Gwiezdne wojny” to oczywiście dzieło setek filmowych twórców, ale tak naprawdę do niedawna była to realizacja wizji jednego człowieka. George Lucas, scenarzysta i reżyser pierwszego filmu sprzed blisko 40 lat, potem utrzymał kontrolę nad całą sagą. I to on odpowiada za wszystko. Według jego pomysłów powstały dwa kolejne filmy, a po kilkunastoletniej przerwie jeszcze trzy obrazy. I to miało być wszystko. Przynajmniej w kinie – sześć pełnometrażowych opowieści, które urzekły wiele milionów fanów na całym świecie. Sześć filmów, które wyznaczały ścieżki popkultury, wprowadziły wiele innowacji technicznych i pokazały, jak zarabiać na produktach licencjonowanych. Nie chodzi tylko o zabawki czy gry komputerowe, ale o setki najróżniejszych przedmiotów, jak np. chusteczki jednorazowe z logo „Star Wars”.
„Gwiezdne wojny” pokazały też, na czym polega synergia różnych dziedzin kultury masowej. Przez cztery dekady kolejne fabuły rozgrywające się w świecie wykreowanym przez Lucasa trafiły nie tylko do telewizji, ale też do dziesiątek gier komputerowych, setek książek czy tysięcy komiksów. Mijały lata, a fala popularności nie opadała. Pojawiały się inne głośne cykle, by wspomnieć Harry’ego Pottera czy „Władcę pierścieni”, ale po kilku latach traciły zasięg. Tymczasem kult „Gwiezdnych wojen” trwał. To efekt umiejętnego dawkowania przez Lucasfilm nowych fabuł w innych mediach. Firma we wzorcowy wręcz sposób podtrzymywała zainteresowanie swoim produktem i co chwila wypuszczała kolejne tytuły. Ale nie filmy kinowe, ostatni z nich pojawił się na ekranach w 2005 r. Wówczas to wielka światowa premiera odbyła się na festiwalu w Cannes, ostatecznie nobilitując „Gwiezdne wojny” jako ważne zjawisko kulturalne. George Lucas dziesiątki razy powtarzał wtedy, że nie wróci do tej opowieści na dużym ekranie. I w sumie dotrzymał słowa.
DISNEY I YODA
W październiku 2012 r. ogłoszono bowiem, że sprzedał swoją firmę Disneyowi. Koncern natychmiast ogłosił, że następne filmy powstaną i będą się pojawiać co roku. „Przebudzenie mocy” jest zatem pierwszym z kolejnej serii. To wszystko, co zdarzyło się później, to już zasługa wytwórni Disneya. George Lucas przekazał im prawa do swojej sagi za ponad 4 mld dolarów. To wielkie pieniądze, ale też inwestycja, która bardzo szybko się zwróci. Niezależnie od wpływów z samego filmu tylko ze sprzedaży licencji na rozmaite gadżety Disney w ciągu roku od premiery pierwszego filmu ma zarobić 5 mld dolarów! Akurat ta wytwórnia osiągnęła mistrzostwo w zarabianiu na markach i bohaterach filmowych – dziś pod marką koncernu skupiają się trzej najwięksi popkulturowi franczyzodawcy świata – sam Disney (od Myszki Miki z lat 40. XX w. po współczesnych „Piratów z Karaibów”), Marvel (marka odpowiadająca za najpopularniejszych komiksowych superbohaterów, dzięki której w kinach pojawiły się przygody Iron Mana, Kapitana Ameryki czy Avengers), a teraz „Star Wars”. Nie ma drugiej takiej siły we współczesnej kulturze. Przygody rycerzy Jedi z rąk swego (s)twórcy trafiły pod opiekę najlepszych sprzedawców rozrywki na świecie.
KOŚCIÓŁ JEDI
A bywało już różnie. Ta marka przeszła długą i krętą drogę przez prawie cztery dekady od debiutu w roku 1977. Zaczęło się po prostu od pierwszego bardzo popularnego filmu (w którego sukces przed premierą mało kto wierzył), a dziś „Gwiezdne wojny” to religia. I to dosłownie. Fakty są takie, że Kościół Jedi w USA istnieje. Z pewnością George Lucas to jeden z największych wizjonerów kultury XX w., ale tego nawet on nie przewidział. A przecież „Gwiezdne wojny” weszły nawet do polityki (ZSRR jako „imperium zła”). Przede wszystkim zaś kolejne pomysły Lucasa zmieniały technologię czy gry komputerowe. To „Gwiezdne wojny” zrewolucjonizowały podejście do efektów specjalnych w kinie. Poza tym równie nowatorsko twórca gwiezdnej sagi podchodził do niej na poziomie opowieści. „Gwiezdne wojny” to idealny przykład dzieła otwartego. Przy każdej nowej edycji opowieści coś dyskretnie zmieniano. Lucas nie tylko poprawiał stare efekty specjalne, by wyglądały nowocześniej, ale także wprowadzał nowe elementy do historii.
O tym, że „Star Wars” się zmienia, fani przekonali się bardzo szybko. Raptem trzy lata po premierze do oficjalnego tytułu „Star Wars” dodano (z myślą o kolejnych częściach) podtytuł „Epizod IV: Nowa nadzieja”. Już to było pomysłem świeżym i odważnym – z jednej strony przygotowywano widza na premierę części kolejnej, ale z drugiej już wówczas sugerowano, że mamy do czynienia z większą całością, którą z czasem obejrzymy. Warto zresztą dodać, że w fabule wątki odnoszące się do przeszłości zostały dość wyraźnie zarysowane (zwłaszcza historia Anakina Skywalkera, czyli Dartha Vadera). Zabawnie wyglądało to z naszej siermiężnej PRL-owskiej perspektywy – wszak w latach 80. amerykańska popkultura docierała do nas w niewielkim wyborze. Roiło się więc wówczas od podwórkowych teorii spiskowych (zwłaszcza wśród małoletnich fanów), że tamte trzy filmy po prostu nie zostały sprowadzone do Polski. Niemal każdy miał jakiegoś kuzyna kolegi znajomego, który był w Stanach i miał okazję je obejrzeć. Tymczasem Lucas, dzięki sprytnemu zagraniu i przejęciu podczas produkcji pierwszego filmu praw do wszelkiego rodzaju produktów licencyjnych (merchandising), stał się całkowicie niezależny finansowo. Dzięki temu miał pełną kontrolę producencką nad kolejnymi filmami i mógł kontynuować projekt na własnych zasadach.
W efekcie powstały trzy filmy – klasyczna trylogia, „Nowa nadzieja”, „Imperium kontratakuje” i „Powrót Jedi”. Po premierze tego ostatniego obrazu w roku 1983 Lucas stwierdził, że kiedyś nakręci trzy pierwsze części swojego cyklu, ale na razie stan współczesnej techniki filmowej nie pozwala w pełni zrealizować jego wizji. Zajął się wtedy innymi produkcjami, ale również żmudną pracą nad rozwojem kinowych efektów specjalnych. Założona przez niego przy pracy nad pierwszym obrazem firma Industrial Light & Magic stała się jednym z najbardziej nowatorskich przedsiębiorstw w branży. Do dziś dostali kilkanaście Oscarów, a efekty ich działalności można zobaczyć w kilkuset filmach. W tym roku, już po przejęciu przez Disneya, ich pracę mogliśmy zobaczyć m.in. w „Avengers: Czas Ultrona”, „Jurassic World” czy najnowszym filmie o agencie 007 „Spectre”.
„STAR WARS” NA LEKCJI
Przerwa w produkowaniu filmów, która trwała niemal do końca XX w., nie przeszkadzała w rozwijaniu się świata opowieści. To czas ekspansji motywów z sagi w powieściach, komiksach, serialach czy grach. Wszystko było jednak kontrolowane przez firmę Lucasa, która dbała o spójność przekazu. To również było coś nowego w światowej popkulturze. Wcześniej, jeśli jakiś film odniósł sukces, również powstawały nawiązujące do niego książki czy komiksy, ale nikt nie przejmował się ich zawartością. Tymczasem okazało się, że fani oczekują właśnie tego, co proponuje Lucas. Jeśli w jednej z powieściowych kontynuacji urodziło się dziecko, to wszystkie kolejne książki, komiksy czy gry powinny to uwzględniać. Zaczęły nawet powstawać specjalne przewodniki po świecie „Gwiezdnych wojen”. W jednych opisywano np. wszelkiego rodzaju pojazdy, jakie się pojawiły w filmach i innych fabułach, w innych planety, w jeszcze innych rasy kosmitów. Z roku na rok Lucasowskie uniwersum rosło.
W końcu Lucas uznał, że pora wrócić do filmów. Zgodnie z obietnicą nakręcił trzy pierwsze części („Mroczne widmo” – 1999, „Atak klonów” – 2002, „Zemsta Sithów” – 2005), w których opowiedział o przygodach poprzedniego pokolenia bohaterów i o tym, jak ten świat znalazł się w punkcie, który znamy z otwarcia pierwszego filmu z 1977 r. Nie wszyscy byli zachwyceni nowymi filmami, wielu fanów do dziś uznaje za kanoniczne pierwsze trzy części cyklu. Wszystko przez to, że Lucas zdecydował się przede wszystkim powalczyć o młodego widza. Stwierdził, że fani i tak pójdą do kina, więc „Mroczne widmo” stworzył z myślą o dzieciach. I po raz kolejny odniósł wielki sukces. „Przebudzenie mocy” to najbardziej oczekiwana premiera tego roku i już można powiedzieć, że największy komercyjny przebój. Jeszcze przed premierą dochód z zarezerwowanych wcześniej biletów idzie w dziesiątki milionów dolarów. Zabawki z nowego filmu już od kilku miesięcy leżą na półkach w supermarketach. Nawet na naszym stosunkowo niewielkim rynku „Gwiezdne wojny” są wszędzie. Sylwetki bohaterów kuszą nas ze stacji benzynowych, a w szkołach mają się odbywać lekcje nawiązujące do gwiezdnej sagi (powstały specjalne pomoce dla nauczycieli). Zaczęło się od prostego filmu pełnego archetypów, z czasem mieliśmy do czynienia z fenomenem kultury masowej, dziś to fenomen cywilizacyjny. Ciekawe, co będzie dalej.�
� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.