"Kto zabił ciotkę Cookie?" Roberta Altmana w filmowej miniaturze przywołuje tradycję wielkiej beletrystyki amerykańskiego południa
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, porozmawiajmy o filmie dla inteligencji, który sprawia przyjemność nie tylko kinomanowi poszukującemu widowiska, ale także amatorowi doznań estetycznych i wybornego aktorstwa. "Kto zabił ciotkę Cookie?" Roberta Altmana bije - moim zdaniem - wszystkie inne filmy obecne właśnie na naszych ekranach ilością i jakością niuansów oraz błyskotliwością reżysera.
Zygmunt Kałużyński: - Zgadzam się i zastanawiam dlaczego, bo przecież nie jest to jedyny film w sezonie, który zabiega o staranność, pogłębienie i subtelność psychologiczną. Otóż, panie Tomaszu, mnie on się kojarzy z powieścią amerykańską, która swego czasu miała u nas wzięcie, a była realistycznym obrazem życia na południu. Ten scenariusz został napisany w tym samym duchu. To jest ta sama mentalność.
TR: - O jaką mentalność ludzi z południa panu chodzi? Chyba nie zamierza pan nawiązywać do "Przeminęło z wiatrem"?!
ZK: - Cokolwiek tak! Między innymi. Idzie o to, że u nas, gdy się myśli o powieści amerykańskiej, to zaraz nasuwa się nazwisko Hemingwaya, który jednak z Ameryką nie miał wiele wspólnego. Jego książki opisują albo wojnę domową w Hiszpanii, albo walkę byków, albo dalekomorskie połowy staruszka, który walczy z wyłowioną rybą. W gruncie rzeczy ten typowo amerykański pisarz stale był za granicą. Tymczasem powieść amerykańska, naprawdę pokazująca Amerykę, jest prawie wyłącznie związana z południem. Nie bez powodu za najwybitniejszego pisarza amerykańskiego uważa się Williama Faulknera, laureata Nagrody Nobla, który jak nikt inny potrafił odtworzyć model kultury amerykańskiego południa. Historia naszej ciotki Cookie to dla mnie odłamek właśnie tej tradycji i atmosfery.
TR: - Mamy tu satyrę na obyczajowe zakłamanie i schematyzm życia przyjętego za obowiązującą normę.
ZK: - Owszem. Wielki problem kultury południa, którą przecież uważa się za przegraną...
TR: - Mówi pan o wojnie północ-południe?
ZK: - Właśnie. Przecież i historia, i nasza sympatia znalazły się po stronie północy.
TR: - Czyli jankesów.
ZK: - Tak, ale powieść jankeska praktycznie nie istnieje. Natomiast to, co jest beletrystyką amerykańską, pochodzi z południa. I wszystko to znajdujemy też w naszym filmie. Na przykład stosunki między białymi i czarnymi.
TR: - Tyle że pokazane na opak. Bohaterka grana przez Liv Tyler za wszelką cenę usiłuje znaleźć koneksje rodzinne z Murzynem, żeby się poczuć chociaż w części "czarną".
ZK: - Faulkner powiedział kiedyś do tych z północy: zostawcie nas, nie wtrącajcie się, nie brońcie na siłę praw człowieka; my sobie na swój sposób damy radę z tym problemem. W tym filmie mamy społeczność żyjącą w gruncie rzeczy w głębokiej, humanistycznej równowadze, co sprowadza się do tego, że wspólnie chodzi się tam na ryby i popija whisky.
TR: - Odniosłem nawet wrażenie, że dla bohaterów filmu wspólne pójście na ryby to przeżycie niemal metafizyczne, znacznie ważniejsze niż pójście do kościoła.
ZK: - Oczywiście, że tak. Tym bardziej że załatwia to sprawę, która jest najbardziej dramatyczna, to znaczy różnicę ras.
TR: - Bo ryba jednakowo bierze na przynętę białego i Murzyna?
ZK: - Następuje wręcz - jak u Faulknera! - jedność między czarnymi i białymi. Bo co się okazuje? Murzyn, którego niesłusznie oskarżono o zabicie ciotki, jest krewnym wszystkich, niezależnie od koloru skóry.
TR: - Czujemy w tym smak groteski, którą Altman posługuje się z wielką finezją. Mamy tu wszystkie elementy charakterystyczne dla jego twórczości: wielość prowadzonych wątków i ich mozaikową kompozycję, jak na obrazach impresjonistów, którzy stosowali technikę puentylizmu, tworząc obrazy za pomocą tysięcy plamek czystych kolorów kładzionych obok siebie. U Altmana też mamy takie maleńkie dotknięcia, ułamkowe sceny, które później układają się w logiczną całość.
ZK: - Wie pan, że to dobre porównanie. Altman potrafi przenikliwym okiem widzieć każdy z tych punktów - co pan nazywa puentylizmem - a na końcu łączy je w harmonijny obraz. Okazuje się, że wszyscy tu są krewnymi wszystkich, bo pochodzą z mieszanego małżeństwa w dalekiej przeszłości. Tylko jedni wyszli bardziej czarni, a inni - biali.
TR: - Na lekcjach biologii uczono mnie, że tak się dzieje w wypadku krzyżowania kotów czy psów o różnej maści. Część miotu jest biała, część czarna, a część łaciata. Ale to na ludzi chyba się nie przekłada, panie Zygmuncie?
ZK: - Owszem, przecież w powieści Faulknera "Absalomie, Absalomie!" mamy wszystkie kolory w jednej rodzinie! Jest tam Murzyn niezadowolony z tego, że jest czarny, ale wcale nie chciałby być biały; wolałby być brązowy. A więc liczą się także odcienie. "Kto zabił ciotkę Cookie?" zaczyna się od samobójstwa bogatej staruszki. Główna bohaterka, grana przez Glenn Close, jest jednak snobką i ma do ciotki pretensje, że popełniła samobójstwo.
TR: - Czyli zrobiła coś, co nie uchodzi.
ZK: - Ona ma w ogóle pretensje w życiu. Ona się panoszy! A to jest bardzo niewskazane, bo cały wdzięk, cała równowaga życia na południu polega na zwykłości. Tymczasem ona organizuje pretensjonalne przedstawienie amatorskie, swoją rodzoną siostrą dyryguje jak kapral głupim żołnierzem, a usiłując ukryć samobójstwo ciotki, tworzy fikcję i wmawia, że to było morderstwo. Cała krytyka polega na tym, że się ją w końcu wyklucza.
TR: - Jest jeszcze finezyjniej. Nie ma żadnej krytyki społecznej. Glenn Close nie zostaje wykluczona; raczej sama się wyklucza. Na tym między innymi polega owa inteligencja filmu, od której zaczęliśmy rozmowę, a która wcale nie jest częstym zjawiskiem w filmie amerykańskim; wręcz przeciwnie - przyzwyczaił on nas do łopatologicznych moralizatorskich przemówień, wygłaszanych w takt pompatycznej muzyki, na tle łopoczącego sztandaru.
ZK: - Gatunek "kijem po łbie", o którym pan mówi, jest produkowany w Hollywood, na północy, i należy do cywilizacji przemysłowej. A w "Kto zabił ciotkę Cookie?" mamy do czynienia z tradycją wielkiej beletrystyki południowej, mającej swój własny humanizm tak atrakcyjny, że w gruncie rzeczy jest tym, co najbardziej wartościowe w literaturze amerykańskiej. Z ręki Altmana otrzymaliśmy go w miniaturze filmowej.
Zygmunt Kałużyński: - Zgadzam się i zastanawiam dlaczego, bo przecież nie jest to jedyny film w sezonie, który zabiega o staranność, pogłębienie i subtelność psychologiczną. Otóż, panie Tomaszu, mnie on się kojarzy z powieścią amerykańską, która swego czasu miała u nas wzięcie, a była realistycznym obrazem życia na południu. Ten scenariusz został napisany w tym samym duchu. To jest ta sama mentalność.
TR: - O jaką mentalność ludzi z południa panu chodzi? Chyba nie zamierza pan nawiązywać do "Przeminęło z wiatrem"?!
ZK: - Cokolwiek tak! Między innymi. Idzie o to, że u nas, gdy się myśli o powieści amerykańskiej, to zaraz nasuwa się nazwisko Hemingwaya, który jednak z Ameryką nie miał wiele wspólnego. Jego książki opisują albo wojnę domową w Hiszpanii, albo walkę byków, albo dalekomorskie połowy staruszka, który walczy z wyłowioną rybą. W gruncie rzeczy ten typowo amerykański pisarz stale był za granicą. Tymczasem powieść amerykańska, naprawdę pokazująca Amerykę, jest prawie wyłącznie związana z południem. Nie bez powodu za najwybitniejszego pisarza amerykańskiego uważa się Williama Faulknera, laureata Nagrody Nobla, który jak nikt inny potrafił odtworzyć model kultury amerykańskiego południa. Historia naszej ciotki Cookie to dla mnie odłamek właśnie tej tradycji i atmosfery.
TR: - Mamy tu satyrę na obyczajowe zakłamanie i schematyzm życia przyjętego za obowiązującą normę.
ZK: - Owszem. Wielki problem kultury południa, którą przecież uważa się za przegraną...
TR: - Mówi pan o wojnie północ-południe?
ZK: - Właśnie. Przecież i historia, i nasza sympatia znalazły się po stronie północy.
TR: - Czyli jankesów.
ZK: - Tak, ale powieść jankeska praktycznie nie istnieje. Natomiast to, co jest beletrystyką amerykańską, pochodzi z południa. I wszystko to znajdujemy też w naszym filmie. Na przykład stosunki między białymi i czarnymi.
TR: - Tyle że pokazane na opak. Bohaterka grana przez Liv Tyler za wszelką cenę usiłuje znaleźć koneksje rodzinne z Murzynem, żeby się poczuć chociaż w części "czarną".
ZK: - Faulkner powiedział kiedyś do tych z północy: zostawcie nas, nie wtrącajcie się, nie brońcie na siłę praw człowieka; my sobie na swój sposób damy radę z tym problemem. W tym filmie mamy społeczność żyjącą w gruncie rzeczy w głębokiej, humanistycznej równowadze, co sprowadza się do tego, że wspólnie chodzi się tam na ryby i popija whisky.
TR: - Odniosłem nawet wrażenie, że dla bohaterów filmu wspólne pójście na ryby to przeżycie niemal metafizyczne, znacznie ważniejsze niż pójście do kościoła.
ZK: - Oczywiście, że tak. Tym bardziej że załatwia to sprawę, która jest najbardziej dramatyczna, to znaczy różnicę ras.
TR: - Bo ryba jednakowo bierze na przynętę białego i Murzyna?
ZK: - Następuje wręcz - jak u Faulknera! - jedność między czarnymi i białymi. Bo co się okazuje? Murzyn, którego niesłusznie oskarżono o zabicie ciotki, jest krewnym wszystkich, niezależnie od koloru skóry.
TR: - Czujemy w tym smak groteski, którą Altman posługuje się z wielką finezją. Mamy tu wszystkie elementy charakterystyczne dla jego twórczości: wielość prowadzonych wątków i ich mozaikową kompozycję, jak na obrazach impresjonistów, którzy stosowali technikę puentylizmu, tworząc obrazy za pomocą tysięcy plamek czystych kolorów kładzionych obok siebie. U Altmana też mamy takie maleńkie dotknięcia, ułamkowe sceny, które później układają się w logiczną całość.
ZK: - Wie pan, że to dobre porównanie. Altman potrafi przenikliwym okiem widzieć każdy z tych punktów - co pan nazywa puentylizmem - a na końcu łączy je w harmonijny obraz. Okazuje się, że wszyscy tu są krewnymi wszystkich, bo pochodzą z mieszanego małżeństwa w dalekiej przeszłości. Tylko jedni wyszli bardziej czarni, a inni - biali.
TR: - Na lekcjach biologii uczono mnie, że tak się dzieje w wypadku krzyżowania kotów czy psów o różnej maści. Część miotu jest biała, część czarna, a część łaciata. Ale to na ludzi chyba się nie przekłada, panie Zygmuncie?
ZK: - Owszem, przecież w powieści Faulknera "Absalomie, Absalomie!" mamy wszystkie kolory w jednej rodzinie! Jest tam Murzyn niezadowolony z tego, że jest czarny, ale wcale nie chciałby być biały; wolałby być brązowy. A więc liczą się także odcienie. "Kto zabił ciotkę Cookie?" zaczyna się od samobójstwa bogatej staruszki. Główna bohaterka, grana przez Glenn Close, jest jednak snobką i ma do ciotki pretensje, że popełniła samobójstwo.
TR: - Czyli zrobiła coś, co nie uchodzi.
ZK: - Ona ma w ogóle pretensje w życiu. Ona się panoszy! A to jest bardzo niewskazane, bo cały wdzięk, cała równowaga życia na południu polega na zwykłości. Tymczasem ona organizuje pretensjonalne przedstawienie amatorskie, swoją rodzoną siostrą dyryguje jak kapral głupim żołnierzem, a usiłując ukryć samobójstwo ciotki, tworzy fikcję i wmawia, że to było morderstwo. Cała krytyka polega na tym, że się ją w końcu wyklucza.
TR: - Jest jeszcze finezyjniej. Nie ma żadnej krytyki społecznej. Glenn Close nie zostaje wykluczona; raczej sama się wyklucza. Na tym między innymi polega owa inteligencja filmu, od której zaczęliśmy rozmowę, a która wcale nie jest częstym zjawiskiem w filmie amerykańskim; wręcz przeciwnie - przyzwyczaił on nas do łopatologicznych moralizatorskich przemówień, wygłaszanych w takt pompatycznej muzyki, na tle łopoczącego sztandaru.
ZK: - Gatunek "kijem po łbie", o którym pan mówi, jest produkowany w Hollywood, na północy, i należy do cywilizacji przemysłowej. A w "Kto zabił ciotkę Cookie?" mamy do czynienia z tradycją wielkiej beletrystyki południowej, mającej swój własny humanizm tak atrakcyjny, że w gruncie rzeczy jest tym, co najbardziej wartościowe w literaturze amerykańskiej. Z ręki Altmana otrzymaliśmy go w miniaturze filmowej.
Więcej możesz przeczytać w 37/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.