„Albowiem nie ufać osądowi i uczciwości kogoś, kto ma ogólną renomę w wykształceniu, nigdy jak dotąd nie skażoną, a także nie uznawać go za godnego do kształtowania swego umysłu bez opiekuna lub egzaminatora, ażeby nie wywołał on schizmy lub zepsucia, jest największą nieprzyjemnością i niegodziwością dla wolnego i poznającego ducha” - pisał John Milton w Areopaginice (fragment w tłumaczeniu dr hab. Mikołaja Domaradzkiego). Choć z cenzurą walczył już Sokrates i w imię tej walki oddał życie, to właśnie Milton jako pierwszy wskazał na niebezpieczeństwo, polegające na tym, że oficjalna cenzura może prowadzić do czegoś jeszcze bardziej niebezpiecznego: autocenzury.
Chilling effect, czyli nawet nieświadomą autocenzurę może powodować strach przed konsekwencjami prawnymi, zarówno opisanymi w osławionym art. 212 Kodeksu karnego (więzienie grożące za zniesławienie), jak i odpowiedzialnością cywilną. Znamiennym jest, że przedstawiciele władzy i biznesu nie wahają się by stosować legalne środki prawne, w celu zamknięcia ust prasie.
O ile prasa ogólnopolska i jest jeszcze w miarę bezpieczna, to dla lokalnych redakcji, często zależnych od ogłoszeniodawców związanych z lokalnymi władzami, czy przedsiębiorcami widmo procesu sądowego może oznaczać być albo nie być.
Kilka lat temu szeroki echem odbiła się sprawa, w której burmistrz Mosiny Zofia Springer wniosła prywatny akt oskarżenia przeciwko blogerowi Łukaszowi Kasprowiczowi, krytykującemu w swoich artykułach działania władz miasta i gminy. Bloger został skazany na karę 10 miesięcy ograniczenia wolności, orzeczono wobec niego także zakaz wykonywania zawodu. Pytanie jak, ten wyrok mógł wpłynąć na innych dziennikarzy lub blogerów, którzy chcieliby patrzeć władzom na ręce.
Naciski na lokalne redakcje, prowadzące do autocenzury, przybierają także inne formy. Lokalny tygodnik przygotowywał tekst, w którym miały znaleźć się zeznania syna burmistrza Radzynia Podlaskiego. Możecie pisać, ale się to wam nie opłaci - miał grozić dziennikarzom syn burmistrza. Jest on właścicielem budynku, w którym mieści się redakcja. W dniu ukazania się artykułu wypowiedział jej umowę najmu. Dla małej lokalnej redakcji taka decyzja to de facto likwidacja i jasny sygnał dla innych: nie zadzieraj z władzą, oni stracili siedzibę, na ciebie też znajdziemy sposób.
Działania prowadzone za pomocą nieadekwatnych środków prawnych dotykają także dziennikarzy największych mediów. Aż 78 sprostowań żądają właściciele sopockiej „Zatoki Sztuki” od redakcji „Gazety Wyborczej” w związku z artykułem opisującym związek klubu z „Krystkiem”, podejrzanym o wykorzystywanie seksualne nastolatek. Sprostowanie prasowe, to procedura umocowana w Prawie prasowym, mająca na celu umożliwienie sprostowania treści artykułu zawierającego nieprawdziwe lub nieścisłe fakty. Celem sprostowania nie jest zaś polemika z ocenami lub komentarzami redakcji, może ono dotyczyć wyłącznie wypowiedzi, które można rozpatrywać w kategorii prawdy i fałszu. Reakcję na publikację „Gazety Wyborczej” można rozpatrywać w kategorii szykany nałożonej na redakcję.
Innym znanym przykładem działania tzw. efektu mrożącego w polskich mediach była sprawa powództwa córki i zięcia Włodzimierza Cimoszewicza, którzy w 2005 roku pozwali ówczesnego wydawcę tygodnika "Wprost" przed sądem amerykańskim, w okręgu Cook w stanie Illinois. Sprawa była szczególna, jurysdykcja sądu amerykańskiego wynikała z faktu, że w ograniczonym nakładzie Wprost ukazywał się także w tym hrabstwie, przede wszystkim w Chicago, skupisku Polonii. Sąd w Chicago zasądził na rzecz córki i zięcia byłego premiera niebotyczną jak na polskie warunki sumę 5 milionów dolarów. Polskie sądy, wydając decyzję w sprawie wykonalności wyroku sądu z Chicago zmiarkowały kwotę odszkodowania, najpierw o kwotę 4 milionów dolarów, by ostatecznie zasądzić na rzecz Cimoszewiczów od byłego wydawcy Wprost i jego redaktora naczelnego Marka Króla równowartość 50 tysięcy dolarów.
Żądana przez Cimoszewiczów wysokość odszkodowania wskazywała na to, że także w tym przypadku mieliśmy do czynienia z tzw. efektem mrożącym. Taki pozew jest sygnałem ostrzegawczym dla redakcji, że pisanie o niektórych sprawach może je drogo kosztować. Efekt mrożący wywoływany za pomocą procesów sądowych ma szczególne znaczenie w przypadku dziennikarstwa śledczego.
Także w Stanach Zjednoczonych, gdzie zapadł wyrok w sprawie Cimoszewiczów, a praktyka sądowa zna przypadki dużo wyższych odszkodowań w sprawach o zniesławienie, wśród prawników i opinii publicznej rozpoczęła się dyskusja na temat ograniczenia i ustalenia maksymalnych granic odszkodowań w takich sprawach. Osią tej dyskusji jest teza, że rażąco wygórowane odszkodowania wywierają na prasę efekt mrożący, prowadząc de facto do naruszenia Pierwszej Poprawki do Konstytucji USA. Dyskusja ta rozgorzała na kanwie znanej sprawy Food Lion v. Capital Cities i ABC. Dziennikarze śledczy ABC zatrudnili się w sieci supermarketów Food Lion, by za pomocą ukrytej kamery dokumentować przypadki niehigienicznego obchodzenia się z wprowadzanym do sprzedaży w supermarketach mięsem. Materiał nagrany ukrytą kamerą opublikowany został w telewizji ABC w programie ogólnokrajowym. Właściciel supermarketów chwytał się różnych sposobów by powstrzymać publikację, najbardziej ciekawym i kuriozalnym było powołanie się na posiadanie przez Food Lion praw autorskich do nagranych w ukryciu przez dziennikarzy śledczych materiałów. Skoro dziennikarze, dla zebrania materiału prasowego zatrudnili się w supermarkecie, ich pracodawca utrzymywał, że przysługują mu prawa autorskie do nagranych z ukrycia w miejscu pracy filmów. Całe środowisko dziennikarzy śledczych wyczekiwało wyroku ze zniecierpliwieniem i obawą przede wszystkim z uwagi na rażące wysokie kwoty odszkodowań jakich domagała się Food Lion. Było to 5,5 miliona dolarów tytułem odszkodowania karnego (nieznane w polskim prawie tzw. punitive damages, zastosowane także w sprawie Cimoszewiczów) oraz 5,5 miliarda dolarów z tytułu odszkodowania kompensacyjnego. Ta horrendalna suma wyniknęła z tego, że właściciel sieci sklepów, w wyniku afery ujawnionej przez dziennikarzy zmuszony był do zamknięcia 88 sklepów, zwolnienia ponad tysiąca pracowników, a wartość akcji firmy spadła o połowę. Ostatecznie redakcje zapłaciły około 315 tysięcy dolarów odszkodowania karnego i około 1500 kompensacyjnego, jednak same kwoty jakich domagała się sieć stanowiły problem natury wręcz konstytucyjnej, gdyż zagrażały istocie dziennikarstwa śledczego, a tym samym wolności słowa wyrażonej w Pierwszej Poprawce.
Również Europejski Trybunał Praw Człowieka w wielu swoich orzeczeniach wyraził stanowczy sprzeciw przeciwko praktykom prowadzącym do efektu mrożącego, jako zagrożenia dla wolności wyrażania poglądów, stanowiącego naruszenie art. 10 Konwencji. Jawną emanacją tego zjawiska mogą być formalnie dopuszczalne, lecz rażąco wygórowane kwoty odszkodowań.
Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na pozew Kamila Durczoka przeciwko wydawcy "Wprost". Były szef "Faktów" TVN domaga się za naruszenie jego dóbr osobistych niebotycznej jak na polskie warunki kwoty ponad 9 milionów złotych.
Mecenas Paulina Piaszczyk, radca prawny wydawcy "Wprost" podkreśla, że żądane wielomilionowe kwoty tytułem zadośćuczynienia są wartościami abstrakcyjnymi. Tego typu działania mogą odstraszać dziennikarzy od poruszania trudnych tematów związanych z uczestnikami życia publicznego. Obawa przed astronomicznymi odszkodowaniami może spowodować negatywne zjawisko autocenzury, blokującej wypełnianie przez media roli publicznego obserwatora.
– Chciałbym, żeby to było jasne - dziennikarze i wydawcy nie są nietykalni i oczywiście muszą być odpowiedzialni za słowo oraz zachowywać zasady rzetelności. Zdarza się, że przegrywają procesy i płacą odszkodowania. Dzieje się tak nawet w USA, gdzie pierwsza poprawka do konstytucji jest świętością. Należy jednak odróżnić dochodzenie sprawiedliwości od cenzury prewencyjnej i efektu mrożącego, wywołanego perspektywą rażąco wygórowanych, niczym nie uzasadnionych kwot odszkodowań – wskazuje adwokat Zbigniew Krüger, specjalizujący się w prawie prasowym i dobrach osobistych.