W kraju przez półwiecze rządzonym twardą ręką generałów skończyła się właśnie wojskowa dyktatura. Bezwzględna, ale i nietypowa – taka, której przywódcy wahali się przez długie lata między modelem północnokoreańskiej komunistycznej autarchii a religijną ortodoksją. Nawet na szaleńczy plan wybudowania Naypyidaw, nowej stolicy w środku dżungli, przywódcy państwa zdecydowali się pod wpływem... wróżbitów. Poprzednie „kontraktowe” wybory, które odbyły się w 2011 r., porównywano do tych z 4 czerwca 1989 r. w Polsce. Ostatnie z 8 października tego roku odbyły się już w znacznie swobodniejszej atmosferze, choć nadal nie były w pełni wolne. Generałowie, którzy – tak jak obecny prezydent Thein Sein – zdążyli już przebrać się w cywilne garnitury, pogodzili się z perspektywą utraty większości parlamentarnej, ale na wszelki wypadek zagwarantowali sobie i podporządkowanym politykom 110 mandatów (czyli jedną czwartą izby niższej parlamentu). Oznacza to faktyczne prawo weta, bo większość konstytucyjna to 75 proc. W ten sposób – pod dyskretną kuratelą armii – miała nastać „zdyscyplinowana demokracja” porównywalna z okresem prezydentury Wojciecha Jaruzelskiego w Polsce.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.