Maria Kądzielska, Wprost.pl: Łatwiej jest powiedzieć, kim nie jesteś, niż kim jesteś. Jesteś dziennikarzem, pisarzem, muzykiem, podróżnikiem, producentem filmowym, nauczycielem. Kim zatem naprawdę jesteś i w której z tych ról czujesz się najlepiej?
Will Richardson: Robiłem bardzo wiele różnych rzeczy i każda z nich stała się częścią mnie. Wydaje mi się, że moje podejście do życia było zupełnie inne niż wszystkich osób, które mnie otaczały. Właściwie nikt z ludzi, z którymi dorastałem, nie miał takiego życia jak moje. Wtedy tego nie wiedziałem, ale stało się tak, ponieważ posiadałem listę zadań do zrobienia przed śmiercią (bucket list). Obecnie Jack Nicholson i Morgan Freeman robią karierę, sprzedając ideę listy zadań, które musisz zrobić, zanim umrzesz. Ja zawsze miałem właśnie taką listę. Znajdowały się na niej: napisanie książki, bycie korespondentem wojennym, praca jako dziennikarz w innym kraju niż USA. To wszystko mi się udało. Pisałem do wielu czasopism na całym świecie. Chciałem również pracować w przemyśle filmowym i w rezultacie zagrałem w filmie. Nie oznacza to jednak, że chciałem być aktorem lub producentem, chciałem jednak zrobić to chociaż raz w życiu. Najważniejsze jest dla mnie doświadczenie. Pragnąłem spróbować jak największej ilości różnych rzeczy, ponieważ intuicja mi podpowiadała, że to uczyni mnie lepszym pisarzem. Na mojej liście znajdował się również rockman. Pisałem też piosenki i robię to do dzisiaj. Wiele z moich prac, relacje z podróży, teksty, zdjęcia i filmy można znaleźć w internecie.
Od czego zaczynałeś?
Pierwsze, czym się profesjonalnie zająłem, to był śpiew. Mając jedenaście lat występowałem w znanym chłopięcym chórze przy orkiestrze symfonicznej w Atlancie. Czasem wykonywałem również partie solowe. Śpiewałem bardzo czystym sopranem. Miałem więc jedenaście lat i zamiast grać z kumplami w piłkę, wkuwałem na pamięć pieśni po łacinie i po francusku. Przez całe moje dzieciństwo, to co przede wszystkim potrafiłem robić i o co mnie wszyscy prosili, było właśnie śpiewanie. To wydawało się dla mnie naturalne. Pisanie – to była inna sprawa, ono okazało się niezwykle trudne. Wszyscy moi nauczyciele mówili mi, że nie potrafię pisać. A ja im opowiadałem: "O, naprawdę?” Skupiali się jednak przede wszystkim na gramatyce i interpunkcji, a nigdy na ideach.
Co skłoniło Cię do pisania?
Jedyna osoba, która powiedziała mi, że mam talent pisarski, był nauczyciel prowadzący zajęcia o filmie, jezuita – Eugene Bianchi. Później miał na mnie ogromny wpływ – był prawdziwie genialnym pedagogiem. Z pisarzy, pierwsi zaczęli mnie inspirować wcale nie amerykańscy, ale francuscy twórcy. Ponad Faulknerem i Hemingwayem stał dla mnie Camus. Zawsze był kimś w rodzaju bohatera; nie ze względu na jego życie, ale idee, które prezentował i sposób ich wyrażania. Drugim przykładem stał się George Orwell; uwielbiałem też absurd Ionesco. Później, kiedy przyjechałem do Polski odkryłem oczywiście Gombrowicza.
Jak wyglądała twoja praca dziennikarska?
Napisałem tysiące stron artykułów do wielu przeróżnych gazet i czasopism, ale nigdy nie pracowałem na etacie, nigdy nie siedziałem w biurze. Taki zapis również znajdował się na mojej liście, co w rzeczywistości okazało się bardzo trudne do osiągnięcia. W pracy freelancera przychodzą takie momenty, że nie ma się pieniędzy i nie wiadomo, kiedy przyjdzie następna praca. Czasem takie doświadczanie wolności bywa cholernie trudne. Trzeba mieć twardy tyłek, ale z drugiej strony również wiele potrzeba, aby mnie doprowadzić do płaczu.
Co jeszcze się znajduje na twojej liście?
Nadal jest bardzo wiele miejsc do odwiedzenia i historii do napisania. Żyjemy w interesujących czasach, moja droga. Jednak nie chcę wspinać się na Everest i zdobywać Antarktydy. To nie moja bajka. Teraz pragnę ciągnąć dalej to, co robię i co lubię robić z ludźmi, z którymi spędzanie czasu jest przyjemne. Bardzo ważna jest dla mnie praca z osobami, które lubię. Wydaje mi się, że kolejne małżeństwo nie było by złe… Choć nie wiem, małżeństwo nigdy nie było na mojej liście zadań.
To jak to się stało, że byłeś podwójnie żonaty?
Jak podróżujesz po różnych krajach, to czasem, aby dalej z kimś być, nie ma innego wyjścia, niż się ożenić. Mogłabyś pomyśleć, że Amerykanie mogą wszędzie pojechać, ale tak nie jest.
Więc to były małżeństwa z wygody?!
Nie, na pewno nie. To była miłość, a z pewnością burze hormonów. Pamiętam, jak kiedyś francuski producent filmowy Nicolas Velle, powiedział mi: „Wiesz, William, nie zawsze musisz się z nimi żenić”. Nigdy jednak nie poszedłem z żadną z moich żon do sądu. Dawałem im to, co chciały. Nie jestem gościem, którzy krzyczy i wymachuje pięściami przed sądem, raczej takim, który zaakceptuje, kiedy związek przestaje mieć rację bytu i może popłacze nad piwem. Lubię kobiety, które mnie lubią. A jeśli przestają mnie lubić, to w porządku, mogą odejść i zacząć lubić kogoś innego. Nigdy nie wierzyłem w historię „Romeo i Julii”.
Dwie najbardziej interesujące osoby, które spotkałeś w życiu?
Miałem przyjemność spotkać naprawdę dużo niesamowitych osób. Wydaje mi się, że jednym z dwójki mógłby być Ryszard Kapuściński, drugim Michael Stipe, założyciel R.E.M.
A jeśli chcielibyśmy zachować parytety w tym wyborze?
Czy masz na myśli te kobiety, z którymi spałem, czy te które tylko poznałem?
Spotkanie wystarczy.
Zatem prawdopodobnie Hilary Clinton – z pewnością ogromnie interesująca i silna osobowość. No i Margaret Thatcher.
W jakich okolicznościach poznałeś Żelazną Damę?
Lata temu spędziłem dzień chodząc z nią po Warszawie. Przyjechała na otwarcie hotelu Bristol. Pracowałem w tym czasie jako korespondent. Thatcher udała się na spacer, oglądając pomniki pamięci o Holokauście na terenie dawnego Getta. Byłem z nią ja i jeszcze kilku innych reporterów oraz ochrona. Kiedy mieszkałem w Anglii, nigdy właściwie jej nie lubiłem. Podczas rządów Thatcher gospodarka została kompletnie zniszczona. Była trochę jak monarchini, przesunęła królową na drugi plan, zajmując jej miejsce. Nie pochwalałem jej polityki. Nawet to, co się działo na ulicach za jej rządów, świadczyło, że takie działania zwyczajnie niszczyły ludzkie życie. Jednak spacerując z nią po Warszawie, zauważyłem, że chodziła niemal na piętach, bo tak musiały boleć ją stopy. Stawiała kroki dokładnie tak samo jak moja babcia, dlatego serce mi w jakimś stopniu stopniało. Widziałem tę dość niewielką kobietę, która ledwie dotykała ziemi, bo tak musiała być zmęczona i zobaczyłem w niej po prostu człowieka. Człowieka w ogóle, któremu nie powinno się dawać za dużo władzy, bo nie można mu w pełni zaufać.
Czy masz jakichś wrogów?
Prawdopodobnie tak. Z pewnością są ludzie, których ja rozpoznaję jako moich wrogów, takich, którzy powinni być zniszczeni. Są nimi wszelcy fundamentaliści, hipokryci, osoby, które nadużywają władzy oraz kłamcy i zdrajcy – ludzie, którzy zdradzają swoich przyjaciół.
Mieszkałeś w wielu niesamowitych miejscach, jak Paryż, Londyn, Los Angeles, jak to się stało zatem, że zostałeś w Warszawie? Jak się zaczęła twoja polska historia?
Pierwszy raz przyjechałem do Polski w październiku 1989 roku napisać reportaż z podróży dla londyńskiego magazynu „London portrait”. Chciałem na własne oczy zobaczyć, jak wygląda socjalizm. Wszyscy głośno mówili o nim w Anglii, ale z osób, które znałem, nikt nie odwiedził bloku sowieckiego. Postawiłem sobie za cel mieć lepsze informacje niż oni. Kiedy znalazłem się w Polsce, wydarzyły się dwie niezwykle ciekawe rzeczy. Pojechałem odwiedzić mojego znajomego w Zgorzelcu. Droga z Warszawy do granicy z Niemcami była długa i strasznie wyboista – prosta, ale wyłożona kamieniami i cholernie trzęsło. Dojechałem do nich późnym wieczorem i pamiętam, że przed snem czytałem „Rzeźnię numer pięć” Vonneguta, fragment, który miał miejsce w Dreźnie. Poszedłem więc spać, marząc o tym mieście, a kiedy obudziłem się rano i wyjrzałem przez okno, przed domem stał znak wskazujący właśnie na Drezno. Wcześniej go nie widziałem. Było to tajemnicze i dziwne. Następnej nocy zaś upadł mur berliński. Zobaczyłem wtedy, że za Żelazną Kurtyną dzieją się bardzo ważne rzeczy, których chcę być świadkiem.
Napisałeś o tym reportaż?
Tak, ale co śmieszne, nie opublikowali go. To była perfekcyjna historia, ale może trochę zbyt szalona i zbyt polityczna. Sprzedałem go jednak do cieszącego się estymą tygodnika „London Midweek”, który był za darmo rozdawany w metrze w nakładzie 2 milionów egzemplarzy. Czytali go niemal wszyscy pasażerowie. Brytyjczycy cenią sobie dwie rzeczy – jakość pisania oraz nakład. Londyn to świetne miejsce do nauki dziennikarstwa, ale ogromnie trudne. Boże, ale musisz się ostro napracować, aby być tam wydawanym!
Jaka byłaby twoja rada dla obcokrajowców przyjeżdżających do Polski?
Noście buty. Odkryłem, że buty są ogromnie ważną sprawą. Przede wszystkim jednak, by być grzecznym i respektować terytorium innych ludzi. Nie być okropnym Amerykaninem, Brytyjczykiem lub Niemcem, który mówi innym, co mają robić.
Wydałeś książkę na temat swoich podróży pod tytułem: „Szkoda, że cię tu nie ma”. Czy planujesz kolejne publikacje?
Tak, mam już przygotowaną kolejną książkę, dwa razy dłuższą niż poprzednia, która zawiera wiele szalonych historii, jak przykładowo moje wywiady z wiedźmami, mieszkającymi na obrzeżach Londynu. Swoją drogą, bardzo miłe kobiety.
Czy rzucały prawdziwe zaklęcia?
Z pewnością były przekonane, że to robią. Mnie nie zaczarowały, ale takie sprawy mają moc twórczą, tylko jeśli w nie wierzysz.
W swojej książce opisywałeś Nowy Jork i wstrząs, jaki spowodował atak z 11. września. Jaka jest twoja opinia na temat terroryzmu?
Son, I tell you this, ja bym tych ludzi nie zaprosił na niedzielny lunch. Widziałem dwie fale terroryzmu. Prawdopodobnie jestem jednym z niewielu dziennikarzy, który był w Afganistanie i Pakistanie w październiku 2001 roku, później zaś w Bagdadzie w czerwcu 2014 roku podczas ataków ISIS. Widziałem terroryzm i uważam, że trzeba tych ludzi unikać, a jeśli zajdzie taka potrzeba zniszczyć, w przeciwnym razie oni zniszczą nas. Nie można z nimi żyć. Źródłem terroryzmu moim zdaniem jest ignorancja i bieda.
Masz dość unikalne drugie imię Roderick. Czy kryje się za nim jakaś historia?
Moje pierwsze imię William oznacza: wola i hełm (will and helmet), a Roderick śmiałego władcę w staroniemieckim. Moje imiona pochodzą od dziadków. Mógłbym być również Sparkman i Howard. Bogu dzięki, że wybrali mniej radykalne opcje.
Jak podsumowałbyś swoje życie?
Jest taki wiersz Roberta Frosta, który dobrze to ujmuje: Two roads diverged in a wood, and I -/ I took the one less traveled by, /And that has made all the difference.