Po pierwsze – to mit, że szkoła jest za darmo. Po drugie – jeśli wiesz, jak omijać pułapki, zapłacisz mniej. Przedstawiamy raport tygodnika "Wprost" dotyczący powrotu naszych pociech do szkół.
Według CBOS rodzice, którzy mają dzieci w wieku szkolnym, wydali na zaspokojenie ich potrzeb trzeb związanych z rozpoczęciem poprzedniego roku szkolnego 1257 zł. Darmowy podręcznik nie rozwiązuje problemu w całości, bo koszt książek to 30- 50 proc. tego, co jest potrzebne. Dochodzą m.in. zeszyty, kredki, długopisy, gumki, papier kolorowy, linijka, piórniki, tornistry, kapcie na zmianę, trampki i strój na WF…
To dopiero początek wydatków. Według obliczeń Instytutu Badań Edukacyjnych przeciętna rodzina przeznacza na edukację ucznia klasy ponadgimnazjalnej 78 zł miesięcznie. To łączne wydatki na szkolne opłaty, kursy, korepetycje, podręczniki, internet.
Do tego dochodzi problem zagospodarowania czasu wolnego po lekcjach, zwłaszcza młodszym dzieciom, które nie wracają same do domu, tylko czekają, aż odbiorą je rodzice. Świetlice przypominają najczęściej przechowalnie bagażu na zatłoczonym dworcu w porze największego ruchu. Dlatego rodzice zapisują uczniów na zajęcia, na których z przyjemnością i pożytkiem mają spędzić czas. CBOS w raporcie „Wydatki rodziców na edukację dzieci w roku szkolnym 2014/2015” podkreśla, że po raz pierwszy w historii badań ponad połowa rodziców (52 proc.) zamierzała wysłać pociechy na zajęcia dodatkowe, edukacyjne lub ogólnorozwojowe. Najwięcej na języki obce (35 proc.) i zajęcia sportowe (30 proc.). Wszystko to mamy teoretycznie zagwarantowane w „darmowej” szkole.
Tornister może kosztować 200 zł, jeśli ma modny obrazek i jest porządny, albo 40 zł, jeśli jest bez obrazka, nietrwały. Jego wybór to decyzja rodzica, który bierze pod uwagę wypadkową między swoimi możliwościami, chęcią i pragnieniami dziecka. Natomiast zajęcia dodatkowe kosztują zwykle kilkaset albo kilkadziesiąt złotych miesięcznie, w zależności od tego, czy rodzic wie, jak wybierać i na co chce się zdecydować. W tym gąszczu są liczne pułapki, które można ominąć.
Pozostali muszą czekać. I płacić, średnio 360 zł (CBOS). Niektórzy mogą się starać o dofinansowanie na zakup podręczników i pomocy naukowych. Rząd przeznaczył na program „Wyprawka szkolna” w sumie 51 mln zł. MEN szacuje, że zostanie nim objętych w tym roku szkolnym ok. 213,3 tys. uczniów. Wysokość dofinansowania może wynosić od 225 zł do 445 zł, a jeśli ktoś kupuje podręczniki do kształcenia specjalnego – 770 zł. Z pomocy mogą skorzystać uczniowie z rodzin w trudnej sytuacji materialnej, gdzie dochód na jedną osobę nie przekracza 574 zł miesięcznie, albo zaniedbani przez rodziców. A także niepełnosprawni, bez względu na dochód. Dokładna lista uprawnionych znajduje się na stronie MEN.
Na przybory szkolne, buty i strój na WF, ewentualnie mundurek, według CBOS przeciętna rodzina wydaje 262 zł. We wrześniu trzeba także zapłacić za ubezpieczenie, radę rodziców, obiady w szkole. Według analizy BIK i InfoMonitor średnio pochłania to ok. 84 zł.
Rodzice z niektórych szkół decydują się na zbiorowe zakupy wyprawki. Oszczędza to chociażby czas i pieniądze na dojazd do sklepów. Chętni z trójki klasowej mogą także wynegocjować upusty. W ten sposób można kupić przybory szkolne, ale także np. segregatory, w których dzieci trzymają swoje prace. Trzeba też pamiętać, że często szkoły zawyżają ceny polis. Po pierwsze nie są one obowiązkowe, po drugie kupno ubezpieczenia samemu będzie zwykle tańsze niż skorzystanie z oferty, jaką prezentuje szkoła.
W młodych dzielnicach dużych miast albo na gęsto zamieszkałych miejskich obrzeżach mimo niżu demograficznego szkoły są przepełnione, pracują na dwie, a zdarza się, że i na trzy zmiany. To jeden z wielu efektów tego, że gminy nie nadążają z inwestycjami za deweloperami. Dookoła rosną domy, ale małe podmiejskie albo osiedlowe szkoły się nie rozrastają, mija dużo czasu, zanim powstaną nowe. W jednej z takich przepełnionych szkół na warszawskiej Białołęce dzieci z trzecich klas przez cały ubiegły rok nie miały WF na sali gimnastycznej, bo ta była zarezerwowana dla roczników, które nie mogły z niej korzystać w innych latach. Pozostawał korytarz albo wyjścia na boisko czy do pobliskiego lasu. Między innymi właśnie dlatego 27 proc. rodziców zapisuje dzieci na dodatkowe zajęcia sportowe (CBOS).
Drugi problem to jakość zajęć szkolnych. Na przykład tych z języka angielskiego.
– System edukacji językowej nie działa tak, jak powinien. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego tak jest, ale jest – mówi prof. Jarosław Krajka, filolog angielski, który na Uniwersytecie SWPS w Warszawie prowadzi zajęcia z zakresu metodyki nauczania języków. Nie rozumie, bo – jak twierdzi – mamy dobre warunki do tego, żeby dzieci uczyły się języków w szkole na zadowalającym poziomie. Nauka trwa wiele lat, w tygodniu lekcji mogłoby być więcej, ale jedna-dwie godziny to też nie jest źle. – Jest system egzaminów zewnętrznych, który motywuje do nauki, nauczyciele są dobrze wykształceni, o wiele lepiej niż w latach 90., kiedy po prostu przekwalifikowywali się specjaliści od innych przedmiotów, podręczniki są dobre, w niczym nie odbiegają od zachodnich, jest dużo materiałów dodatkowych, korepetycje nie powinny być potrzebne – twierdzi.
Jak więc wytłumaczyć fenomen, że 28 proc. uczniów korzysta z dodatkowych zajęć z języków obcych? Może wyjaśnieniem są lęki rodziców, którzy nie ufają publicznej edukacji w tak ważnej sprawie? Sami uczyli się na kursach, bo szkoła nie gwarantowała im dostatecznej liczby lekcji języków, więc myślą, że ich dzieci też muszą, mimo że od czasów ich szkoły wiele w edukacji się zmieniło. Jednak trudno się dziwić lękom rodziców, skoro dochodzi do takiej sytuacji jak w jednej z warszawskich podstawówek, gdzie nauczycielka angielskiego przez kilka miesięcy w roku była nieobecna, a zastępstwa nie gwarantowały ciągłości nauki.
Niestety, nie ma jasnej zasady, która pozwalałaby rozpoznać, że dziecko powinno się uczyć angielskiego na dodatkowych zajęciach. – Dzieci uczą się w różnym tempie,zaczynają w różnym wieku, niektóre już w przedszkolu. W pierwszych klasach ktoś może być słabszy od rówieśników, a potem może nadrobić – mówi prof. Krajka. Trzeba rozpoznać samemu. Na to nie ma recepty. Można jednak kierować się wskazówkami, wybierając odpowiednią formę nauki. Według prof. Krajki ważne jest, by dziecko uczyło się w grupie rówieśników na podobnym poziomie i wchodziło z nimi w interakcje. Dlatego pod tym względem szkoły językowe są lepsze niż indywidualne korepetycje. Dobrze jednak, by grupa była mała, nawet trzyosobowa.
Najważniejsza jednak jest metoda nauki. I tu należy umieć omijać pułapki. Szkoły językowe chwalą się niezwykłymi metodami, ale zwykle są to chwyty marketingowe. Coś reklamowanego jako metoda wcale nią nie jest albo jest to odświeżona wersja metody sprzed kilkudziesięciu lat. Nie warto więc ulegać reklamie. Większość szkół uczy komunikacji w autentycznych albo symulowanych sytuacjach – i tak jest dobrze. Karolina Appelt z Instytutu Psychologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu uważa, że dobrze jest też, gdy zajęcia dla młodszych dzieci odbywają się w formie zabawy, gdy się na nich dużo śpiewa, występuje, bo to zwiększa motywację do nauki. – Mój syn sam poprosił, by zapisać go do szkoły językowej, bo inne dzieci w klasie, które tam chodziły, umiały więcej niż on i opowiadały, jak fajnie jest na tych zajęciach – mówi.
Opłaty za szkołę językową wynoszą zazwyczaj ok. 700-800 zł za semestr. Zdarza się, że miejskie domy kultury oferują zajęcia językowe za darmo albo znacznie taniej niż komercyjne szkoły językowe, warto więc przejrzeć ich ofertę.
Domy kultury czy kluby sportowe oferują też taniej albo za darmo inne zajęcia: plastyczne, sportowe, teatralne. Z kolei płatne kursy organizują po lekcjach na terenie szkół firmy komercyjne. Wybór jest ogromny, a informacji nie trzeba szukać – 1 września przed szkołami stoją ludzie rozdający ulotki z ofertami, w szkołach wiszą plakaty.
Kolejna pułapka, w którą mogą tu wpaść rodzice, to pułapka nadmiaru. Zbyt duża liczba zajęć dodatkowych raczej wymęczy dziecko, niż wykształci czy zabawi. – Zarówno zajęcia sportowe, jak i rysunek czy śpiew, jeśli są regularne, są obowiązkiem – mówi Karolina Appelt. – Trzeba się na nie zebrać, dojechać, skoncentrować się na nich. Jeśli jest ich za dużo, dziecko będzie przeciążone.
Dzieci szybko się nudzą. Może się okazać, że wymarzone lekcje gitary po dwóch miesiącach staną się przeklętymi. Że balet przestał być modny. Albo że instruktor od tenisa denerwuje dziecko. I to, co miało być rozwijające i relaksujące, staje się stresujące. Karolina Appelt radzi brać pod uwagę takie zwroty akcji i wybierać zajęcia, z których można w dowolnym momencie zrezygnować, bez ponoszenia dodatkowych opłat. Jednak zwraca uwagę na to, by zbyt łatwo nie poddawać się zmianom nastroju dziecka. – Nauczy się odpowiedzialności za swoje decyzje, jeśli wybór zajęć będzie oznaczał konieczność chodzenia na nie przynajmniej przez jakiś czas – mówi. – Można się z nim umówić, że próbujemy przez trzy miesiące. Jeśli w tym czasie nadal nie będzie dobrze, rezygnujemy.
Ciekawe propozycje zajęć miewają szkolne świetlice. Tu jednak czeka kolejna pułapka. Bywają przepełnione. Co z tego, że nauczycielki wymyśliły pieczenie gofrów z okazji tłustego czwartku, jeśli dzieci nie mogą się dopchać do gofrownicy. Dlatego nauczycielki, którym po kilku latach pracy w hałasie i duchocie opadają skrzydła, puszczają dzieciom przez całe popołudnia filmy. Wtedy jest jeszcze głośniej, bo trzeba głośno nastawić dźwięk, żeby było słychać dialogi, jednak przynajmniej nie trzeba już nic organizować. Za opiekę w świetlicy szkoła nie może pobierać opłat, jednak robi to w formie wpłat dowolnych, o których świetliczanki przypominają rodzicom. Rodzice powinni odmówić wpłat za codzienne puszczanie filmów. Mogą natomiast przemyśleć, czy warto to zrobić, jeśli pieniądze zostaną przeznaczone na zakup gier planszowych, kredek, kartek czy innych pomocy, które ułatwią świetliczankom zorganizowanie ciekawych zabaw. Dobrowolne wpłaty na świetlice wynoszą zazwyczaj kilkadziesiąt lub 100 zł rocznie. A to, co się w nich dzieje, można omówić w radzie rodziców. W szkole teoretycznie nikt nie jest bezradny.
Oczywiście potężnym działem zajęć pozaszkolnych są korepetycje. Rodzice posyłają na nie dzieci, nie wierząc – podobnie jak w przypadku nauki angielskiego – w skuteczność szkoły. Popularnością cieszą się szczególnie kursy przygotowujące do testów. Instytut Badań Edukacyjnych ustalił, że korepetycje pobiera blisko 28 proc. gimnazjalistów. Według Karoliny Appelt warto na nie zapisać dziecko wtedy, kiedy nie radzi sobie z nauką. Na zapas – już nie.
No i są jeszcze wycieczki oraz zielone szkoły, które w tańszej wersji kosztują kilkaset zł, a bywa, że ponad tysiąc. To też oczywiście zmartwienie dla rodziców. Tych pułapek nie da się ominąć.
Problemu nie rozwiązuje nawet decyzja o zapisaniu dziecka do szkoły prywatnej. W czesnym (ok. 1-2 tys. zł) mieszczą się wprawdzie zajęcia, których nie oferuje szkoła publiczna, jednak i tam po lekcjach w świetlicach często wieje nudą, a za wycieczki trzeba dodatkowo płacić. Edukacja, zarówno publiczna, jak i prywatna, to w Polsce kosztowne przedsięwzięcie. ■
To dopiero początek wydatków. Według obliczeń Instytutu Badań Edukacyjnych przeciętna rodzina przeznacza na edukację ucznia klasy ponadgimnazjalnej 78 zł miesięcznie. To łączne wydatki na szkolne opłaty, kursy, korepetycje, podręczniki, internet.
Do tego dochodzi problem zagospodarowania czasu wolnego po lekcjach, zwłaszcza młodszym dzieciom, które nie wracają same do domu, tylko czekają, aż odbiorą je rodzice. Świetlice przypominają najczęściej przechowalnie bagażu na zatłoczonym dworcu w porze największego ruchu. Dlatego rodzice zapisują uczniów na zajęcia, na których z przyjemnością i pożytkiem mają spędzić czas. CBOS w raporcie „Wydatki rodziców na edukację dzieci w roku szkolnym 2014/2015” podkreśla, że po raz pierwszy w historii badań ponad połowa rodziców (52 proc.) zamierzała wysłać pociechy na zajęcia dodatkowe, edukacyjne lub ogólnorozwojowe. Najwięcej na języki obce (35 proc.) i zajęcia sportowe (30 proc.). Wszystko to mamy teoretycznie zagwarantowane w „darmowej” szkole.
Tornister może kosztować 200 zł, jeśli ma modny obrazek i jest porządny, albo 40 zł, jeśli jest bez obrazka, nietrwały. Jego wybór to decyzja rodzica, który bierze pod uwagę wypadkową między swoimi możliwościami, chęcią i pragnieniami dziecka. Natomiast zajęcia dodatkowe kosztują zwykle kilkaset albo kilkadziesiąt złotych miesięcznie, w zależności od tego, czy rodzic wie, jak wybierać i na co chce się zdecydować. W tym gąszczu są liczne pułapki, które można ominąć.
WYPRAWKA I PODRĘCZNIKI
Na internetowej stronie szkoły podstawowej nr 154 w Warszawie wyskakuje informacja o darmowych podręcznikach. Rodzice, którzy nie orientują się w zawiłościach kolejnych etapów wdrażania ministerialnej reformy, mogą się tu wszystkiego dowiedzieć. Szkoła ta, jak każda inna, daje gotowe zestawy książek i ćwiczeń dla uczniów klas pierwszych, drugich, czwartych. Dostaną je też uczniowie pierwszych klas gimnazjów. Samemu trzeba kupić tylko podręcznik do religii.Pozostali muszą czekać. I płacić, średnio 360 zł (CBOS). Niektórzy mogą się starać o dofinansowanie na zakup podręczników i pomocy naukowych. Rząd przeznaczył na program „Wyprawka szkolna” w sumie 51 mln zł. MEN szacuje, że zostanie nim objętych w tym roku szkolnym ok. 213,3 tys. uczniów. Wysokość dofinansowania może wynosić od 225 zł do 445 zł, a jeśli ktoś kupuje podręczniki do kształcenia specjalnego – 770 zł. Z pomocy mogą skorzystać uczniowie z rodzin w trudnej sytuacji materialnej, gdzie dochód na jedną osobę nie przekracza 574 zł miesięcznie, albo zaniedbani przez rodziców. A także niepełnosprawni, bez względu na dochód. Dokładna lista uprawnionych znajduje się na stronie MEN.
Na przybory szkolne, buty i strój na WF, ewentualnie mundurek, według CBOS przeciętna rodzina wydaje 262 zł. We wrześniu trzeba także zapłacić za ubezpieczenie, radę rodziców, obiady w szkole. Według analizy BIK i InfoMonitor średnio pochłania to ok. 84 zł.
Rodzice z niektórych szkół decydują się na zbiorowe zakupy wyprawki. Oszczędza to chociażby czas i pieniądze na dojazd do sklepów. Chętni z trójki klasowej mogą także wynegocjować upusty. W ten sposób można kupić przybory szkolne, ale także np. segregatory, w których dzieci trzymają swoje prace. Trzeba też pamiętać, że często szkoły zawyżają ceny polis. Po pierwsze nie są one obowiązkowe, po drugie kupno ubezpieczenia samemu będzie zwykle tańsze niż skorzystanie z oferty, jaką prezentuje szkoła.
ZAJĘCIA POZASZKOLNE – 350 ZŁ MIESIĘCZNIE
Z raportu CBOS wynika, że miesięcznie na języki, śpiew, taniec, piłkę nożną, rysunek dla dzieci rodzice wydają 350 zł miesięcznie. Do tego trzeba doliczyć niezbędny na zajęcia strój czy materiały. A przecież wszystko jest w szkole. Lekcje języków obcych, plastyki, muzyki, WF. Są, lecz jakby ich nie było.W młodych dzielnicach dużych miast albo na gęsto zamieszkałych miejskich obrzeżach mimo niżu demograficznego szkoły są przepełnione, pracują na dwie, a zdarza się, że i na trzy zmiany. To jeden z wielu efektów tego, że gminy nie nadążają z inwestycjami za deweloperami. Dookoła rosną domy, ale małe podmiejskie albo osiedlowe szkoły się nie rozrastają, mija dużo czasu, zanim powstaną nowe. W jednej z takich przepełnionych szkół na warszawskiej Białołęce dzieci z trzecich klas przez cały ubiegły rok nie miały WF na sali gimnastycznej, bo ta była zarezerwowana dla roczników, które nie mogły z niej korzystać w innych latach. Pozostawał korytarz albo wyjścia na boisko czy do pobliskiego lasu. Między innymi właśnie dlatego 27 proc. rodziców zapisuje dzieci na dodatkowe zajęcia sportowe (CBOS).
Drugi problem to jakość zajęć szkolnych. Na przykład tych z języka angielskiego.
– System edukacji językowej nie działa tak, jak powinien. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego tak jest, ale jest – mówi prof. Jarosław Krajka, filolog angielski, który na Uniwersytecie SWPS w Warszawie prowadzi zajęcia z zakresu metodyki nauczania języków. Nie rozumie, bo – jak twierdzi – mamy dobre warunki do tego, żeby dzieci uczyły się języków w szkole na zadowalającym poziomie. Nauka trwa wiele lat, w tygodniu lekcji mogłoby być więcej, ale jedna-dwie godziny to też nie jest źle. – Jest system egzaminów zewnętrznych, który motywuje do nauki, nauczyciele są dobrze wykształceni, o wiele lepiej niż w latach 90., kiedy po prostu przekwalifikowywali się specjaliści od innych przedmiotów, podręczniki są dobre, w niczym nie odbiegają od zachodnich, jest dużo materiałów dodatkowych, korepetycje nie powinny być potrzebne – twierdzi.
Jak więc wytłumaczyć fenomen, że 28 proc. uczniów korzysta z dodatkowych zajęć z języków obcych? Może wyjaśnieniem są lęki rodziców, którzy nie ufają publicznej edukacji w tak ważnej sprawie? Sami uczyli się na kursach, bo szkoła nie gwarantowała im dostatecznej liczby lekcji języków, więc myślą, że ich dzieci też muszą, mimo że od czasów ich szkoły wiele w edukacji się zmieniło. Jednak trudno się dziwić lękom rodziców, skoro dochodzi do takiej sytuacji jak w jednej z warszawskich podstawówek, gdzie nauczycielka angielskiego przez kilka miesięcy w roku była nieobecna, a zastępstwa nie gwarantowały ciągłości nauki.
Niestety, nie ma jasnej zasady, która pozwalałaby rozpoznać, że dziecko powinno się uczyć angielskiego na dodatkowych zajęciach. – Dzieci uczą się w różnym tempie,zaczynają w różnym wieku, niektóre już w przedszkolu. W pierwszych klasach ktoś może być słabszy od rówieśników, a potem może nadrobić – mówi prof. Krajka. Trzeba rozpoznać samemu. Na to nie ma recepty. Można jednak kierować się wskazówkami, wybierając odpowiednią formę nauki. Według prof. Krajki ważne jest, by dziecko uczyło się w grupie rówieśników na podobnym poziomie i wchodziło z nimi w interakcje. Dlatego pod tym względem szkoły językowe są lepsze niż indywidualne korepetycje. Dobrze jednak, by grupa była mała, nawet trzyosobowa.
Najważniejsza jednak jest metoda nauki. I tu należy umieć omijać pułapki. Szkoły językowe chwalą się niezwykłymi metodami, ale zwykle są to chwyty marketingowe. Coś reklamowanego jako metoda wcale nią nie jest albo jest to odświeżona wersja metody sprzed kilkudziesięciu lat. Nie warto więc ulegać reklamie. Większość szkół uczy komunikacji w autentycznych albo symulowanych sytuacjach – i tak jest dobrze. Karolina Appelt z Instytutu Psychologii na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu uważa, że dobrze jest też, gdy zajęcia dla młodszych dzieci odbywają się w formie zabawy, gdy się na nich dużo śpiewa, występuje, bo to zwiększa motywację do nauki. – Mój syn sam poprosił, by zapisać go do szkoły językowej, bo inne dzieci w klasie, które tam chodziły, umiały więcej niż on i opowiadały, jak fajnie jest na tych zajęciach – mówi.
Opłaty za szkołę językową wynoszą zazwyczaj ok. 700-800 zł za semestr. Zdarza się, że miejskie domy kultury oferują zajęcia językowe za darmo albo znacznie taniej niż komercyjne szkoły językowe, warto więc przejrzeć ich ofertę.
Domy kultury czy kluby sportowe oferują też taniej albo za darmo inne zajęcia: plastyczne, sportowe, teatralne. Z kolei płatne kursy organizują po lekcjach na terenie szkół firmy komercyjne. Wybór jest ogromny, a informacji nie trzeba szukać – 1 września przed szkołami stoją ludzie rozdający ulotki z ofertami, w szkołach wiszą plakaty.
Kolejna pułapka, w którą mogą tu wpaść rodzice, to pułapka nadmiaru. Zbyt duża liczba zajęć dodatkowych raczej wymęczy dziecko, niż wykształci czy zabawi. – Zarówno zajęcia sportowe, jak i rysunek czy śpiew, jeśli są regularne, są obowiązkiem – mówi Karolina Appelt. – Trzeba się na nie zebrać, dojechać, skoncentrować się na nich. Jeśli jest ich za dużo, dziecko będzie przeciążone.
Dzieci szybko się nudzą. Może się okazać, że wymarzone lekcje gitary po dwóch miesiącach staną się przeklętymi. Że balet przestał być modny. Albo że instruktor od tenisa denerwuje dziecko. I to, co miało być rozwijające i relaksujące, staje się stresujące. Karolina Appelt radzi brać pod uwagę takie zwroty akcji i wybierać zajęcia, z których można w dowolnym momencie zrezygnować, bez ponoszenia dodatkowych opłat. Jednak zwraca uwagę na to, by zbyt łatwo nie poddawać się zmianom nastroju dziecka. – Nauczy się odpowiedzialności za swoje decyzje, jeśli wybór zajęć będzie oznaczał konieczność chodzenia na nie przynajmniej przez jakiś czas – mówi. – Można się z nim umówić, że próbujemy przez trzy miesiące. Jeśli w tym czasie nadal nie będzie dobrze, rezygnujemy.
Ciekawe propozycje zajęć miewają szkolne świetlice. Tu jednak czeka kolejna pułapka. Bywają przepełnione. Co z tego, że nauczycielki wymyśliły pieczenie gofrów z okazji tłustego czwartku, jeśli dzieci nie mogą się dopchać do gofrownicy. Dlatego nauczycielki, którym po kilku latach pracy w hałasie i duchocie opadają skrzydła, puszczają dzieciom przez całe popołudnia filmy. Wtedy jest jeszcze głośniej, bo trzeba głośno nastawić dźwięk, żeby było słychać dialogi, jednak przynajmniej nie trzeba już nic organizować. Za opiekę w świetlicy szkoła nie może pobierać opłat, jednak robi to w formie wpłat dowolnych, o których świetliczanki przypominają rodzicom. Rodzice powinni odmówić wpłat za codzienne puszczanie filmów. Mogą natomiast przemyśleć, czy warto to zrobić, jeśli pieniądze zostaną przeznaczone na zakup gier planszowych, kredek, kartek czy innych pomocy, które ułatwią świetliczankom zorganizowanie ciekawych zabaw. Dobrowolne wpłaty na świetlice wynoszą zazwyczaj kilkadziesiąt lub 100 zł rocznie. A to, co się w nich dzieje, można omówić w radzie rodziców. W szkole teoretycznie nikt nie jest bezradny.
Oczywiście potężnym działem zajęć pozaszkolnych są korepetycje. Rodzice posyłają na nie dzieci, nie wierząc – podobnie jak w przypadku nauki angielskiego – w skuteczność szkoły. Popularnością cieszą się szczególnie kursy przygotowujące do testów. Instytut Badań Edukacyjnych ustalił, że korepetycje pobiera blisko 28 proc. gimnazjalistów. Według Karoliny Appelt warto na nie zapisać dziecko wtedy, kiedy nie radzi sobie z nauką. Na zapas – już nie.
ZIELONA SZKOŁA I TEATR
W ramach WF szkoła może zorganizować dzieciom zajęcia na basenie. Trzeba jednak zapłacić za dojazd. Jeśli jest blisko, dzieci mogą dojechać komunikacją publiczną. Często jednak rodzice decydują się na autokar, bo tak bezpieczniej i mniejsze ryzyko przeziębień, gdy na przykład pada deszcz. W ramach zajęć lekcyjnych nauczyciel może zabrać dzieci do kina, teatru, na wystawę. Oczywiście za bilety muszą zapłacić rodzice. No i za dojazd. Jako prezent na Dzień Dziecka czy na mikołajki dzieci mogą iść całą klasą do sali zabaw, na wystawę czy ciekawego muzeum. Oczywiście nie za darmo.No i są jeszcze wycieczki oraz zielone szkoły, które w tańszej wersji kosztują kilkaset zł, a bywa, że ponad tysiąc. To też oczywiście zmartwienie dla rodziców. Tych pułapek nie da się ominąć.
Problemu nie rozwiązuje nawet decyzja o zapisaniu dziecka do szkoły prywatnej. W czesnym (ok. 1-2 tys. zł) mieszczą się wprawdzie zajęcia, których nie oferuje szkoła publiczna, jednak i tam po lekcjach w świetlicach często wieje nudą, a za wycieczki trzeba dodatkowo płacić. Edukacja, zarówno publiczna, jak i prywatna, to w Polsce kosztowne przedsięwzięcie. ■