Warszawa ma szczęście, że nie jest uważana w Waszyngtonie za atrakcyjną placówkę dyplomatyczną. Przeciwnie, to trudny, frontowy teren na pograniczu NATO, z agresywną Rosją, wojną na Ukrainie, nierozwiązanym problemem ruchu bezwizowego i tykającą bombą z opóźnionym zapłonem w postaci pożydowskiego mienia, którego zwrotu domagają się żydowskie organizacje w USA. To wszystko powoduje jednak, że na placówkę do Warszawy trafiają zazwyczaj doświadczeni zawodowi dyplomaci. Tacy jak Paul Jones, kandydat na następcę ambasadora Stephena Mulla. Pierwsze kroki w Departamencie Stanu stawiał w czasie wojen w Jugosławii, potem pracował w Pakistanie i Afganistanie. Został odznaczony za udział w zduszeniu islamskiej rebelii na południu Filipin. Słowem, jest jednym z tych frontowych dyplomatów posyłanych przez USA w trudne rejony. Mogło nam się jednak trafić znacznie gorzej, bo Stany Zjednoczone to jedyny rozwinięty kraj świata, który praktykuje handel placówkami dyplomatycznymi, dając nominacje ambasadorskie tym, którzy zbiorą najwięcej pieniędzy na kampanie wyborcze rządzącej aktualnie partii. Praktyka ta ma w USA bardzo długą tradycję.
Towar jak każdy inny
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.