Gore prezydencki głód odziedziczył po tatusiu senatorze. U nas dzieci trzech kolejnych prezydentów nie są jeszcze w wieku elekcyjnym, a dzieci znanych senatorów dopiero wchodzą do rad nadzorczych
Stanowczo nie zgadzam się z opinią, że jesteśmy 100 lat za Murzynami. Być może jesteśmy nawet przed Murzynami, choć - jak napisał pewien literat - Polacy to Murzyni, tylko że biali. Za Ameryką jesteśmy dokładnie rok, a i to, jak za chwilę udowodnię, absolutnie nie jest powodem do wstydu.
Dlaczego rok? U nas wszyscy cały czas łamią sobie głowę, czy Aleksander Kwaśniewski wystartuje w wyborach prezydenckich, a Marian Krzaklewski, który na starcie do stumetrówki ma kilka kilometrów straty, troszczy się, by nie popełnić falstartu. Tymczasem w Ameryce, gdzie wybory odbędą się też w przyszłym roku, tyle że kilka tygodni wcześniej, wszyscy popełnili już falstart. Wiceprezydent Al Gore ogłosił, że startuje, syn prezydenta George?a Busha, George W., też. Podobnie uczyniła żona byłego kandydata republikanów na prezydenta, Elizabeth Dole. Hillary Clinton wciąż nie chce powiedzieć, czy wystartuje do Senatu ze stanu Nowy Jork, ale nie musi już nic mówić. Kobieta, która ma obsesję na punkcie fryzur, nie zakłada przypadkowo na głowę czapeczki drużyny baseballowej New York Yankees i nie idzie przypadkowo na mecz.
Nie powinno być wątpliwości. Nie sądzę, byśmy mieli powód do wstydu i impuls do naśladownictwa. Przeciwnie. Porównanie tego, co się dzieje w Ameryce i w Polsce, pokazuje, że z demokracją nie jest wcale jak z winem, a dziesięcioletnia demokracja może być oparta na rozsądniejszych zasadach niż mająca lat 223. Jesteśmy społeczeństwem zdrowym klasowo i nie uważamy, że ktoś ma tytuł do władzy wyłącznie ze względu na urodzenie czy pozycję małżonka. Taki Gore prezydencki głód odziedziczył po tatusiu senatorze, taki Bush uważa, że powinien zostać prezydentem, bo jego dziadek był senatorem, a tatuś prezydentem. U nas dzieci trzech kolejnych prezydentów nie są jeszcze w wieku elekcyjnym, a dzieci znanych senatorów dopiero wchodzą do rad nadzorczych (w niektórych wypadkach - jak Bushowie - "robią" w nafcie). Ale nie idzie tylko o metrykę. Patrycjuszostwu mówimy po prostu stanowcze nie. Nam wystarczy "Dynastia" w telewizji. Wiemy, czym to pachnie. Nie lepiej jest z paniami Clinton i Dole. Żądza władzy obu jest kliniczna. Jedna uważa, że skoro jej mąż jest prezydentem, ona może być przynajmniej senatorem. Druga, że musi spróbować, skoro mężowi się nie udało. My wiemy, że żona prezydenta nie musi zajmować jego stanowiska, żeby mieć władzę. U nas poza tym kobiety znają swoje miejsce w szyku. Możemy im powierzyć nasze pieniądze, choćby przechowywane w najbardziej centralnym z banków, ale nie władzę, gdyż przejechałyby przez nas walzem.
Amerykańska demokracja jest, umówmy się, zwyrodniała. Młodemu Bushowi zarzucają na przykład, że przestał pić dopiero 13 lat temu. My wiemy, co to element ludzki i nie przeszkadza nam, jeśli ktoś nigdy nie przestał. Obrzydliwością jest też obserwowanie, jak amerykańscy politycy, który mają na głowie całkiem sporych rozmiarów państwo, marnotrawią mnóstwo energii, zbierając pieniądze na kampanię wyborczą. My wiemy, że pieniądze szczęścia ani władzy nie kupują, a pecunia non olek i zasadę tę powtarzamy głośno (forte). Nie podoba mi się także, że taki Bush karierę zaczął dopiero po czterdziestce, a wcześniej zajmował się diabli wiedzą czym. Nasi politycy wiedzą, że na wiarygodność w społeczeństwie trzeba pracować przez dziesięciolecia i działać, jeśli nie w obszarze problemów młodzieży, to przynajmniej w kółku różańcowym.
Bardzo drażniące jest u Amerykanów chwytanie kandydatów za słówka i upierdliwość (jak powiedziałby pewien minister - przepraszam za kolokwializm) w wyciąganiu od nich opinii na różne tematy. Na przykład młodego Busha cały czas się czepiają, żeby powiedział, co sądzi na temat aborcji. A ten, zamiast wzruszyć ramionami, wije się jak piskorz. Gdyby pomieszkał trochę w Polsce, wiedziałby, że ta aborcja, to temat zastępczy. Kandydatów bez przerwy wypytują o tysiąc różnych spraw, a to o zapobieganie przestępczości, a to o szkolnictwo, a to o podatki, a to o Kosowo, a to o warunki posiadania broni i standardy dbałości o ochronę środowiska. Pada bardzo wiele słów, a z tego wodolejstwa i z tej drobiazgowości wyłazi niezrozumienie, na czym polega istota dobrej prezydentury. Jest to mianowicie szukanie konsensusu, budowanie mostów, tworzenie płaszczyzny do prowadzenia dialogu, poszukiwanie tego, co łączy, a nie tego, co dzieli, operowanie językiem kompromisu, kreowanie atmosfery narodowego porozumienia. Kto tego nie rozumie, daje się zapędzić w kozi róg i daje się ponieść obłędowi, jak Gore, Bush, Clintonowa i Dole?owa. Jeżdżą od miasta do miasta i od stanu do stanu, i knują, i jątrzą, i szukają tego, co dzieli. Błaznują i zakładają kapelusze jakichś klubów. A przecież prezydentowi ani kandydatowi to nie przystoi. Mąż stanu kibicuje narodowej reprezentacji i z nią się fotografuje. Szuka bowiem tego, co łączy, a nie manifestuje miłość do jednego klubu, potencjalnie alienując kibiców klubów konkurencyjnych.
Nasi politycy i kandydaci rozumieją jeszcze jedną prostą prawdę życiową. Nic tak nie wzmacnia uczuć jak rozstanie. I dlatego nie pchają się codziennie na afisz, lecz dawkują obecność w mediach, ograniczając się do momentów ważnych - profesorskich nominacji czy pielgrzymek świata pracy. Mają też dość odwagi, by zrobić coś, co politykom amerykańskim nie mieści się w głowie - zniknąć z oczu i pojechać na wakacje. Podatkowe.
Dlaczego rok? U nas wszyscy cały czas łamią sobie głowę, czy Aleksander Kwaśniewski wystartuje w wyborach prezydenckich, a Marian Krzaklewski, który na starcie do stumetrówki ma kilka kilometrów straty, troszczy się, by nie popełnić falstartu. Tymczasem w Ameryce, gdzie wybory odbędą się też w przyszłym roku, tyle że kilka tygodni wcześniej, wszyscy popełnili już falstart. Wiceprezydent Al Gore ogłosił, że startuje, syn prezydenta George?a Busha, George W., też. Podobnie uczyniła żona byłego kandydata republikanów na prezydenta, Elizabeth Dole. Hillary Clinton wciąż nie chce powiedzieć, czy wystartuje do Senatu ze stanu Nowy Jork, ale nie musi już nic mówić. Kobieta, która ma obsesję na punkcie fryzur, nie zakłada przypadkowo na głowę czapeczki drużyny baseballowej New York Yankees i nie idzie przypadkowo na mecz.
Nie powinno być wątpliwości. Nie sądzę, byśmy mieli powód do wstydu i impuls do naśladownictwa. Przeciwnie. Porównanie tego, co się dzieje w Ameryce i w Polsce, pokazuje, że z demokracją nie jest wcale jak z winem, a dziesięcioletnia demokracja może być oparta na rozsądniejszych zasadach niż mająca lat 223. Jesteśmy społeczeństwem zdrowym klasowo i nie uważamy, że ktoś ma tytuł do władzy wyłącznie ze względu na urodzenie czy pozycję małżonka. Taki Gore prezydencki głód odziedziczył po tatusiu senatorze, taki Bush uważa, że powinien zostać prezydentem, bo jego dziadek był senatorem, a tatuś prezydentem. U nas dzieci trzech kolejnych prezydentów nie są jeszcze w wieku elekcyjnym, a dzieci znanych senatorów dopiero wchodzą do rad nadzorczych (w niektórych wypadkach - jak Bushowie - "robią" w nafcie). Ale nie idzie tylko o metrykę. Patrycjuszostwu mówimy po prostu stanowcze nie. Nam wystarczy "Dynastia" w telewizji. Wiemy, czym to pachnie. Nie lepiej jest z paniami Clinton i Dole. Żądza władzy obu jest kliniczna. Jedna uważa, że skoro jej mąż jest prezydentem, ona może być przynajmniej senatorem. Druga, że musi spróbować, skoro mężowi się nie udało. My wiemy, że żona prezydenta nie musi zajmować jego stanowiska, żeby mieć władzę. U nas poza tym kobiety znają swoje miejsce w szyku. Możemy im powierzyć nasze pieniądze, choćby przechowywane w najbardziej centralnym z banków, ale nie władzę, gdyż przejechałyby przez nas walzem.
Amerykańska demokracja jest, umówmy się, zwyrodniała. Młodemu Bushowi zarzucają na przykład, że przestał pić dopiero 13 lat temu. My wiemy, co to element ludzki i nie przeszkadza nam, jeśli ktoś nigdy nie przestał. Obrzydliwością jest też obserwowanie, jak amerykańscy politycy, który mają na głowie całkiem sporych rozmiarów państwo, marnotrawią mnóstwo energii, zbierając pieniądze na kampanię wyborczą. My wiemy, że pieniądze szczęścia ani władzy nie kupują, a pecunia non olek i zasadę tę powtarzamy głośno (forte). Nie podoba mi się także, że taki Bush karierę zaczął dopiero po czterdziestce, a wcześniej zajmował się diabli wiedzą czym. Nasi politycy wiedzą, że na wiarygodność w społeczeństwie trzeba pracować przez dziesięciolecia i działać, jeśli nie w obszarze problemów młodzieży, to przynajmniej w kółku różańcowym.
Bardzo drażniące jest u Amerykanów chwytanie kandydatów za słówka i upierdliwość (jak powiedziałby pewien minister - przepraszam za kolokwializm) w wyciąganiu od nich opinii na różne tematy. Na przykład młodego Busha cały czas się czepiają, żeby powiedział, co sądzi na temat aborcji. A ten, zamiast wzruszyć ramionami, wije się jak piskorz. Gdyby pomieszkał trochę w Polsce, wiedziałby, że ta aborcja, to temat zastępczy. Kandydatów bez przerwy wypytują o tysiąc różnych spraw, a to o zapobieganie przestępczości, a to o szkolnictwo, a to o podatki, a to o Kosowo, a to o warunki posiadania broni i standardy dbałości o ochronę środowiska. Pada bardzo wiele słów, a z tego wodolejstwa i z tej drobiazgowości wyłazi niezrozumienie, na czym polega istota dobrej prezydentury. Jest to mianowicie szukanie konsensusu, budowanie mostów, tworzenie płaszczyzny do prowadzenia dialogu, poszukiwanie tego, co łączy, a nie tego, co dzieli, operowanie językiem kompromisu, kreowanie atmosfery narodowego porozumienia. Kto tego nie rozumie, daje się zapędzić w kozi róg i daje się ponieść obłędowi, jak Gore, Bush, Clintonowa i Dole?owa. Jeżdżą od miasta do miasta i od stanu do stanu, i knują, i jątrzą, i szukają tego, co dzieli. Błaznują i zakładają kapelusze jakichś klubów. A przecież prezydentowi ani kandydatowi to nie przystoi. Mąż stanu kibicuje narodowej reprezentacji i z nią się fotografuje. Szuka bowiem tego, co łączy, a nie manifestuje miłość do jednego klubu, potencjalnie alienując kibiców klubów konkurencyjnych.
Nasi politycy i kandydaci rozumieją jeszcze jedną prostą prawdę życiową. Nic tak nie wzmacnia uczuć jak rozstanie. I dlatego nie pchają się codziennie na afisz, lecz dawkują obecność w mediach, ograniczając się do momentów ważnych - profesorskich nominacji czy pielgrzymek świata pracy. Mają też dość odwagi, by zrobić coś, co politykom amerykańskim nie mieści się w głowie - zniknąć z oczu i pojechać na wakacje. Podatkowe.
Więcej możesz przeczytać w 27/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.