Nie pozostał pan Zbigniewem Religą.
Na tym polega higiena tego zawodu. W czasie sesji zdjęciowej do plakatu „Bogów” włożyłem kitel profesora po raz ostatni. Świetna przygoda, ale nie ma sensu oglądać się za siebie. Drzwi się zamykają, jedziemy dalej.
Są gwiazdorzy, którzy zawsze grają siebie. Pan nie. Ryszard Riedel w „Skazanym na bluesa”, Zbigniew Religa, bonzo z wytwórni w „Disco polo”. Teraz chory na raka facet z filmu Macieja Migasa „Żyć, nie umierać”. Lubi pan się zmieniać?
Największą frajdą aktorstwa jest to, że pozwala ono zrzucić własną skórę. Ale mam świadomość, że fizyczne metamorfozy nie mogą trwać wiecznie. Łysy już byłem, wąsaty też. Schudłem do „Yumy” i od tamtej pory jestem szczupły, choć w „Bogach” grałem w pogrubiaczu, który dodał mi kilka kilogramów. Co jeszcze mogą ze mną zrobić charakteryzatorzy? Zawsze dokładnie przygotowuję się do roli, zbieram dokumentację, spotykam się z ludźmi, którzy wykonują profesję moich bohaterów. „Żyć nie umierać” było szczególne. Grałem aktora. A ja przed czterdziestką zaliczyłem bardzo wiele etapów kariery i poznałem różne odcienie tej profesji.
To film o aktorstwie, które potrafi wynieść człowieka wysoko. Ale czasem zmusza, by wyrzec się ego, założyć maskę klauna albo wyprosić 1/4 etatu, żeby mieć opłacony NFZ.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.