Co oznacza zaproponowany przez jury Nike '99 wybór, jaki pejzaż polskiej literatury kreuje?
Nike, starożytna bogini zwycięstwa, objawiła się nam jako pęd rozwianych szat i wspaniałych skrzydeł - jej odkopany posąg bez głowy stoi w Luwrze, wyraża triumf bezimienny i wieczny. Gdy dwa lata temu postanowiono w Polsce przyznawać superprestiżową nagrodę literacką, ufundowaną przez Nicom Consulting Ltdr. oraz "Gazetę Wyborczą", zdecydowano się z niebywałym rozmachem nazwać ją Nike i co roku wręczać ten symbol zwycięstwa (wraz z czekiem na pokaźną sumę) osobie, która wydała książkę najwyżej ocenioną przez szacowne jury. Nike uzyskała więc głowę.
W roku 1997 była to głowa Wiesława Myśliwskiego, autora powieści "Widnokrąg", w następnym - oblicze Czesława Miłosza, noblisty, pisarza obsypanego wieloma laurami i zaszczytami (nagrodę Nike otrzymał za tom esejów "Piesek przydrożny"). W tym roku 3 października poznamy kolejnego zwycięzcę. Na razie znamy wytypowaną już z liczniejszej grupy siódemkę finalistów: Stanisław Barańczak ("Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997"), Jerzy Pilch ("Bezpowrotnie utracona leworęczność"), Ryszard Przybylski ("Baśń zimowa. Esej o starości"), Tadeusz Różewicz ("zawsze fragment*recycling"), Olga Tokarczuk ("Dom dzienny, dom nocny"), Magdalena Tulli ("W czerwieni"), Adam Zagajewski ("W cudzym pięknie").
Zanim przyjrzymy się wybranej siódemce, pomyślmy, kogo tu nie ma. Nie ma jednej z najwybitniejszych pozycji ubiegłego roku: "Hebanu" Ryszarda Kapuścińskiego, książki o Afryce, będącej dziełem życia tego autora. Odkrywa ona doświadczenia dla nas trudne do pojęcia, stawia pytania pryncypialne, dotyczące losu całego globu. Książka ta nieustannie znajduje się na listach bestsellerów. Nie ma jej dlatego, że Ryszard Kapuściński należy do jury, a książki członków jury nie mogą być zgłaszane do nagrody w imię najczystszej bezstronności.
Zawsze podejrzewałam, że zbyt sterylna moralność może zgubić człowieka i ani rusz nie mogę się pogodzić z tym dekalogiem nagrody Nike. Bo jest to błędne koło. Jury winno się składać z postaci wybitnych i mających autorytet. Dlaczego zakładać, że mogą być zdolni do nieczystych gier, do starania się przede wszystkim o własny sukces? Logicznie myśląc, jury powinno się składać ze zdolnych nieudaczników, którzy potrafią zrozumieć i ocenić innych, ale sami nie piszą. Tak, oczywiście, nie jest. Ryszard Kapuściński, Maria Janion, że przywołam dla przykładu tylko te dwa nazwiska, są ludźmi tworzącymi książki wybitne, jakże więc uniemożliwić z góry ich nagrodzenie? Losy "Hebanu", "zaczytywanego" przez społeczeństwo i odsuniętego z racji wyższej moralności jury, są przykładem Nike bez głowy. Ktokolwiek tę nagrodę dostanie, będzie miał nieprzyjemne uczucie, że ważny konkurent przegrał walkowerem.
Do prozy proszą panie. Olga Tokarczuk, zgłoszona już po raz drugi (w roku 1997 wystąpiła z "Prawiekiem"), obecnie wydała kolejną książkę - skomplikowaną, podniosłą i nad wyraz mądrą: "Dom dzienny, dom nocny". Roi się w niej od "różnych światów", rzeczywistych i śnionych, nieruchomych i rozedrganych, oglądanych z perspektywy zmieniających się punktów. Mieszają się także osoby i czasy, Jungowskie archetypy z aktualnymi odkryciami. Wszyscy błąkają się w archetypicznym domu ludzkości. Recenzowałam tutaj tę książkę, nazwałam autorkę "mądrą sową", która wyleciała z głowy Junga, przyznałam się także, że znudziła mnie ta literacko pretensjonalna mądrość, nazbyt rozgadana jak na głoszoną pochwałę milczenia.
Jej prozatorska konkurentka, Magdalena Tulli, wydaje mi się o wiele atrakcyjniejsza. Powieść (może raczej powiastka filozoficzna) zatytułowana "W czerwieni" jest utworem doskonałym, tak że jedynie owa doskonałość może budzić niejakie wątpliwości. Może aż za bardzo wszystko się tutaj zgadza i dokładnie realizuje: pomysł utworu i jego artystyczny wyraz konsekwentny, dokładny w najdrobniejszym szczególe, "wyhaftowany" bezbłędnymi ściegami. Rzecz dzieje się w mitycznym mieście "Ściegi", które stanowią istotę wszystkich miast świata we wszystkich czasach. Występujący tu ludzie są metaforycznymi kreacjami osobowości, a nie psychologicznymi portretami. Zdarzenia nie dzieją się w konkretnym czasie, ale w wiecznie powtarzającej się historii. Wszystko jest stworzone przez wyobraźnię, która ma za podstawę doświadczenie życia, ale życie przekazuje w słowie, w opowieści rządzącej się prawami sztuki. Autorka w zakończeniu pisze: "Opowieści nie ulegają niczyjej woli, mają bowiem własną, niezłomną, niczym ukryta w mechanicznym instrumencie stalowa sprężyna, która prędzej czy później rozwinie się cała i wałek odegra do końca swoją melodię". Magdalena Tulli z wielkim kunsztem zrealizowała utwór "sam w sobie", podległy całkowicie zasadom sztuki. Jej opowieść o końcu świata, o niespełnieniu uczuć i marzeń, o zniszczeniu i śmierci, o pozorach sukcesu i trwania (pieniądze tu blakną jak kariery i jak miłości, żar trwa w ukryciu, zawsze gotowy wybuchnąć pożarem) przypomina osiemnastowieczne powiastki filozoficzne, poważne, a zarazem drwiące ze wszystkiego, z powagą włącznie. Magdalena Tulli prezentuje w swej książce rzadkie poczucie humoru, przewrotne i zjadliwe, jednocześnie zaś uroczo płoche, wdzięczne, zabawne. "W czerwieni" jest świetną literacką zabawą, zaproszeniem do tańca, "wirowaniem" świata.
Jak od dawna wiadomo, najlepsi, niezawodni w Polsce są poeci. Dziwnym trafem Nike nie nagrodziła jeszcze żadnego tomiku ("Piesek przydrożny" Czesława Miłosza jest poetycką prozą). Tym razem kandydują Stanisław Barańczak oraz Tadeusz Różewicz. Poeci diametralnie różni, każdy ze swoją sławą. Sława Barańczaka jest wielokierunkowa, jest znany jako naukowiec, tłumacz, twórca tak płodny i pracowity, że jego tomy tworzą sporą bibliotekę. Tadeusz Różewicz należy do najwybitniejszych poetów polskich, uprawia także prozę i dramat, jego utwory są przekładane na wiele języków. Mamy podobno najlepszą poezję w świecie, a Różewicz - moim zdaniem - to twórca najciekawszy, najwięcej ryzykujący, odważny.
Jego tom "zawsze fragment*recycling" jest po prostu wstrząsający. Czytałam go wiele razy i obcować z nim będę dalej, jest to bowiem książka, podsumowująca nasze życie i nasz straszny wiek XX. Tomik wypełniony jest rozpaczą, podobnie jak debiut Różewicza "Niepokój" z roku 1947, który został tu przez autora przywołany. Ta rozpacz świadczy, wbrew wszystkiemu, o nadziei, o uczuciowości nie zabitej. Niegdyś buntowałam się przeciwko nihilistycznej, jak sądziłam, rozpaczy Różewicza. Myliłam się, bo poeta poprzez zwątpienie i ból szedł w stronę nadziei tym silniejszej, że nie żywiącej się złudzeniami. Minęło pół wieku. Świat nadal jest okrutny, Różewicz cierpi, wątpi i zachwyca się życiem.
Najnowszy tom jest kolejnym poetyckim świadectwem szaleństw kończącego się stulecia. W poemacie "recycling" Różewicz ukazuje świat wyzbyty historycznej pamięci i moralności. Utwór ma formę "informacyjnego śmietnika", na który rzucono najbardziej szatańskie pomysły człowieka. A jednak w tym tomiku jest wiele wierszy pełnych ciepła i tęsknoty za miłością, choćby to miała być "spóźniona miłość". Czekamy na nią nieraz długo i daremnie, może nie umiemy jej rozpoznać, może nie mamy sił, żeby jej sprostać. Najpiękniejszym utworem jest "Gawęda o spóźnionej miłości", dramatyczna, mroczna i zarazem pełna blasku. Ludzie, udręczeni złem, głupotą, bezradnością, oschłością, znajdą u Różewicza pomoc. Jeśli tylko mu zaufają. Nike, którą można ofiarować Różewiczowi, byłaby boginią słynnej pogody ducha Greków, będącą u nich właśnie zwycięstwem nad rozpaczą.
Niegdyś esej był szczytem eleganckiej literacko i wspaniałej myślowo wypowiedzi na bardzo ważne tematy. W dziewiętnastym wieku esej historiozoficzny zrobił w Polsce wielką karierę, chodziło w nim bowiem o los i przyszłość zniewolonego narodu. Maurycy Mochnacki na początku tamtego stulecia i Stanisław Brzozowski na przełomie wieków pisali olśniewające diagnozy naszej sytuacji, prognozy na przyszłość. Najwięksi poeci wieszczyli w prelekcjach lub pismach mistycznych, co z nami stać się winno, byśmy się na niepodległość i moc państwową oraz duchową wybili.
Obecnie kariera eseju obrała inne drogi. Ostatnie dziesięciolecia to wielki rozwój eseistyki autobiograficzno-filozofującej, owe słynne "sylwy" w formie zbliżone do prozy, zastępujące u niektórych pisarzy powieść, niegdyś przez nich uprawianą. Najdoskonalszym przykładem może tu być Tadeusz Konwicki, ale i Kazimierz Brandys, Adolf Rudnicki, Maria Kuncewiczowa. Czemu prawie nie mamy wielkiego eseju historiozoficznego? Paweł Jasienica, Marian Brandys proponowali swoją wizję historii. Ale kto zaryzykuje snucie wizji naszego dalszego rozwoju duchowego? Od takiego tematu odskakujemy jak oparzeni i nie zajmujemy się rozwojem zbiorowości, lecz wewnętrznym dojrzewaniem i przemianami jednostek.
W tym gatunku do jego najciekawszych autorów należy Ryszard Przybylski. Duszą i sztuką narodu zajmował się w poprzednich swych książkach, poświęconych klasycyzmowi i romantyzmowi. Do tegorocznej nagrody Nike wybrano jego "Baśń zimowa. Esej o starości" (nie mogę odżałować, że jego cudowny "Cień jaskółki" ukazał się w roku 1995, bo tamta książka była wspaniała). "Esej o starości" jest przykładnie uczony. Zawiera mnóstwo cytatów z filozofów i artystów wszystkich wieków, przede wszystkim zaś z tych, którzy należeli do Wielkich Niepogodzonych i ten etap życia traktowali jako przysłowiową wielką zgrozę. Czuli się przez starość pokonani i upokorzeni. "Esej" Przybylskiego to książka surowa, nie proponuje łatwych pocieszeń.
Zachwyciłam się książką Jerzego Pilcha: "Bezpowrotnie utracona leworęczność". Łączy ona w sobie formy autobiografii, eseju i felietonu, zadziwia nonszalancką szczerością, usprawiedliwioną wyjątkowym humorem, który bywa tu nie tylko sposobem na życie, ale i na pisanie. Humor w książce Pilcha jest właściwie rozpaczą, która tak rozpaczy nie znosi, że może się z niej tylko wyśmiewać. Najgorsze doświadczenia przekazuje się jakby mimochodem, w felietonowym skrócie, co pozornie pomniejsza ich ciężar. Na przykład o alkoholizmie, zbiorowym i indywidualnym, nadmienia się jak o chorobie, na którą się, niestety, długo cierpi, lecz trudno od niej umrzeć albo się wyzwolić. A może nie trzeba się wyzwalać, bo się coś utraci, jak niegdyś bezpowrotnie utraconą leworęczność, tępioną skutecznie przez toksyczną babkę.
Jest w tej felietonowej, przekornej książce nuta, którą uwielbiam, chociaż wiem, że oznacza ona niebezpieczną płochość, daleką zresztą od pozornej zarozumiałości: to wrodzona przekora, którą podsuwa zadowolenie z własnych oraz cudzych grzechów i każe śmiać się, zamiast naprawiać, piętnować i płakać. Jerzy Pilch jest zjadliwy wobec siebie i bliźnich zjadliwością sowizdrzalską. Wolę ją od pouczającej powagi lub zgorzkniałych narzekań. Pilch umie pisać o ważnych, bolesnych sprawach, ukrywając ból, wydobywając zaś na plan pierwszy bawiącą się mądrość. Przeczytałam jego książkę jednym tchem. Jury jest chyba zbyt dostojne, żeby nagrodzić taką uroczą kpinę z dostojeństwa. Poczekajmy, 3 października już niedaleko.
W roku 1997 była to głowa Wiesława Myśliwskiego, autora powieści "Widnokrąg", w następnym - oblicze Czesława Miłosza, noblisty, pisarza obsypanego wieloma laurami i zaszczytami (nagrodę Nike otrzymał za tom esejów "Piesek przydrożny"). W tym roku 3 października poznamy kolejnego zwycięzcę. Na razie znamy wytypowaną już z liczniejszej grupy siódemkę finalistów: Stanisław Barańczak ("Chirurgiczna precyzja. Elegie i piosenki z lat 1995-1997"), Jerzy Pilch ("Bezpowrotnie utracona leworęczność"), Ryszard Przybylski ("Baśń zimowa. Esej o starości"), Tadeusz Różewicz ("zawsze fragment*recycling"), Olga Tokarczuk ("Dom dzienny, dom nocny"), Magdalena Tulli ("W czerwieni"), Adam Zagajewski ("W cudzym pięknie").
Zanim przyjrzymy się wybranej siódemce, pomyślmy, kogo tu nie ma. Nie ma jednej z najwybitniejszych pozycji ubiegłego roku: "Hebanu" Ryszarda Kapuścińskiego, książki o Afryce, będącej dziełem życia tego autora. Odkrywa ona doświadczenia dla nas trudne do pojęcia, stawia pytania pryncypialne, dotyczące losu całego globu. Książka ta nieustannie znajduje się na listach bestsellerów. Nie ma jej dlatego, że Ryszard Kapuściński należy do jury, a książki członków jury nie mogą być zgłaszane do nagrody w imię najczystszej bezstronności.
Zawsze podejrzewałam, że zbyt sterylna moralność może zgubić człowieka i ani rusz nie mogę się pogodzić z tym dekalogiem nagrody Nike. Bo jest to błędne koło. Jury winno się składać z postaci wybitnych i mających autorytet. Dlaczego zakładać, że mogą być zdolni do nieczystych gier, do starania się przede wszystkim o własny sukces? Logicznie myśląc, jury powinno się składać ze zdolnych nieudaczników, którzy potrafią zrozumieć i ocenić innych, ale sami nie piszą. Tak, oczywiście, nie jest. Ryszard Kapuściński, Maria Janion, że przywołam dla przykładu tylko te dwa nazwiska, są ludźmi tworzącymi książki wybitne, jakże więc uniemożliwić z góry ich nagrodzenie? Losy "Hebanu", "zaczytywanego" przez społeczeństwo i odsuniętego z racji wyższej moralności jury, są przykładem Nike bez głowy. Ktokolwiek tę nagrodę dostanie, będzie miał nieprzyjemne uczucie, że ważny konkurent przegrał walkowerem.
Do prozy proszą panie. Olga Tokarczuk, zgłoszona już po raz drugi (w roku 1997 wystąpiła z "Prawiekiem"), obecnie wydała kolejną książkę - skomplikowaną, podniosłą i nad wyraz mądrą: "Dom dzienny, dom nocny". Roi się w niej od "różnych światów", rzeczywistych i śnionych, nieruchomych i rozedrganych, oglądanych z perspektywy zmieniających się punktów. Mieszają się także osoby i czasy, Jungowskie archetypy z aktualnymi odkryciami. Wszyscy błąkają się w archetypicznym domu ludzkości. Recenzowałam tutaj tę książkę, nazwałam autorkę "mądrą sową", która wyleciała z głowy Junga, przyznałam się także, że znudziła mnie ta literacko pretensjonalna mądrość, nazbyt rozgadana jak na głoszoną pochwałę milczenia.
Jej prozatorska konkurentka, Magdalena Tulli, wydaje mi się o wiele atrakcyjniejsza. Powieść (może raczej powiastka filozoficzna) zatytułowana "W czerwieni" jest utworem doskonałym, tak że jedynie owa doskonałość może budzić niejakie wątpliwości. Może aż za bardzo wszystko się tutaj zgadza i dokładnie realizuje: pomysł utworu i jego artystyczny wyraz konsekwentny, dokładny w najdrobniejszym szczególe, "wyhaftowany" bezbłędnymi ściegami. Rzecz dzieje się w mitycznym mieście "Ściegi", które stanowią istotę wszystkich miast świata we wszystkich czasach. Występujący tu ludzie są metaforycznymi kreacjami osobowości, a nie psychologicznymi portretami. Zdarzenia nie dzieją się w konkretnym czasie, ale w wiecznie powtarzającej się historii. Wszystko jest stworzone przez wyobraźnię, która ma za podstawę doświadczenie życia, ale życie przekazuje w słowie, w opowieści rządzącej się prawami sztuki. Autorka w zakończeniu pisze: "Opowieści nie ulegają niczyjej woli, mają bowiem własną, niezłomną, niczym ukryta w mechanicznym instrumencie stalowa sprężyna, która prędzej czy później rozwinie się cała i wałek odegra do końca swoją melodię". Magdalena Tulli z wielkim kunsztem zrealizowała utwór "sam w sobie", podległy całkowicie zasadom sztuki. Jej opowieść o końcu świata, o niespełnieniu uczuć i marzeń, o zniszczeniu i śmierci, o pozorach sukcesu i trwania (pieniądze tu blakną jak kariery i jak miłości, żar trwa w ukryciu, zawsze gotowy wybuchnąć pożarem) przypomina osiemnastowieczne powiastki filozoficzne, poważne, a zarazem drwiące ze wszystkiego, z powagą włącznie. Magdalena Tulli prezentuje w swej książce rzadkie poczucie humoru, przewrotne i zjadliwe, jednocześnie zaś uroczo płoche, wdzięczne, zabawne. "W czerwieni" jest świetną literacką zabawą, zaproszeniem do tańca, "wirowaniem" świata.
Jak od dawna wiadomo, najlepsi, niezawodni w Polsce są poeci. Dziwnym trafem Nike nie nagrodziła jeszcze żadnego tomiku ("Piesek przydrożny" Czesława Miłosza jest poetycką prozą). Tym razem kandydują Stanisław Barańczak oraz Tadeusz Różewicz. Poeci diametralnie różni, każdy ze swoją sławą. Sława Barańczaka jest wielokierunkowa, jest znany jako naukowiec, tłumacz, twórca tak płodny i pracowity, że jego tomy tworzą sporą bibliotekę. Tadeusz Różewicz należy do najwybitniejszych poetów polskich, uprawia także prozę i dramat, jego utwory są przekładane na wiele języków. Mamy podobno najlepszą poezję w świecie, a Różewicz - moim zdaniem - to twórca najciekawszy, najwięcej ryzykujący, odważny.
Jego tom "zawsze fragment*recycling" jest po prostu wstrząsający. Czytałam go wiele razy i obcować z nim będę dalej, jest to bowiem książka, podsumowująca nasze życie i nasz straszny wiek XX. Tomik wypełniony jest rozpaczą, podobnie jak debiut Różewicza "Niepokój" z roku 1947, który został tu przez autora przywołany. Ta rozpacz świadczy, wbrew wszystkiemu, o nadziei, o uczuciowości nie zabitej. Niegdyś buntowałam się przeciwko nihilistycznej, jak sądziłam, rozpaczy Różewicza. Myliłam się, bo poeta poprzez zwątpienie i ból szedł w stronę nadziei tym silniejszej, że nie żywiącej się złudzeniami. Minęło pół wieku. Świat nadal jest okrutny, Różewicz cierpi, wątpi i zachwyca się życiem.
Najnowszy tom jest kolejnym poetyckim świadectwem szaleństw kończącego się stulecia. W poemacie "recycling" Różewicz ukazuje świat wyzbyty historycznej pamięci i moralności. Utwór ma formę "informacyjnego śmietnika", na który rzucono najbardziej szatańskie pomysły człowieka. A jednak w tym tomiku jest wiele wierszy pełnych ciepła i tęsknoty za miłością, choćby to miała być "spóźniona miłość". Czekamy na nią nieraz długo i daremnie, może nie umiemy jej rozpoznać, może nie mamy sił, żeby jej sprostać. Najpiękniejszym utworem jest "Gawęda o spóźnionej miłości", dramatyczna, mroczna i zarazem pełna blasku. Ludzie, udręczeni złem, głupotą, bezradnością, oschłością, znajdą u Różewicza pomoc. Jeśli tylko mu zaufają. Nike, którą można ofiarować Różewiczowi, byłaby boginią słynnej pogody ducha Greków, będącą u nich właśnie zwycięstwem nad rozpaczą.
Niegdyś esej był szczytem eleganckiej literacko i wspaniałej myślowo wypowiedzi na bardzo ważne tematy. W dziewiętnastym wieku esej historiozoficzny zrobił w Polsce wielką karierę, chodziło w nim bowiem o los i przyszłość zniewolonego narodu. Maurycy Mochnacki na początku tamtego stulecia i Stanisław Brzozowski na przełomie wieków pisali olśniewające diagnozy naszej sytuacji, prognozy na przyszłość. Najwięksi poeci wieszczyli w prelekcjach lub pismach mistycznych, co z nami stać się winno, byśmy się na niepodległość i moc państwową oraz duchową wybili.
Obecnie kariera eseju obrała inne drogi. Ostatnie dziesięciolecia to wielki rozwój eseistyki autobiograficzno-filozofującej, owe słynne "sylwy" w formie zbliżone do prozy, zastępujące u niektórych pisarzy powieść, niegdyś przez nich uprawianą. Najdoskonalszym przykładem może tu być Tadeusz Konwicki, ale i Kazimierz Brandys, Adolf Rudnicki, Maria Kuncewiczowa. Czemu prawie nie mamy wielkiego eseju historiozoficznego? Paweł Jasienica, Marian Brandys proponowali swoją wizję historii. Ale kto zaryzykuje snucie wizji naszego dalszego rozwoju duchowego? Od takiego tematu odskakujemy jak oparzeni i nie zajmujemy się rozwojem zbiorowości, lecz wewnętrznym dojrzewaniem i przemianami jednostek.
W tym gatunku do jego najciekawszych autorów należy Ryszard Przybylski. Duszą i sztuką narodu zajmował się w poprzednich swych książkach, poświęconych klasycyzmowi i romantyzmowi. Do tegorocznej nagrody Nike wybrano jego "Baśń zimowa. Esej o starości" (nie mogę odżałować, że jego cudowny "Cień jaskółki" ukazał się w roku 1995, bo tamta książka była wspaniała). "Esej o starości" jest przykładnie uczony. Zawiera mnóstwo cytatów z filozofów i artystów wszystkich wieków, przede wszystkim zaś z tych, którzy należeli do Wielkich Niepogodzonych i ten etap życia traktowali jako przysłowiową wielką zgrozę. Czuli się przez starość pokonani i upokorzeni. "Esej" Przybylskiego to książka surowa, nie proponuje łatwych pocieszeń.
Zachwyciłam się książką Jerzego Pilcha: "Bezpowrotnie utracona leworęczność". Łączy ona w sobie formy autobiografii, eseju i felietonu, zadziwia nonszalancką szczerością, usprawiedliwioną wyjątkowym humorem, który bywa tu nie tylko sposobem na życie, ale i na pisanie. Humor w książce Pilcha jest właściwie rozpaczą, która tak rozpaczy nie znosi, że może się z niej tylko wyśmiewać. Najgorsze doświadczenia przekazuje się jakby mimochodem, w felietonowym skrócie, co pozornie pomniejsza ich ciężar. Na przykład o alkoholizmie, zbiorowym i indywidualnym, nadmienia się jak o chorobie, na którą się, niestety, długo cierpi, lecz trudno od niej umrzeć albo się wyzwolić. A może nie trzeba się wyzwalać, bo się coś utraci, jak niegdyś bezpowrotnie utraconą leworęczność, tępioną skutecznie przez toksyczną babkę.
Jest w tej felietonowej, przekornej książce nuta, którą uwielbiam, chociaż wiem, że oznacza ona niebezpieczną płochość, daleką zresztą od pozornej zarozumiałości: to wrodzona przekora, którą podsuwa zadowolenie z własnych oraz cudzych grzechów i każe śmiać się, zamiast naprawiać, piętnować i płakać. Jerzy Pilch jest zjadliwy wobec siebie i bliźnich zjadliwością sowizdrzalską. Wolę ją od pouczającej powagi lub zgorzkniałych narzekań. Pilch umie pisać o ważnych, bolesnych sprawach, ukrywając ból, wydobywając zaś na plan pierwszy bawiącą się mądrość. Przeczytałam jego książkę jednym tchem. Jury jest chyba zbyt dostojne, żeby nagrodzić taką uroczą kpinę z dostojeństwa. Poczekajmy, 3 października już niedaleko.
Więcej możesz przeczytać w 39/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.