Rosyjska stolica od lat przypomina oblężona twierdzę - uzbrojeni milicjanci legitymują i zatrzymują dziennie setki ludzi choćby trochę przypominających przybyszy z Kaukazu, dostęp na Kreml mają tylko zorganizowane wycieczki, w transporcie publicznym normą są apele o zwracanie uwagi na bezpańskie pakunki. Mimo to w ciągu ostatnich lat w wyniku zamachów terrorystycznych w mieście zginęło kilkaset osób. Służby specjalne, które ponoć należą do światowej elity mistrzów w swoim fachu, nadal nie są w stanie wyjaśnić jak w Moskwie można było: wysadzić w powietrze bloki mieszkalne, zorganizować kilkudziesięcioosobowe komando i opanować cały teatr, zorganizować pod miastem ośrodek szkolenia kamikaze, którzy co kilka miesięcy wysadzają się w powietrze w miejscach publicznych.
Te wyjaśnienia jednak mogą być zbyt niewygodne dla władzy - w najlepszym przypadku obnażyłyby rażącą niekompetencję, a w najgorszym nawet współpracę niektórych funkcjonariuszy z terrorystami (o czym od dawna mówią przedstawiciele organizacji obrony praw człowieka). Znacznie łatwiej i korzystniej podbijać w przeddzień wyborów rankingi popularności obietnicami "załatwiać bandytów w kiblu" (to deklaracja samego Putina). Rosyjscy (i nie tylko) socjotechnicy zawsze twierdzili, że obietnice nie powinny być mądre, tylko proste i zrozumiałe. Moskwa więc wcale nie jest zainteresowana pojmaniem Szamila Basajewa, ponoć głównego odpowiedzialnego za terror - po co, skoro daje tyle powodów do wprowadzenia rządów silnej ręki, za którymi tęskni coraz więcej Rosjan?
Sergiej Greczuszkin