Komunistyczne państwo często skazywało więźniów politycznych na konfiskatę majątku. III Rzeczpospolita nie czuje się w obowiązku, by zagrabione mienie zwrócić. Stanisław Wawrzecki o swoje już się nie upomni. W 1965 r. skazano go na śmierć za udział w tzw. aferze mięsnej. Jako dyrektor Miejskiego Handlu Mięsem na warszawskiej Pradze został oskarżony o sprzedawanie deficytowego towaru poza legalnym obrotem. Był to jedyny po 1956 r. wykonany wyrok śmierci w sprawie gospodarczej. Sprawa miała charakter czysto propagandowy. – Zamiast powiesić szynkę w sklepie, powiesili w więzieniu Wawrzeckiego – komentuje prof. Andrzej Rzepliński, który badał zbrodnie sądowe PRL. Karę uzupełniono o konfiskatę majątku. Żona i troje dzieci skazanego musieli opuścić mieszkanie, które przejęło państwo. Paweł Wawrzecki, dziś aktor, znany m.in. z serialu „Złotopolscy”, miał wtedy 15 lat. Do sprawy wraca niechętnie. W filmie dokumentalnym „Śmierć w majestacie prawa” wyrzucał sobie, że przed aresztowaniem nie pożegnał się z ojcem jak należy. – Nie pocałowałem go, tylko mu podałem rękę – opowiadał. Jedenaście lat temu wyrok uznano za bezprawny. Nie oznacza to jednak, że rodzina odzyskała zabrany majątek. Jeden z synów skazanego wniósł właśnie pozew, w którym domaga się od państwa zwrotu skonfiskowanych nieruchomości i przedmiotów. Rodzinie zabrano pieniądze, złoto, biżuterię i ziemię pod Warszawą. Nie tylko zresztą to, co należało do dyrektora zakładów mięsnych, ale także do jego rodziny, a nawet z rozpędu do dalszej krewnej. Proces odbył się w trybie doraźnym, co oznacza, że nie można było odwoływać się od decyzji sędziów. KOSZTOWNE BATALIE PRAWNE Skazanie Wawrzeckiego sprawiło, że jego dzieci straciły ojca, który ich utrzymywał, a także poczucie bezpieczeństwa. Z tego tytułu jako dorosłe osoby, po kasacji wyroku skazującego, w oddzielnym procesie dostały odszkodowanie, po ok. 100 tys. zł na osobę. Nadal jednak nie odzyskały zajętego przez władzę mieszkania i ziemi. To, co wydawałoby się logiczne, w praktyce jest torpedowane przez szczegóły prawne. Proces Wawrzeckich pilotuje Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Zwrócili się do fundacji, a myśmy znaleźli im adwokata pro bono, który prowadzi sprawę – opowiada Marcin Szwed, prawnik, który obsługuje sprawę z ramienia fundacji. Nie jest łatwo, bo to, że państwo polskie uznało wyrok na Wawrzeckim za bezpodstawny, okazało się niewystarczające. Zgodnie bowiem z przepisami roszczenia się przedawniły. ZABRAĆ ULOTKI WRAZ Z SAMOCHODEM W wolnej Polsce przyjęto, że w sprawach politycznych bieg przedawnienia należy liczyć od roku 1989, czyli od momentu, w którym rozliczanie poprzedniego systemu stało się w ogóle możliwe. Ale i te okresy przedawnienia minęły. W tej sytuacji wszystko zależy od kreatywności prawników. Jeśli zaczną dochodzić roszczeń w związku z niesłusznym działaniem funkcjonariusza (w tym przypadku sądu), przedawnienie następuje po trzech latach. Jeśli na podstawie bezpodstawnego wzbogacenia – termin się wydłuża. – Znaleźliśmy wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie, który w podobnej sprawie zastosował termin dziesięciu lat, jednak orzecznictwo Sądu Najwyższego nie jest w tej sprawie jasne mówi Marcin Szwed. To, czy spadkobiercy odzyskają bezprawnie odebrany majątek, nie zależy więc od tego, czy po ich stronie jest racja, tylko od tego, czy uda im się znaleźć dobrą podstawę prawną. Los rodzin pokrzywdzonych przez państwo ludowe leży w rękach interpretatorów przepisów. Trudno się z tym pogodzić mówi dr Andrzej Zawistowski, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. – Efekt jest taki, że proces wygrywa ten, kogo stać na lepszych prawników – dodaje. Tymczasem wiele osób poszkodowanych przez reżim to osoby starsze, często niezbyt bogate. Trudno im się zdecydować na długie batalie prawne zwraca uwagę dr Zawistowski. Konfiskata mienia była w PRL jednym z ważniejszych narzędzi polityki karnej. Już dekrety z 1944 r. wprowadzały karę przepadku całego mienia, m.in. dla zdrajców kraju, ale też spekulantów oraz „przestępców szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa”. Pod tę ostatnią kategorię podciągano, kogo chciano: członków podziemia, ale też prywatnych przedsiębiorców. Uregulowania te stanowiły instrument służący nowej władzy do realizacji celów politycznych. Miały też na celu osłabienie klasy średniej uważa dr Elżbieta Zatyka, współautorka książki „Przepadek przedmiotów i korzyści pochodzących z przestępstwa”. W przypadku kary śmierci lub dożywocia odbieranie całego majątku dokonywało się z automatu. Z czasem doszła szeroka kategoria „przepadku przedmiotów pochodzących z przestępstwa”. Interpretowano to w sposób wyjątkowo perfidny. Przykład? Rolnik kupił trudno dostępny na rynku ciągnik, dając łapówkę urzędnikowi (co wówczas było absolutną normą). Sąd odbierał nie tylko łapówkę, ale i ciągnik. W latach 80. odbierano na przykład samochody, którymi przewożono opozycyjne ulotki. Te drakońskie przepisy zniesiono dopiero w marcu 1990 r. Oczywiście przepis o konfiskacie szczególnie chętnie stosowano w latach stalinowskich. Zasądzano je m.in. wobec żołnierzy wyklętych opowiada Józef Forystek, adwokat z kancelarii Forystek & Partnerzy, który reprezentował kiedyś spadkobiercę żołnierza AK przed współczesnym sądem. AK-owcy, przed wojną często policjanci, żołnierze, mieszczanie, nie posiadali większych majątków, nie byli też wielkimi właścicielami ziemskimi, nie można więc ich było objąć reformą rolną albo ustawą o nacjonalizacji. Jeśli więc któryś z żołnierzy AK miał kamienicę, tracił ją na drodze konfiskaty. UCZCIWY AFERZYSTA Niekiedy można odnieść wrażenie, że dzisiejsi sędziowie podzielają punkt widzenia swoich kolegów sprzed kilkudziesięciu lat. Problemem w odzyskiwaniu odebranych majątków są bowiem nie tylko zawiłe przepisy, ale też system wartości, do którego odwołuje się sąd. Niektórzy ewidentnie tkwią mentalnie w głębokim PRL. Doświadczyła tego Ewa Dedo, córka głównego bohatera afery skórzanej. „Pierwszy i najpoważniejszy aferzysta, z którym siedziałem, to Bolesław Dedo. Starszy, dystyngowany pan, chorobliwie uczciwy” – pisał w swojej autobiografii Jacek Kuroń. Dedo był założycielem spółdzielni garbarskiej z Radomia, która pośredniczyła w handlu skórami między rolnikami a państwowymi zakładami odzieżowymi. Jego „winą” było to, że nadwyżki sprzedawał nie państwowym firmom, ale prywatnym odbiorcom. – Zajmowali się garbowaniem skór, które kupowali na wsi poza przydziałem, następnie przewozili do Radomia. Z dobrze wygarbowanej skóry mogło być pięć metrów, a mogło i siedem. Oni te nadwyżki zabierali i sprzedawali – wyjaśniała kilka lat temu Ewa Dedo. Dla ekipy Władysława Gomułki jej ojciec był spekulantem. W 1960 r. posłuszny politycznie sąd skazał go na karę śmierci. Ostatecznie wyrok złagodzono, Dedo przesiedział za kratkami ponad 17 lat. Ewa Dedo wspominała, że w więzieniu ojca torturowano. Zapadł na gruźlicę. Gdy aresztowano ojca, poszła do pierwszej klasy. Sąd zarządził przepadek majątku, więc razem z matką i siostrami zostały bez środków do życia. Spotkał je społeczny ostracyzm. Ojciec zmarł w 1998 r., a dopiero w 2009 r. Sąd Najwyższy uznał, że wyrok był skandaliczny. Ale formalnej rehabilitacji nie przeprowadził – ze względu na przedawnienie i śmierć skazanego. Również IPN ze względów formalnych odmówił ponownego zajęcia się sprawą. Mimo to córka wystąpiła o zadośćuczynienie w wysokości 500 tys. zł. Przekonywała, że wyrok z 1960 r. zmarnował jej życie i – ze względu na przepadek majątku – pozbawił ją środków utrzymania. Prokuratur uparcie przekonywał, że nic jej się nie należy. Argumentował, że za takie przestępstwo w PRL groziła kara śmierci. Jeśli więc Bolesław Dedo przesiedział „tylko” 17,5 roku, to i tak nie jest źle. Tak naprawdę „przestępstwo” Dedy było banalne – część produktu sprzedawał na lewo. W normalnym kraju odpowiadałby więc być może za nieodprowadzenie podatku. Tymczasem sąd III RP uznał, że sprawiedliwą karą dla Dedy byłoby… 15 lat więzienia. Pani Ewie przyznał odszkodowanie jedynie za „nadwyżkowe” dwa i pół roku. Niewiele ponad 7 tys. zł jednorazowego świadczenia. Trudno nie uznać tego za poniżenie. – Nawet w największych aferach gospodarczych nie zapadają wyroki 15 lat bezwzględnego więzienia – zauważa mec. Dariusz Pluta, który reprezentował córkę „aferzysty” przed sądem. – Dziwi więc to współczesne oszacowanie winy Dedy na tak wysoką karę. Powstaje pytanie, czy osądzając po latach w tej sprawie, sąd odwoływał się do aksjologii stalinowskiej, czy systemu wartości demokratycznego państwa prawa – pyta adwokat. Jego zdaniem wyrok w sprawie Ewy Dedy zastanawia jeszcze z jednego powodu. Dla sądu kluczowe było to, że, w przeciwieństwie do afery mięsnej, wyroku śmierci ostatecznie nie wykonano. – Nie zmienia to jednak faktu, że moja klientka została de facto pozbawiona ojca. Szanuję wyrok sądu, ale nie ukrywam, że mocno mnie uwiera. Trudno mi się z nim moralnie pogodzić – dodaje adwokat. LAS BEZPRAWIA Zdarza się, że państwo nie ogranicza się jedynie do biernego wykonywania decyzji z minionej epoki. Przekonali się o tym spadkobiercy Teofila i Bolesława Kosakowskich (nazwisko zmienione). Zaangażowani w działalność niepodległościowego podziemia bracia zostali w 1954 r. skazani na kary 20 i 15 lat więzienia. Stalinowski sąd uznał, że chcieli obalić ustrój, a w dodatku handlowali dewizami. Skonfiskowano im kilkuhektarowy las, częściowo zresztą nienależący do nich, lecz do rodziny. Jeden z braci zmarł w wyniku zesłania do kamieniołomów. Drugi wyszedł na wolność. W 1997 r. sąd unieważnił oba wyroki. Powstał jednak problem, co z lasem. Skarb Państwa III Rzeczypospolitej nie chciał go oddać. Uznał, że skoro przez tyle lat tereny były użytkowane przez państwo, to powinny pozostać własnością państwową przez zasiedzenie w złej wierze. W październiku 2012 r. Sąd Okręgowy w Słupsku podzielił tę opinię. Dopiero długa batalia sądowa pozwoliła odkręcić ten kuriozalny wyrok. – Problemem wszystkich tego typu spraw jest to, że III RP jest prawną spadkobierczynią PRL – zauważa historyk dr Andrzej Zawistowski z IPN. – To jednak nie oznacza, że musi też być spadkobierczynią moralną. Niestety, w wielu przypadkach można odnieść wrażenie, że tak jest – dodaje. O tym, że nawet skomplikowane sprawy można zakończyć sukcesem, przekonał się mec. Józef Forystek. Prowadził sprawę spadkobierców akowca, któremu odebrano majątek po wojnie na mocy dekretu o reformie rolnej. Nazwisko skazanego znalazło się na folksliście, przez co został uznany za zdrajcę. W rzeczywistości jednak na hitlerowską listę wciągnięto go wbrew własnej woli, tylko dlatego że jego dziadek miał częściowo niemieckie korzenie. Sam skazany w czasie wojny działał zresztą w konspiracji, a cała jego rodzina mówiła po polsku. Współczesny sąd wydał wyrok uniewinniający, a rodzina odzyskała ziemię w Nowym Sączu. To raczej jednak wyjątek od reguły. – Tego typu sprawy trudno doprowadzić do szczęśliwego finału. Są bardzo skomplikowane – mówi Forystek. Zdaniem dr. Zawistowskiego z IPN w sprawie wyrównania szkód majątkowych wyrządzonych przez PRL-owskie sądy państwo polskie jest zbyt bierne. Nie można zrzucać całego ciężaru dochodzenia swoich praw na poszkodowanych i ich rodziny – wyjaśnia. Owszem, problem jest skomplikowany, bo wiele spraw politycznych prowadzono pod pozorem afer gospodarczych albo przestępstw pospolitych. Dlatego, jego zdaniem, resort sprawiedliwości mógłby z urzędu dokonać fachowego przeglądu tego typu spraw. Tak stało się kilka lat temu ze sprawami dotyczącymi żołnierzy podziemia niepodległościowego. – Z punktu widzenia historycznego i moralnego nie powinniśmy się godzić, by PRL-owskie bezprawie triumfowało nad elementarnym poczuciem przyzwoitości – dodaje.
Więcej możesz przeczytać w 45/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.