Rozpoczynanie opowieści o kimś od anegdoty ze swoim udziałem nasuwa zawsze podejrzenia o megalomanię, a w najlepszym wypadku brak taktu. Ale trudno, zaryzykuję, bo moment, kiedy poznałem Przemysława Gintrowskiego, był szczególny. I szczególne były okoliczności. Późną wiosną, a może latem 1989 r., pisałem o nim jeden z pierwszych dużych tekstów prasowych do tzw. obiegu oficjalnego. Tak, tak, wciąż jeszcze istniał wtedy drugi obieg, bo cały czas działała cenzura. Dla mnie był to niemal debiut, dla niego w zasadzie też, bo w kontrolowanych przez komunistów mediach właściwie nie funkcjonował. To spotkanie, czy raczej cała seria coraz mniej oficjalnych spotkań, zrobiło na mnie ogromne wrażenie, bo Przemysław Gintrowski był dla mnie i moich rówieśników idolem. Kimś wręcz legendarnym, artystą, którego piosenki śpiewaliśmy na imprezach i przy ognisku.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.