To nie on poszedł do polityki, tylko polityka przyszła do niego. W latach siedemdziesiątych pracował jako kapelan w szpitalu pod Warszawą, tak się złożyło, że wokół jego parafii kręciło się kilku ludzi późniejszej „Solidarności”, z którymi się zaprzyjaźnił. W naturalny sposób pomagał ludziom opozycji, użyczał kościelnego lokalu na nielegalne zebrania. Zbigniew Romaszewski, który w stanie wojennym się ukrywał, opowiadał mi kiedyś, jak ks. Indrzejczyk przysłał mu swoją sutannę i dowód osobisty. W razie niebezpieczeństwa, polityk miał udawać księdza. Czy do tego doszło nie wiem, Romaszewski już nie żyje, a dopytywany wtedy przeze mnie o tę historię ks. Indrzejczyk niechętnie podawał szczegóły. Jedno jest pewne: późniejszy kapelan prezydenta był w latach 80. jednym z najbardziej zaangażowanych w działalność opozycyjną księży. Nie lubił jednak o tym opowiadać, może dlatego jego zasługi w tej dziedzinie są dziś nieco zapomniane. Dość jednak powiedzieć, że po tym, jak zamieszkał w Warszawie, w jego parafii Dzieciatka Jezus spotykała się jakaś setka czołowych działaczy podziemia, m.in. Adam Michnik, Bronisław Geremek, Leszek Moczulski czy Jarosław Kaczyński. Na przełomie 1988 i 1989 r właśnie u niego powstał Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Opowiadał mi, że na plebanii przygotowywano obrady Okrągłego Stołu, przez jego domowy telefon dokonywano ostatecznych uzgodnień między Geremkiem a Stanisławem Cioskiem. Swojej roli nigdy nie eksponował, ale z całą pewnością był bohaterem polskiej wolności.
Jako ksiądz, starał się łączyć wszystkich ludzi. Opowiadał mi, że nigdy nie dzielił ludzi na wierzących i niewierzących. Podziały w obozie solidarnościowym odbierał jako porażkę Kościoła. W trakcie rozmowy przytoczył mi napisany przez siebie wiersz, który był apelem do polityków.
„Pozwólcie mi wierzyć, że ludzie są dobrzy,
I że świat miłości, dobra i pokoju
jest ciągle możliwy
do osiągnięcia
Pozwólcie tę żyłkę przekształcania świata
Czynienia go lepszym zachować
I… wierzyć”
Na koniec rozmowy spytałem ks. Indrzejczyka, czy – aby Polacy się pojednali – potrzebujemy narodowej katastrofy. Dziś wiem, że było to naiwne pytanie, do którego życie dopisało tragiczną pointę. Ksiądz odpowiedział mi wtedy krótko, że katastrofy nie potrzebujemy: „Przyzwoite życie jest na wyciągnięcie ręki”.