Kto należy do "rodziny" Borysa Jelcyna?
Po raz ostatni widzieli się dziesięć lat temu. Michaiła i Borysa - oprócz nazwiska - nie łączy już chyba nic. Na odrapanych drzwiach garażu młodszego brata ktoś namalował olejną farbą hasło: "Precz z Jelcynem". Michaił Nikołajewicz niezbyt się tym przejął. Niechęć do nazwiska niepopularnego prezydenta w żaden sposób nie przekłada się na jego stosunki z sąsiadami z dziewięciopiętrowego bloku z wielkiej płyty w uralskim Jekaterynburgu. Młodszy z braci Jelcyn zajmuje tam małe dwupokojowe mieszkanie i prowadzi skromne życie emeryta. Latem wraz z żoną zajmuje się podmiejską działką - jego włości to 700 m2 ziemi i domek (cztery na dwa i pół metra). Michaił dzwoni czasem do Moskwy, ale nie udaje mu się porozmawiać z bratem. Słuchawkę podnosi zazwyczaj żona prezydenta Naina Josifowna lub jego młodsza córka Tatiana. Poza więzami krwi obu braci łączy niewiele. Bo "rodzina" w tym wypadku to coś więcej. To niewielka grupa ludzi, którzy - jak przyznaje wpływowy finansowy magnat Borys Bieriezowski - "wzięli na siebie odpowiedzialność za podejmowanie decyzji w imieniu prezydenta". Niektórzy nazywają ich "kolektywnym Jelcynem", ale najczęściej pojawia się określenie "rodzina". Najbliżsi szefa państwa zaczęli przejmować stery władzy w miarę jego postępującej niedołężności. "Do wielu dolegliwości zdrowotnych Jelcyna - z sercem, żołądkiem, wątrobą - doszły problemy psychiczne. Prezydent nie daje sobie rady. Najważniejsze decyzje dla sprawujących władzę zapadają w wąskim gronie Diaczenko-Jumaszew-Wołoszyn" - mówi słynny generał Aleksander Liebiedź, dziś gubernator Kraju Krasnojarskiego. Tatiana Diaczenko to młodsza z dwóch prezydenckich córek. Kiedy miała się urodzić, Borys Jelcyn kładł pod łóżko siekierę i furażerkę. Nie był przesądny, ale tak bardzo chciał mieć syna, że postanowił niczego nie zaniedbywać. W 1977 r. siedemnastoletnia Tatiana opuściła dom rodzicielski i wyjechała do Moskwy na studia. Trzy lata później wyszła za mąż za kolegę z roku, Baszkira o nazwisku Chajrullin i imieniu Wilen, którego próżno szukać w starych rosyjskich księgach, bo pojawiło się w 1920 r. i utworzone zostało z liter imienia i nazwiska wodza rewolucji Władimira Iljicza Lenina (W+I+Len). Wkrótce urodził im się syn. Młodzi wynajmowali pokój w komunalnym mieszkaniu ze wspólną dla wszystkich lokatorów kuchnią i łazienką. Wreszcie Chajrullin wyjechał do rodzinnej Ufy, tam znalazł sobie inną kobietę, a w rodzinie Jelcynów przestano wymieniać jego nazwisko. Synowi Wilena i Tatiany nadano imię dziadka - Borys. Przez długie lata Tatiana, matematyczka z wykształcenia, pracowała w biurze konstruktorskim, gdzie wyliczała trajektorie lotów statków kosmicznych. W czasie kampanii prezydenckiej 1996 r. została doradczynią ojca do spraw kreowania jego wizerunku. Wcześniej jej względy zdołał sobie zaskarbić finansowy magnat Borys Bieriezowski. - Bieriezowski miał na nią wielki wpływ intelektualny - wyjaśnia były zastępca szefa kremlowskiej administracji Jewgienij Sewostianow. - Przekazywał jej idee i pomysły, które ona potem przedstawiała ojcu jako swoje. Tak naprawdę była jednak wykorzystywana jako kanał, przez który przekazywano szefowi państwa odpowiednie informacje, a udawało się to - jak sądzę - tylko dlatego, że Jelcyn ma ograniczone możliwości przyswajania i analizowania napływających wiadomości. Tatiana Diaczenko jest dziś najbardziej wpływową postacią w otoczeniu Jelcyna. Walentyn Jumaszew trafił do "rodziny", będąc młodym dziennikarzem "Komsomolskiej Prawdy". Nosił wówczas brudnawe dżinsy i kurtki z taniego bazaru. - Borys Jelcyn odnosi się do niego jak do syna. I myślę, że naprawdę żywi wobec niego rodzicielskie uczucia - uważa Sewostianow. Jumaszew pomagał Jelcynowi pisać jego wspomnieniowe książki. Potem pełnił funkcję szefa prezydenckiej administracji, ale zrezygnował z niej, bo Jelcyn zaczął go traktować bardziej jak urzędnika niż członka rodziny; to zaś mogło grozić utratą szczególnych względów patriarchy. Dzisiaj jest więc jedynie prostym "doradcą" prezydenta. Aleksander Wołoszyn to obecny szef administracji. Kiedyś był pomocnikiem maszynisty w radzieckich kolejach państwowych. Do tej trójki całkiem niedawno zaczęto dołączać jeszcze jedno nazwisko - Romana Arkadiewicza Abramowicza. Kiedy pojawiły się pierwsze słuchy, że ma być głównym sponsorem czy też "kasjerem rodziny", gazety miały wielki problem ze znalezieniem jego zdjęć. Najpierw na pierwszych stronach pojawiły się więc takie zwykłe, z legitymacji, bardziej przypominające portret pamięciowy. Abramowicz nie lubi się fotografować i unika rozgłosu. Do niedawna uznawano go za cień człowieka uważanego za najpotężniejszego z nowych, rosyjskich krezusów, czyli Borysa Bieriezowskiego. Razem kontrolują szósty co do wielkości rosyjski koncern naftowy i dwudziestą kompanię tej branży na świecie - Sibnieft. Teraz okazuje się jednak, że to Abramowicz ma mieć większy wpływ na decyzje zapadające na Kremlu. Drobni urzędnicy z siedziby głowy państwa mówią, że często widują bankiera rozpartego w fotelu za biurkiem prezydenckiego doradcy Tatiany Diaczenko i dzwoniącego z rządowych telefonów. Rząd Siergieja Stiepaszyna powstawał właśnie pod jego dyktando. Zgodnie z obowiązującym prawem i politycznymi zwyczajami premier musi konsultować z samym prezydentem wszystkie ważniejsze nominacje ministerialne. Ale w dniach, kiedy formowano gabinet Stiepaszyna, Borys Jelcyn przebywał na urlopie w Soczi. Mówiono, że wysłała go tam córka Tatiana, by nie przeszkadzał w przeprowadzaniu personalnych roszad. Stiepaszyn poleciał do czarnomorskiego kurortu na spotkanie z szefem państwa i był wielce zdziwiony, gdy powitał go stojący u prezydenckiego boku pierwszy wicepremier Nikołaj Aksionienko, który dotarł tam wcześniej prywatnym samolotem Abramowicza. Aksionienko jest faworytem "rodziny". W nowej radzie odpowiada za resorty i państwowe koncerny kontrolujące przepływ kapitałów z najbardziej dochodowych działów gospodarki. Para Abramowicz-Aksionienko zadbała o to, by właściwi ludzie objęli między innymi stanowiska ministrów odpowiedzialnych za gospodarkę paliwową i energetykę przemysłu atomowego. Borys Jelcyn motywował zmianę rządu koniecznością przyspieszenia przemian gospodarczych oraz procesu wyprowadzenia kraju z kryzysu. Ale był to tylko pretekst. W Rosji zaczęto się przygotowywać do starcia o najwyższą stawkę. Latem przyszłego roku kraj powinien mieć nowego prezydenta. W czerwcu odbędą się wybory. "Rodzina" walczy o przetrwanie, czyli o zachowanie władzy. A do tego potrzebne są wielkie pieniądze. Specjaliści od public relations obliczyli, że każdy głos rosyjskich wyborców kosztować będzie co najmniej dwa dolary. Borys Jelcyn już kilkakrotnie zapewniał, że nie będzie się starał o przedłużenie panowania i ujawni nazwisko kandydata mogącego liczyć na jego poparcie w przyszłorocznych wyborach. Prezydent nie może się pogodzić z wizją utraty ukochanej, absolutnej niemal władzy. "Rodzina" nie chce do tego dopuścić z bardziej pragmatycznych pobudek. "Niezbyt podoba im się myśl o przymusowej emigracji" - napisał jeden z czołowych moskiewskich dzienników. Dzięki władzy sprawowanej przez "ojca rodziny" jego najbliżsi zgromadzili wielkie fortuny. Gdyby władzę w państwie przejął ktoś niepowołany, mógłby zlecić prokuraturze, by sprawdziła, czy to bogactwo powstało zgodnie z obowiązującym prawem. Już teraz, gdy aparat sprawiedliwości pozostaje uzależniony od Kremla, wokół "rodziny" zaczęły się kłębić czarne chmury. Ze Szwajcarii nadchodzą pogłoski o zgromadzonych na kontach tamtejszych banków miliardach dolarów. W Rosji toczy się postępowanie wyjaśniające w sprawie nadużyć przy niedawnym remoncie siedziby głowy państwa, na co przeznaczono z budżetu niemal 400 mln USD. "Rodzina" wyjdzie z tego niewątpliwie bez szwanku, ale czy byłoby to możliwe bez pomocy wszechpotężnego prezydenta. Do publicznej wiadomości przeciekają coraz to nowe informacje przedstawiające scenariusze zachowań Jelcyna u sterów państwa, powstające jakoby w jego najbliższym otoczeniu. Najbardziej prawdopodobny z nich to zawarcie układu konfederacyjnego Rosji z Białorusią i mianowanie Jelcyna szefem nowego tworu państwowego. Gospodarz Kremla mógłby w ten sposób ominąć konstytucyjną klauzulę zabraniającą sprawowania urzędu dłużej niż przez dwie kadencje. Nie wiadomo jednak, jak zachowałyby się autonomiczne republiki wchodzące obecnie w skład Rosji, które zechciałyby mieć taki sam status jak Białoruś. Inny pomysł przewiduje wprowadzenie stanu wyjątkowego i za zgodą Dumy przedłużenie kadencji prezydenta oraz parlamentu o dwa lata. Do wyprowadzenia wojska na ulice miast miałby zaś wystarczyć byle pretekst. Na Kremlu jest już podobno gotowy dekret prezydenta o wyniesieniu z mauzoleum ciała Lenina. To miałoby wystarczyć, aby doszło do masowych protestów oburzonych komunistów i ich zwolenników. Zazwyczaj nieźle poinformowana moskiewska "Nowaja Gazieta" napisała ostatnio o planach postawienia na czele państwa prezydenckiej córki Tatiany Diaczenko, ale sami dziennikarze pisma przezornie podkreślali, że "ten scenariusz może się na pozór wydawać najmniej prawdopodobny". Plany rozegrania najważniejszych politycznych batalii rozpatrywane przez rządzące koterie nie muszą być realne. Zawsze jest ich wiele, lecz realizuje się te, które dają najwięcej widoków na sukces. Na razie wydaje się, że sprawująca w Rosji władzę "rodzina" zdecydowała się przeforsować kandydaturę Władimira Putina, człowieka mało znanego, ale lojalnego wobec klanu Jelcyna i gwarantującego tym samym osobiste bezpieczeństwo jego członkom oraz dającego im możliwość prowadzenia krociowych interesów. Nowy premier Władimir Putin pojawił się w "rodzinie" niedawno. Na Kreml trafił w sierpniu 1996 r., najpierw jako zastępca szefa intendentury. W marcu 1997 r. był już zastępcą szefa prezydenckiej administracji, a w czerwcu ubiegłego roku został dyrektorem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Swoją błyskotliwą karierę zawdzięczać ma przyjaźni z Jumaszewem. Również teraz dymisja Stiepaszyna i mianowanie Putina na p.o. premiera zbiegło się dziwnym trafem z powrotem Jumaszewa z wielomiesięcznych zagranicznych wojaży. Awans Putina na stanowisko szefa rządu dawał się przewidzieć, ale nikt chyba nie zgadłby wcześniej, że Borys Jelcyn może mianować nieznanego polityka swoim następcą. "Założenie, że Putin może zostać wybrany na szefa państwa, to jedna z najbardziej ekstrawaganckich politycznych fantazji Jelcyna" - głosiły prasowe komentarze. Putinowi dopiero trzeba budować publiczny wizerunek, a rekomenduje go na najwyższe stanowisko w państwie przywódca, którego popiera zaledwie pół procentu społeczeństwa. Za Władimirem Putinem nie stoi żadna partia. Eksperci od politycznych technologii próbują policzyć, ile może kosztować kampania wyborcza takiego kandydata i dochodzą do wniosku, że będzie o wiele droższa niż w wypadku najgroźniejszych konkurentów kremlowskiego delfina. Niewykluczone, że politycy i bankierzy powiązani z obecnym prezydentem zawrą po prostu pokój. Jelcyn będzie mógł spokojnie przejść na komfortową emeryturę, a jego otoczenie dożywotnio konsumować owoce swoich dotychczasowych przemyślanych operacji politycznych i przede wszystkim finansowych. Tak czy inaczej, wiele wskazuje na to, że w Rosji uda się uniknąć wstrząsów związanych z wyborczą walką politycznych tytanów. Rodzina zachowa ogromny majątek i przynajmniej część wpływów. Dwie córki prezydenta i ich najbliżsi żyć będą długo i szczęśliwie. I tylko nie zostanie wysłuchane wołanie zazdrosnych o ten byt trybunów: "Borysie Nikołajewiczu, niech pan adoptuje Rosję".
Więcej możesz przeczytać w 34/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.