Sopot Festival '99
Telewizja za niebotyczną, choć tajną sumę zafundowała nam zestaw estradowy złożony z muzyków folkowych grywających na co dzień na scenach klubowych i z megagwiazdy koncertującej na stadionach. Okazało się, że zarówno ludowi muzykanci, jak i Whitney Houston odbiegają formatem od Opery Leśnej.
Organizatorzy nabrali wody w usta i nie chcą zdradzić, ile nas ten festiwal kosztował, łamiąc tym samym dobre obyczaje i elementarne zasady obowiązujące na rynku pracy. Po prostu kiedy ktoś w naszym imieniu wydaje nasze pieniądze wpłacane na telewizyjny abonament, mamy prawo wiedzieć, ile taka impreza jak Sopot kosztuje, aby samemu ocenić, czy nas na to w ogóle stać i czy na podobny koncert stać nas będzie - powiedzmy - za rok. Tymczasem organizatorzy wprawdzie deklarują, że wyłożono rekordowo wysoką sumę, ale to dla naszego dobra, byśmy się mogli po europejsku zabawić, a wysokość sumy zostaje dyskretnie przemilczana, żeby nas, infantylów, niepotrzebnie nie denerwować. Tymczasem wiadomo powszechnie, że kwoty, jakich wymagają za występ artyści tej klasy co Whitney, są ściśle określone - poniżej pewnej sumy muzyk nie pojawia się na estradzie - i rzadko ich wysokość jest obwarowana tajemnicą kontraktu. Na zagranicznych festiwalach muzyki popularnej organizatorzy podają informacje dotyczące nie tylko wysokości własnego wkładu finansowego, sum wykładanych przez telewizje za prawo do transmisji, ale także korzyści finansowych, jakich spodziewa się miasto i sam wykonawca, który ostatecznie po to śpiewa za umiarkowaną cenę, aby móc w ślad za tym sprzedać więcej płyt na lokalnym rynku. Na koncerty festiwalowe w początku lat 90. przybywały ówczesne gwiazdy - C.C. Catch, Kim Wilde czy Alison Moyet - i godziły się na honorarium w wysokości 5-10 tys. dolarów. Trzeba było jednak równocześnie przekonać firmy fonograficzne, dla których gwiazdy pracowały, że dzięki występowi w Sopocie sprzedadzą w Polsce dość ściśle oszacowaną liczbę płyt.
W wypadku Whitney zachodzi podejrzenie, iż zgodziła się na występ u nas z czystej ciekawości; jak sama wyznała, po zaśpiewaniu w Polsce zostały jej jeszcze do zwizytowania estrady Chin i Rosji. Telewizja tak często powtarzała zapowiedzi festiwalu z jej udziałem w blokach reklamowych, że Whitney Houston pobiła wszelkie rekordy oglądalności na długo, zanim w ogóle pojawiła się w Polsce, a panie spikerki nasładzały się wielkodusznością artystki do ostatniej chwili, kiedy oczekiwanie na gwiazdę dobiegało godziny i zniecierpliwiona widownia Opery Leśnej wyła już i gwizdała na całego.
Tymczasem Whitney przyleciała do Europy popracować i można było w związku z promocją jej najnowszej płyty zakupić gotowy koncert od jej macierzystej firmy fonograficznej, co jest zwyczajem przyjętym w świecie. W takiej sytuacji firma musiałaby od nas wykupić czas reklamowy w telewizji, żeby "sprzedać" wokalistkę i jej album. Występ zorganizowany w trybie komercyjnym pokazałby, jakie naprawdę ma u nas dzisiaj, po piętnastu latach światowej kariery, wzięcie czarnoskóra wokalistka. Telewizja jednak wielkodusznie firmę fonograficzną wyręczyła, płacąc gwieździe nie tylko honorarium, o którym krążą legendy, ale również organizując jej kampanię reklamową, jakiej nie miał u nas nawet Michael Jackson. Na osłodę po raz pierwszy od lat Operę Leśną wypełniła doskonała muzyka, a Houston udowodniła, że na szczęście istnieje jeszcze - wprawdzie ginący - gatunek RWA (resztka wielkich artystów).
Nie najlepiej sprawdziło się wspomaganie przed wy- stępem gwiazdy. Zespół A Teens, wypuszczony na scenę przed Whitney Houston, zaprezentował koncert świetlicowy w stylu "Mini Playback Show". Melodie grupy ABBA zostały zakatowane automatyczną perkusją i brzmiały jak pozytywka od zegarka. W dodatku podejrzewamy u młodych artystów śpiewanie z playbacku. Po pierwsze, nie zawsze nadążali z otwieraniem ust, kiedy ich popisy wokalne dobiegały już z głośników. Po drugie, dobiegający pełnoletności chłopcy mutację powinni mieć już dawno za sobą, a z tego, co słyszeliśmy, jest akurat przeciwnie.
Swoje miejsce na estradzie bez problemu odnalazł Lionel Richie, który dał dokładnie taki towar, jakiego od niego oczekiwano: zestaw "The Best" plus sympatyczna konwersacja z widownią. Richie obszernie i bez przymusu wypowiadał się na konferencji prasowej, na scenie był rozluźniony, uśmiechnięty i widać było, że bardzo się stara. Z dobrym skutkiem.
Rodzimi wykonawcy koncertowali w Sopocie prawem przypadku. Małgorzata Ostrowska - pierwszy w dziejach festiwalu Bursztynowy Słowik za całokształt, a nie za zwycięstwo w konkursie - próbowała wmówić gorącej sopockiej publiczności, że ta pamięta jej przeboje z początku lat 80. W zasadzie wszystko na to wskazywało: ci, którzy słuchali jej z Lombardem w nie opalanych salach domów kultury Wielkopolski w sezonie ?82 siedzieli teraz w markowych garniturach na widowni, tyle że mgliste aluzje do totalitaryzmu ? la Jaruzelski wykrzyczane głosem na granicy zdarcia to już raczej archiwum polskiej piosenki. Do tego stopnia, że gdyby Marek Niedźwiedzki nie podrzucił publiczności tytułu "Szklana pogoda", ta pewnie nie przypomniałaby sobie największego przeboju wokalistki. A swoją drogą chętnie posłuchałoby się tekstu - na festiwalu organizowanym przez telewizję! - o "szybach niebieskich od telewizorów" w "ogromnej betonowej wsi", tylko że obecnej, tej z III RP. Targi dotyczące honorariów storpedowały występ Edyty Górniak, która na festiwal w Operze Leśnej nadaje się jak najbardziej. Artystka dementowała plotki o rzekomych własnych niebotycznych wymaganiach finansowych, zarzekając się, iż zażądała zaledwie jednej sześćdziesiątej sumy, jaką wyłożono na Whitney Houston. Z władzami festiwalowymi nie doszedł też do porozumienia Paweł Kukiz, który wystąpił w otoczeniu muzyków młodzieżowych podczas koncertu na molo. Tu bilety kosztowały piętnaście razy mniej niż na najtańszy występ w Operze Leśnej.
Opole sprzed dwóch miesięcy wykazało, iż polska muzyka środka, mimo wypruwania żył, nie jest w stanie, nawet wsparta trzeciorzędnymi gwiazdkami z Europy, zapełnić choćby jednego festiwalowego wieczoru. W Sopocie na ratunek pospieszyli więc muzycy folkowi, skompletowani przez znawcę i hołdownika world music Włodzimierza Kleszcza, który już przed laty marzył o wylansowaniu jej przed możliwie najszerszą publicznością. Stało się: przed kilkunastomilionowym audytorium telewizyjnym wystąpiły kapele operujące na pograniczu folkloru i pomysłów własnych. Tyle że dla muzyków folk piątkowy wieczór to fatalna pora, Opera Leśna to fatalne miejsce, a upowszechnianie tej muzyki za pomocą telewizji to fatalna metoda. Rozumiemy intencje. Koncert "Muzyczne drogi Europy" to miała być nasza oferta eksportowa, zestawiona z konkurencją zza Odry i skierowana na Zachód. Dóbr wysoko przetworzonych nie jesteśmy w stanie wyprodukować, więc oferujemy surowiec. Czasy jednak takie, że nawet surowiec trzeba umieć zareklamować. Zamiast wydarzenia, jakie zapowiadano, zobaczyliśmy wlokącą się niemiłosiernie cepeliadę. Gdybyśmy byli ciekawi, jak polscy górale wypadną na tle innych zespołów folklorystycznych jednoczącej się Europy, należało raczej zorganizować kolejny festiwal kultury kresowej, koniecznie na Podlasiu. Mietek Szcześniak w repertuarze ogólnopacyfistycznym zaśpiewał wprawdzie melodię ludową, ale w jej tekście tyle było nawoływania do miłości i pokoju, ile w całej naszej oryginalnej twórczości wiejskiej nie znalazło się od czasów Oskara Kolberga.
Obecności Gorana Bregovicia nie usprawiedliwia tu zbyt wiele. Jego popularność w Polsce ma charakter niszowy i obejmuje głównie fanów "Undergroundu" Emira Kusturicy, a "Kałasznikowa" i tak się już nasłuchaliśmy do syta. Poza tym - jak Kayah mówiła w wywiadach - Bregović nie jest artystą tak spontanicznym, za jakiego chciałby uchodzić. Jego wspólna płyta z Kayah to nie ewenement: nagrał już w kilku krajach Europy podobne duety z mało znanymi, lokalnymi gwiazdkami. A Kayah ze swą malowniczą osobowością mogła równie dobrze zaśpiewać "Wlazł kotek na płotek" po cygańsku lub turecku, i tak zrobiłaby wrażenie. Najważniejsze jednak, że dobre samopoczucie mediów organizujących festiwal zostało uratowane. Władze publicznego radia, zachwycone koncertem, wręczyły publicznej telewizji dyplom uznania za odwagę lansowania muzyki pięknej, choć trudnej. Podczas wręczania poczwórnej platynowej płyty Kayah i Bregoviciowi tytułem uznania dla ich dokonań stwierdzono, iż dzięki ich duetowi muzyka ludowa "trafiła pod strzechy". Lepiej nie mogła.
Organizatorzy nabrali wody w usta i nie chcą zdradzić, ile nas ten festiwal kosztował, łamiąc tym samym dobre obyczaje i elementarne zasady obowiązujące na rynku pracy. Po prostu kiedy ktoś w naszym imieniu wydaje nasze pieniądze wpłacane na telewizyjny abonament, mamy prawo wiedzieć, ile taka impreza jak Sopot kosztuje, aby samemu ocenić, czy nas na to w ogóle stać i czy na podobny koncert stać nas będzie - powiedzmy - za rok. Tymczasem organizatorzy wprawdzie deklarują, że wyłożono rekordowo wysoką sumę, ale to dla naszego dobra, byśmy się mogli po europejsku zabawić, a wysokość sumy zostaje dyskretnie przemilczana, żeby nas, infantylów, niepotrzebnie nie denerwować. Tymczasem wiadomo powszechnie, że kwoty, jakich wymagają za występ artyści tej klasy co Whitney, są ściśle określone - poniżej pewnej sumy muzyk nie pojawia się na estradzie - i rzadko ich wysokość jest obwarowana tajemnicą kontraktu. Na zagranicznych festiwalach muzyki popularnej organizatorzy podają informacje dotyczące nie tylko wysokości własnego wkładu finansowego, sum wykładanych przez telewizje za prawo do transmisji, ale także korzyści finansowych, jakich spodziewa się miasto i sam wykonawca, który ostatecznie po to śpiewa za umiarkowaną cenę, aby móc w ślad za tym sprzedać więcej płyt na lokalnym rynku. Na koncerty festiwalowe w początku lat 90. przybywały ówczesne gwiazdy - C.C. Catch, Kim Wilde czy Alison Moyet - i godziły się na honorarium w wysokości 5-10 tys. dolarów. Trzeba było jednak równocześnie przekonać firmy fonograficzne, dla których gwiazdy pracowały, że dzięki występowi w Sopocie sprzedadzą w Polsce dość ściśle oszacowaną liczbę płyt.
W wypadku Whitney zachodzi podejrzenie, iż zgodziła się na występ u nas z czystej ciekawości; jak sama wyznała, po zaśpiewaniu w Polsce zostały jej jeszcze do zwizytowania estrady Chin i Rosji. Telewizja tak często powtarzała zapowiedzi festiwalu z jej udziałem w blokach reklamowych, że Whitney Houston pobiła wszelkie rekordy oglądalności na długo, zanim w ogóle pojawiła się w Polsce, a panie spikerki nasładzały się wielkodusznością artystki do ostatniej chwili, kiedy oczekiwanie na gwiazdę dobiegało godziny i zniecierpliwiona widownia Opery Leśnej wyła już i gwizdała na całego.
Tymczasem Whitney przyleciała do Europy popracować i można było w związku z promocją jej najnowszej płyty zakupić gotowy koncert od jej macierzystej firmy fonograficznej, co jest zwyczajem przyjętym w świecie. W takiej sytuacji firma musiałaby od nas wykupić czas reklamowy w telewizji, żeby "sprzedać" wokalistkę i jej album. Występ zorganizowany w trybie komercyjnym pokazałby, jakie naprawdę ma u nas dzisiaj, po piętnastu latach światowej kariery, wzięcie czarnoskóra wokalistka. Telewizja jednak wielkodusznie firmę fonograficzną wyręczyła, płacąc gwieździe nie tylko honorarium, o którym krążą legendy, ale również organizując jej kampanię reklamową, jakiej nie miał u nas nawet Michael Jackson. Na osłodę po raz pierwszy od lat Operę Leśną wypełniła doskonała muzyka, a Houston udowodniła, że na szczęście istnieje jeszcze - wprawdzie ginący - gatunek RWA (resztka wielkich artystów).
Nie najlepiej sprawdziło się wspomaganie przed wy- stępem gwiazdy. Zespół A Teens, wypuszczony na scenę przed Whitney Houston, zaprezentował koncert świetlicowy w stylu "Mini Playback Show". Melodie grupy ABBA zostały zakatowane automatyczną perkusją i brzmiały jak pozytywka od zegarka. W dodatku podejrzewamy u młodych artystów śpiewanie z playbacku. Po pierwsze, nie zawsze nadążali z otwieraniem ust, kiedy ich popisy wokalne dobiegały już z głośników. Po drugie, dobiegający pełnoletności chłopcy mutację powinni mieć już dawno za sobą, a z tego, co słyszeliśmy, jest akurat przeciwnie.
Swoje miejsce na estradzie bez problemu odnalazł Lionel Richie, który dał dokładnie taki towar, jakiego od niego oczekiwano: zestaw "The Best" plus sympatyczna konwersacja z widownią. Richie obszernie i bez przymusu wypowiadał się na konferencji prasowej, na scenie był rozluźniony, uśmiechnięty i widać było, że bardzo się stara. Z dobrym skutkiem.
Rodzimi wykonawcy koncertowali w Sopocie prawem przypadku. Małgorzata Ostrowska - pierwszy w dziejach festiwalu Bursztynowy Słowik za całokształt, a nie za zwycięstwo w konkursie - próbowała wmówić gorącej sopockiej publiczności, że ta pamięta jej przeboje z początku lat 80. W zasadzie wszystko na to wskazywało: ci, którzy słuchali jej z Lombardem w nie opalanych salach domów kultury Wielkopolski w sezonie ?82 siedzieli teraz w markowych garniturach na widowni, tyle że mgliste aluzje do totalitaryzmu ? la Jaruzelski wykrzyczane głosem na granicy zdarcia to już raczej archiwum polskiej piosenki. Do tego stopnia, że gdyby Marek Niedźwiedzki nie podrzucił publiczności tytułu "Szklana pogoda", ta pewnie nie przypomniałaby sobie największego przeboju wokalistki. A swoją drogą chętnie posłuchałoby się tekstu - na festiwalu organizowanym przez telewizję! - o "szybach niebieskich od telewizorów" w "ogromnej betonowej wsi", tylko że obecnej, tej z III RP. Targi dotyczące honorariów storpedowały występ Edyty Górniak, która na festiwal w Operze Leśnej nadaje się jak najbardziej. Artystka dementowała plotki o rzekomych własnych niebotycznych wymaganiach finansowych, zarzekając się, iż zażądała zaledwie jednej sześćdziesiątej sumy, jaką wyłożono na Whitney Houston. Z władzami festiwalowymi nie doszedł też do porozumienia Paweł Kukiz, który wystąpił w otoczeniu muzyków młodzieżowych podczas koncertu na molo. Tu bilety kosztowały piętnaście razy mniej niż na najtańszy występ w Operze Leśnej.
Opole sprzed dwóch miesięcy wykazało, iż polska muzyka środka, mimo wypruwania żył, nie jest w stanie, nawet wsparta trzeciorzędnymi gwiazdkami z Europy, zapełnić choćby jednego festiwalowego wieczoru. W Sopocie na ratunek pospieszyli więc muzycy folkowi, skompletowani przez znawcę i hołdownika world music Włodzimierza Kleszcza, który już przed laty marzył o wylansowaniu jej przed możliwie najszerszą publicznością. Stało się: przed kilkunastomilionowym audytorium telewizyjnym wystąpiły kapele operujące na pograniczu folkloru i pomysłów własnych. Tyle że dla muzyków folk piątkowy wieczór to fatalna pora, Opera Leśna to fatalne miejsce, a upowszechnianie tej muzyki za pomocą telewizji to fatalna metoda. Rozumiemy intencje. Koncert "Muzyczne drogi Europy" to miała być nasza oferta eksportowa, zestawiona z konkurencją zza Odry i skierowana na Zachód. Dóbr wysoko przetworzonych nie jesteśmy w stanie wyprodukować, więc oferujemy surowiec. Czasy jednak takie, że nawet surowiec trzeba umieć zareklamować. Zamiast wydarzenia, jakie zapowiadano, zobaczyliśmy wlokącą się niemiłosiernie cepeliadę. Gdybyśmy byli ciekawi, jak polscy górale wypadną na tle innych zespołów folklorystycznych jednoczącej się Europy, należało raczej zorganizować kolejny festiwal kultury kresowej, koniecznie na Podlasiu. Mietek Szcześniak w repertuarze ogólnopacyfistycznym zaśpiewał wprawdzie melodię ludową, ale w jej tekście tyle było nawoływania do miłości i pokoju, ile w całej naszej oryginalnej twórczości wiejskiej nie znalazło się od czasów Oskara Kolberga.
Obecności Gorana Bregovicia nie usprawiedliwia tu zbyt wiele. Jego popularność w Polsce ma charakter niszowy i obejmuje głównie fanów "Undergroundu" Emira Kusturicy, a "Kałasznikowa" i tak się już nasłuchaliśmy do syta. Poza tym - jak Kayah mówiła w wywiadach - Bregović nie jest artystą tak spontanicznym, za jakiego chciałby uchodzić. Jego wspólna płyta z Kayah to nie ewenement: nagrał już w kilku krajach Europy podobne duety z mało znanymi, lokalnymi gwiazdkami. A Kayah ze swą malowniczą osobowością mogła równie dobrze zaśpiewać "Wlazł kotek na płotek" po cygańsku lub turecku, i tak zrobiłaby wrażenie. Najważniejsze jednak, że dobre samopoczucie mediów organizujących festiwal zostało uratowane. Władze publicznego radia, zachwycone koncertem, wręczyły publicznej telewizji dyplom uznania za odwagę lansowania muzyki pięknej, choć trudnej. Podczas wręczania poczwórnej platynowej płyty Kayah i Bregoviciowi tytułem uznania dla ich dokonań stwierdzono, iż dzięki ich duetowi muzyka ludowa "trafiła pod strzechy". Lepiej nie mogła.
Więcej możesz przeczytać w 35/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.