Dla wielu czwartkowa śmierć gen. Czesława Kiszczaka to symboliczny koniec epoki, w której próbowaliśmy się rozliczyć z PRL-em. Inni wskazują, że do Sejmu pierwszy raz nie weszła formacja będąca kontynuatorką PZPR. – 25 października skończył się w Polsce postkomunizm – ogłosił lider Polski Razem Jarosław Gowin. Nie wiadomo jednak, czy były minister sprawiedliwości wie, że Polska Ludowa żyje i ma się dobrze. Gdzie? W polskim systemie prawnym. – Potrzebna jest dekomunizacja polskiego prawa – mówi dr Krzysztof Wąsowski z Uniwersytetu Warszawskiego. – PRL-owskie relikty w prawie cywilnym i gospodarczym hamują rozwój ekonomiczny. Siermiężny interwencjonizm państwa, z którym mamy do czynienia, jest tego najlepszym dowodem. Ale kwestie symboliczne też nie są bez znaczenia. To zwyczajny wstyd, że po 26 latach wolnej Polski ciągle mamy w przepisach takie kwiatki, jak Milicja Obywatelska czy państwo ludowe – podkreśla. Wskazuje, że dobrze działający system prawny opiera się na spójności interpretacyjnej, a wszelki zamęt w tym zakresie jest niebezpieczny. Naczelny strzeże ludowej konstytucji Jednym z największych funkcjonujących do dziś kuriozów prawnych jest uchwalone w stanie wojennym Prawo prasowe. Mimo wielokrotnych nowelizacji po 1989 r. nadal przewiduje, że „redaktorem naczelnym dziennika lub czasopisma nie może być osoba skazana za zbrodnie przeciwko interesom politycznym i gospodarczym Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Ponadto redaktorowi naczelnemu grozi kara więzienia za niepublikowanie sprostowania, a dziennikarzowi za puszczenie nieautoryzowanej wypowiedzi. Istnieje też przepis mówiący, że „zadaniem dziennikarza jest służba państwu”. – Dziwne, zawsze myślałem, że dziennikarz ma raczej recenzować państwo niż mu służyć – ironizuje adwokat dr Marcin Górski z Uniwersytetu Łódzkiego. Studenci dziennikarstwa opowiadają, że podczas wykładów z prawa prasowego profesorowie cytują przepisy na zasadzie humoru z zeszytów szkolnych. Jest z tego kupa śmiechu, ale potem przychodzi refleksja. Bo przecież nie uczy to szacunku do państwa. – Przestarzałe przepisy prawa prasowego są głęboko niebezpieczne. Nawet jeśli w praktyce nie są stosowane, działają na media schładzająco. Na zasadzie: nie ma po co ryzykować – uważa dr Górski. O postęp społeczny na WSi Nie wiadomo, jakim cudem zachowała się uchwalona w stanie wojennym preambuła do ustawy o społeczno-zawodowych organizacjach rolników. Można się z niej dowiedzieć, że gospodarstwa rolne to „trwały i równoprawny element społeczno-gospodarczy ustroju PRL”, rolnicy mają prawo „uczestniczyć w decydowaniu o sprawach związanych z postępem społecznym wsi”, a „społeczno-zawodowe organizacje rolników działają zgodnie z konstytucyjnymi zasadami ustrojowymi PRL”. Z moczem na milicję Sporo PRL-u ma za uszami resort zdrowia. Rozporządzenie ministra z 1983 r. przewiduje, że badania chemiczne krwi i moczu (np. pijanych kierowców) wykonują komendy Milicji Obywatelskiej. Z kolei w rozporządzeniu z 1961 r. w sprawie stwierdzania zgonu ciągle obowiązuje podział na gromady. Gromady wprowadzono w czasach stalinowskich, głównie po to, by łatwiej nadzorować stopniową likwidację prywatnego rolnictwa. Zniesiono je na początku lat 70., ale w rozporządzeniu nie wiedzieć czemu zostały. Tak więc do dziś w przypadku trudności z identyfikacją ciała należy zawiadomić „organ MO, a w razie potrzeby natychmiastowego zabezpieczenia śladów przestępstwa – biuro gromadzkiej rady narodowej”. Prawem w komunę Na PRL-owskie relikty kilka miesięcy temu próbowało zwrócić uwagę Niezależne Zrzeszenie Studentów. Jego działacze przygotowali akcję społeczną „Prawem w komunę”. Do poszczególnych ministerstw wysłano wykaz najbardziej archaicznych przepisów. Efekt? Praktycznie żaden. – Kilka resortów nawet nam odpisało, że w zasadzie to mamy rację. Ale żadnego ze wskazanych przez nas przepisów nie zmieniono – opowiada Tomasz Leś, szef NZS na Uniwersytecie Warszawskim. Większość urzędów zbagatelizowała problem. Niektóre przekonywały, że PRL-owskie instytucje mają w wolnej Polsce prawnych następców i dlatego przepisów nie trzeba przeredagowywać. Tyle że to tłumaczenie nie do końca przekonujące. – Dla prawnika jest być może oczywiste, że jeśli w jakimś przepisie jest mowa o radzie narodowej, to dziś ich odpowiednikami są samorządy. Ale przecież prawo ma służyć zwykłemu obywatelowi! Skąd Kowalski ma wiedzieć, kto jest prawnym kontynuatorem gromadzkich rad narodowych, które przestały istnieć za wczesnego Gierka? – pyta Tomasz Leś. Premierzy przed trybunał Wspomniane już Prawo prasowe przewiduje powołanie przy premierze Rady Prasowej. Z kolei obowiązujące do dziś rozporządzenie z 1 lipca 1984 r. stanowi, że owa rada ma się „przyczyniać do zwiększenia roli prasy w rozwoju socjalistycznych stosunków społecznych”. Powinna się ona składać z mianowanych przez szefa rządu dziennikarzy, którzy mają mu doradzać w sprawach polityki rządu wobec mediów. Pierwszą Radę Prasową powołano w 1982 r., drugą w 1985 r. Później już żaden premier tego nie zrobił. Jednak przepis pozostał. Na jego absurdalność zwrócił niedawno uwagę Piotr Vagla Waglowski, prawnik, felietonista „Wprost”, autor serwisu VaGla.pl – Prawo i Internet. Prowokacyjnie wysyłał do rządu kolejne pytania o to, jaki jest obecny skład rady i czy kancelaria premiera ma zapewnione środki na jej funkcjonowanie. Urzędnicy długo odpowiadali na okrągło, w końcu zdesperowani przysłali mu… listę Rady Prasowej z 1985 r. A w jej składzie grono pułkowników Ludowego Wojska Polskiego. Waglowskiemu oczywiście nie zależało na powołaniu kompletnie niepotrzebnego gremium. Chciał zwrócić uwagę na to, że całkowicie zbędny przepis powinien przestać istnieć. Jego zdaniem przepisy, których nikt nie wykonuje, psują kulturę prawną społeczeństwa. Skoro bowiem obowiązująca ustawa stwierdza, że premier powołuje Radę Prasową, to teoretycznie wszyscy premierzy w Polsce, którzy tego nie zrobili, powinni stanąć przez Trybunałem Konstytucyjnym. – Skoro premier może zignorować przepis o działaniu i powoływaniu Rady Prasowej, to na tej samej zasadzie obywatele mogą zignorować przepisy, które mówią o konieczności płacenia podatków – ironizuje Waglowski. Niebezpieczny tłum Ukrytym reliktem PRL-u jest zakaz udziału obywatela w zbiegowiskach. – To przepis z zupełnie innej epoki – tłumaczy dr Marcin Górski. – W całości oparty na archaicznym sposobie myślenia o roli prawa – dodaje. Choć znajduje się w kodeksie z 1997 r., został przepisany z ustawy z lat 60. W jego myśl karany jest każdy, „kto bierze czynny udział w zbiegowisku, wiedząc, że jego uczestnicy wspólnymi siłami dopuszczają się gwałtownego zamachu na osobę lub mienie”. Zdaniem dr. Górskiego to usankcjonowanie odpowiedzialności zbiorowej. – Karze podlega bowiem każdy, kto znalazł się w tłumie, wystarczy, że dwóch innych uczestników manifestacji na przykład kopnie policjanta. Czysty PRL! – ocenia dr Górski. Łukaszenka pod ochroną Z kolei art. 49 Kodeksu wykroczeń przewiduje, że za „okazywanie lekceważenia konstytucyjnym organom państwa” w miejscu publicznym można pójść do aresztu. Przepis uchwalono za wczesnego Gierka. Na jego podstawie właściwie powinno się zakazać jakiegokolwiek krytykowania przedstawicieli władzy. Ale uwaga: tylko tych, które wymienia konstytucja. A więc NIK, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, rzecznik praw obywatelskich się łapią, ale już Państwowa Komisja Wyborcza nie. Absurd? – I to jaki! Gdyby potraktować to serio, obywatel powinien zamknąć się w domu i w ogóle nie rozmawiać o polityce poza swoimi czterema ścianami – śmieje się dr Górski. Z kolei w myśl Kodeksu karnego kłopotliwe może się okazać organizowanie demonstracji przeciwko Putinowi czy Łukaszence. Za publiczne znieważenie głowy obcego państwa grożą nam bowiem trzy lata odsiadki. Zdaniem dr. Wąsowskiego potrzebny jest audyt legislacyjny, podczas którego prawnicy wyłapywaliby wszystkie pozostałości PRL-u. Niewykluczone zresztą, że tak się stanie. – Cieszę się, że NSZ walczy o wyrzucenie reliktów PRL z przestrzeni prawnej i publicznej. Dekomunizacja prawa jest konieczna – wyjaśnia Maciej Wąsik, nowy poseł PiS. Jego zdaniem kompleksowym przeglądem prawa pod tym kątem powinien się zająć nowy parlament. – Myślę, że stosowna podkomisja w Sejmie byłaby dobrym rozwiązaniem – mówi.
Więcej możesz przeczytać w 46/2015 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.