Jak skompromitować referendum. Kto na nim zyska, a kto straci?

Jak skompromitować referendum. Kto na nim zyska, a kto straci?

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. fotolia/Pio Si) 
Kampania referendalna przekształciła się w bitwę między PO i PiS o to, kto jest bardziej europejski i bliżej ludzi. Brak tu merytorycznej debaty. To teatr na potrzeby wyborów do Sejmu. Ostatecznie skompromituje on ideę pytania obywateli o zdanie.
Artykuł pojawił się w 35/2015 numerze tygodnika "Wprost".

Do tematu wrześniowego referendum wszystkie partie podchodzą jak pies do jeża – wiedzą, że niezależnie od tego, z której strony zechcą go ugryźć, mogą się dotkliwie pokłuć. Właśnie dlatego, mimo że do dnia głosowania, czyli 6 września, zostały niespełna dwa tygodnie, kampania referendalna nie nabiera rumieńców. Większość partii stara się uciec od tematu. PO postanowiła przypomnieć wyborcom, że na scenie politycznej ciągle obowiązuje podział na my i oni. My, tj. PO, jesteśmy „za”, oni z PiS są „przeciw”. Wybór jest czarno-biały, jak sugerują plakaty Platformy.

Wywołane do tablicy PiS zarzuciło PO w telewizyjnym spocie, że jest partią antyeuropejską, bo występuje przeciw finansowaniu partii z budżetu, co jest rozwiązaniem rekomendowanym przez Radę Europy. A PO, również w spocie, oskarżyła PiS o hipokryzję.

To przerzucanie się emocjonalnymi hasłami w żaden sposób nie odnosi się do meritum. Żadna z partii jak dotąd nie podjęła trudu wytłumaczenia swoim wyborcom, na czym polega ewentualna wyższość JOW- -ów nad systemem proporcjonalnym lub odwrotnie. Nie stara się także wyjaśniać tego, jak można finansować partię z innych niż budżet źródeł. O trzecim pytaniu referendalnym, czyli rozstrzyganiu wątpliwości podatkowych na korzyść podatnika, w ogóle nikt nie wspomina. Jest już ono właściwie nieaktualne, mimo że znajdzie się na karcie referendalnej. Dodatkowo zamieszanie pogłębia strategia PiS i prezydenta Andrzeja Dudy, którzy domagają się, by kolejne trzy pytania – o sześciolatki w szkołach, wiek emerytalny i prywatyzację Lasów Państwowych – zadać Polakom w drugim tegorocznym referendum, które miałoby się odbyć wraz z październikowymi wyborami. Wszystko to powoduje, że idea referendum może zostać ostatecznie skompromitowana.

„Wprost” analizuje zyski i straty partii politycznych związanych ze zbliżającym się głosowaniem:

ZYSKI PO

Rządząca partia jest w najlepszej sytuacji, jeżeli chodzi o kampanię referendalną. Dawno temu miała w swoim programie wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych i nawet zbierała pod tym pomysłem podpisy obywateli. Powszechnie jednak wiadomo, że gdy doszła do władzy, to nie zrobiła nic, by ordynację zmienić. Podobnie rzecz się miała z finansowaniem partii z budżetu. Dopóki PO nie była partią polityczną i nie przysługiwały jej pieniądze na działalność, twardo podnosiła postulat zniesienia dotacji budżetowych. Gdy sama przekształciła się w partię i zaczęła pobierać co roku kilkadziesiąt milionów złotych, temat zniknął z listy jej priorytetów. Obecny entuzjazm PO do obu zagadnień jest więc mocno dyskusyjny.

Mimo to Platforma ruszyła jako pierwsza z kampanią, bo liczy, że więcej na tym zyska, niż straci. Jej przeciwnicy mogą co prawda wypominać PO bierność w obu tematach, a także wydawanie partyjnych pieniędzy na alkohol, biesiady w restauracjach czy drogie garnitury, ale w oczach wyborców kontestujących klasę polityczną mimo wszystko partia może coś zyskać. Według politologa Rafała Chwedoruka z Uniwersytetu Warszawskiego referendum może też być pomostem między PO a młodszymi antysystemowymi wyborcami. A także sposobem na wewnętrzną konsolidację partii, bo tematy referendum nie są w PO przedmiotem sporu.

PIS - UCIECZKA DO PRZODU

Główna partia opozycyjna jest w gorszej sytuacji, niż PO, bo broni tego, co się obywatelom nie podoba, czyli partyjniactwa na listach i pieniędzy z budżetu dla polityków. Dlatego PiS zastosowało ucieczkę do przodu i zamiast mówić o pytaniach, które zostaną zadane, woli mówić o tych, które powinny być dopisane. W ten zawoalowany sposób zniechęca swój elektorat do pójścia do urn, sugerując, że tematyka wrześniowego referendum jest nieistotna. Nie ma wątpliwości, że dla obywateli podwyższenie wieku emerytalnego, obowiązkowe posyłanie sześciolatków do szkół czy prywatyzacja Lasów to tematy dużo ciekawsze od JOW-ów czy finansów partyjnych. To dlatego prezydent Andrzej Duda w zaprosił do Pałacu związkowców, ruch Ratuj Maluchy i inicjatorów referendum dotyczącego Lasów, by zastanowić się, czy nie rozpisać kolejnego głosowania w tych sprawach i nie połączyć go z październikowymi wyborami. Teraz zgłasza ten postulat do zdominowanego przez PO Senatu, stawiając Platformę w trudnej sytuacji.

Dla PO zarówno odrzucenie, jak i przyjęcie propozycji prezydenta nie jest dobre. Jeżeli senatorowie się na nią nie zgodzą, to PiS pójdzie do wyborów z hasłami, że ważne sprawy – emerytury i sześciolatki – zostaną załatwione tylko wówczas, gdy ta partia dojdzie do władzy. Jeżeli zaś senatorowie wyrażą zgodę na to referendum, to w ciemno można założyć, że kampania partii Kaczyńskiego brzmiałaby: PiS – 3 razy tak.

PSL - ODWRACANIE KOTA OGONEM

Ludowcy są niechętni tematom referendum, więc przyjęli strategię dowodzenia, że nie ma ono sensu. JOW-y osłabiłyby ich przedstawicielstwo w parlamencie, a być może zmiotłyby PSL ze sceny. W wyborach do Senatu, które odbywały się w nich, partia zdobyła dwa mandaty na 100. Z kolei brak finansowania z budżetu wpędziłby ją w tarapaty, bo spłaca długi wobec Skarbu Państwa.

Dlatego PSL głosi, że najlepiej, by prezydent odwołał referendum. Zaoszczędzone 100 mln zł należałoby – zdaniem ludowców – przeznaczyć na pomoc rolnikom poszkodowanym przez suszę. Strategia jest nieco ryzykowna, bo PSL walczy o przetrwanie i nie powinno demobilizować swoich wyborców. Według Chwedoruka mimo wszystko jest to rozsądny ruch. – Ludowcy nie zapłacą za to żadnej ceny, bo ich elektorat chyba najmniej interesuje się referendum w sprawie JOW-ów czy pieniędzy partyjnych, a oni sami mogą pokazać swoją odrębność od PO i wrażliwość na problemy rolników – mówi.

SLD WALCZY O BYT

Lewica jest w najtrudniejszej sytuacji w obliczu referendum. Wprowadzenie JOW-ów czy odebranie finansowania oznaczałoby wypadnięcie SLD ze sceny. Musi więc wytłumaczyć wyborcom, dlaczego chce utrzymania niepopularnego status quo. A nie jest to łatwe, gdy w wyborach prezydenckich postawiło się na kandydatkę antysystemową. Dlatego partia postanowiła wykreować się na obrończynię demokracji. Z jej spotu i plakatów możemy się dowiedzieć, że: JOW-y to zmielenie demokracji, podzielenie Polski na południowo-wschodnią należącą do PiS i północno-zachodnią zdominowaną przez PO, marnowanie głosów obywateli, którzy popierają inne formacje, manipulowanie okręgami wyborczymi i otwarcie drogi do Sejmu dla lokalnych oligarchów. Sojusz nie zaryzykował jednak apelu o to, by jego wyborcy po prostu nie poszli do referendum. Demobilizacja elektoratu przed wyborami byłaby ryzykowna. SLD musi przypominać, że ciągle walczy.

ZMARNOWANA SZANSA KUKIZA

Paweł Kukiz, sprawca zamieszania z referendum, teoretycznie nie powinien na nim stracić. Ruch Bronisława Komorowskiego, który ogłosił referendum na półtora miesiąca przed wyborami parlamentarnymi, dla Kukiza był jak trafienie szóstki w totka. Politycy jednego tematu tracą bowiem swój urok, gdy tylko publika znudzi się daną kwestią. Kukiz powinien był jednak wykorzystać czas do referendum, by zbudować struktury i podsycać zapał reformatorski u swoich zwolenników. Tę szansę zmarnował. Mimo wszystko muzyk jako zwolennik demokracji bezpośredniej nie jest w stanie stracić na referendum.

Pytania, na które odpowiemy 6 września, to są jego postulaty z kampanii prezydenckiej. Kukiz, reklamując je, może podkreślać swoją antysystemowość, a sekundując PiS w walce o zadanie kolejnych pytań – również wrażliwość społeczną. Rzecz w tym, że jeżeli frekwencja będzie niska, to Kukizowi trudno będzie przedstawić tę inicjatywę jako sukces. A według Chwedoruka frekwencja w referendum może wynieść 15-20 proc. – Pójdą tylko żelazne elektoraty i najbardziej wyrobieni wyborcy, podobnie jak do wyborów do Parlamentu Europejskiego, w których frekwencja oscyluje wokół 20 proc. – mówi politolog. – A ponieważ PiS subtelnie zniechęca swoich sympatyków do udziału, to do urn może pójść jeszcze mniej ludzi – dodaje. Jego zdaniem skompromituje to ideę referendum: – Myślę, że po tym eksperymencie politycy i obywatele na dłuższy czas dadzą sobie spokój z demokracją bezpośrednią.

Artykuł pojawił się w 35/2015 numerze tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" dostępny jest w kioskach od poniedziałku 31 sierpnia. "Wprost" można zakupić także  w wersji do słuchania oraz na  AppleStoreGooglePlay.