną, banki konkurują oprocentowaniem i kosztem usług finansowych, całe szczęście dla klienta. Już widzę, jak z 38-milionowego rynku uciekają sklepy i banki, bo ktoś postanowił doprowadzić do aktu sprawiedliwości, czyli nakazał im zostawiać część kasy, którą zarobili na polskich obywatelach.
Obserwując tę dyskusję, biorąc w niej udział, rozmawiając z dziennikarzami, odkryłem ciekawy wątek. Nie zaskakiwała ich sprzeczka o precyzję wyliczeń, zaskakiwało co innego. Trudno im było uwierzyć w to, że tak duże pieniądze mogłyby w polskim budżecie być, a przez wiele lat ich nie było. Rzeczywiście, trudno sobie racjonalnie wytłumaczyć, że kilkadziesiąt miliardów złotych mogło trafiać do naszego budżetu, a nie trafiało. „Tylko” na wyłudzeniach VAT polski budżet traci w zależności od szacunków instytucji od 30 do 50 mld zł. Nie jest to wymysł osiedlowego klubu amatora ekonomisty, ale instytucji takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Komisja Europejska.
Inne potencjalne dochody to podatek obrotowy od sieci handlowych czy też instytucji finansowych zwany podatkiem bankowym – w zależności od szacunków od 10 do 15 mld zł. Łącznie przez lata mieliśmy od 40 do 65 mld zł mniej. Mieliśmy – my jako obywatele. Co znaczy, że to, czego nie zapłacono, albo to, co zostało wyłudzone, dopłacili Kowalscy w zawyżonym koszcie pracy, podatku VAT czy podatku dochodowym. Jednym słowem, systemowo nas okradano na dziesiątki miliardów złotych.
Dojście do tych wniosków wywołuje nie tylko dysonans poznawczy, lecz także zjawisko w psychologii społecznej nazywane odmową wiedzy. Trudno przyjąć i zaakceptować to, że ktoś dawał się systemowo okradać. Co z tym można zrobić? Uznać, że ktoś nas okradał i że czas z tym skończyć. Oczywiście pojawiają się argumenty, że każda z opodatkowanych instytucji przerzuci podatek na klienta.
Inna opowieść z krypty jest o tym, jak dyskonty, markety i banki masowo opuszczają Polskę, a Polacy na zakupy jeżdżą na Słowację lub na Litwę, a w domach budują sejfy, bo nie mają gdzie deponować oszczędności. Są one równie prawdziwe jak to, że możliwe jest zwolnienie z podatku PIT osób do 30. roku życia. W warunkach konkurencji sklepy konkurują ceną, banki konkurują oprocentowaniem i kosztem usług finansowych, całe szczęście dla klienta. Już widzę, jak z 38-milionowego rynku uciekają sklepy i banki, bo ktoś postanowił doprowadzić do aktu sprawiedliwości, czyli nakazał im zostawiać część kasy, którą zarobili na polskich obywatelach.