Wedle utrwalonego stereotypu Niemcy zawdzięczają swe powojenne odrodzenie kilkunastu miliardom dolarów z USA
Jednakże klasa średnia Niemiec odbudowała się i zbudowała potęgę gospodarczą swego kraju własnymi środkami. Najlepszym dowodem jest obecna struktura zasobów kapitałowych Niemiec: 50 proc. znajduje się w dyspozycji komunalnych kas oszczędności, a 20 proc. w dyspozycji spółdzielczości kredytowej, tj. miejskich ,,banków ludowych" i wiejskich ,,kas Raiffeisena" (zwanych niegdyś u nas kasami Stefczyka). Trzy wielkie banki Niemiec - Dresdner Bank, Deutsche Bank i Commerzbank - choć są uniwersalne, zarazem kredytowe i lokacyjne, dysponują 25 proc. zasobów - co precyzyjnie określa udział wielkiego przemysłu i wielkiego handlu (klienteli tych banków) w rozwoju Niemiec. Średnie i drobne przedsiębiorstwa są w tym rozwoju partnerem równie znaczącym, a dla rynku wewnętrznego być może decydującym. Wielki kapitał Niemiec już w okresie największego rozkwitu (przed pierwszą wojną światową) dwa razy próbował wejść na rynek drobnego kredytu - i dwa razy musiał się cofnąć. Ze względu na... koszty. Rozpoznanie wiarygodności kredytowej drobnego przedsiębiorcy wymaga więcej mozołu i środków niż wielkiego klienta, a ,,konkurenci" mieli, jak się przekonamy, koszty własne z zasady na poziomie minimum, w ogóle nieosiągalnym dla wielkich banków (co nie przeszkadzało, że funkcjonowanie ,,banków ludowych" typu Schulzego z Delitzsch i kas Raiffeisena regulowano ustawami wręcz drobiazgowo, prawie kazuistycznie, bo samo prawo było swoistym ich podręcznikiem). W Stanach Zjednoczonych nie brakowało pieniędzy nawet w społecznościach lokalnych. Lokalne banki potrafiły zaspokoić potrzeby kredytowe amerykańskich drobnych i średnich przedsiębiorców czy farmerów. Były to banki prywatne; bankierzy pożyczali pieniądze swoje i wspólników. Umieli oni sterować rozwojem gospodarczym - kiedy monokulturę bawełnianą południa zniszczył wołek bawełniany, zaproponowali farmerom zajęcie się uprawą zbóż i hodowlą. Wszędzie zawisły plakaty: ,,Ten bank pożyczy ci pieniądze na hodowlę bydła mlecznego i rzeęnego oraz nierogacizny". Plantatorzy posłuchali - i dochody ich wzrosły w ciągu kilku lat prawie trzykrotnie! Na pomniku... wołka bawełnianego czytamy taki oto napis: ,,W głębokim uznaniu dla wołka bawełnianego i tego, co zdziałał jako herold prosperity, pomnik ten wznieśli obywatele Enterprise w hrabstwie Coffee, Alabama". Niemcy XIX wieku, jak i reszta środkowej Europy, nie miały nadmiaru pieniądza, ani tym bardziej owych silnych małych banków prywatnych. Drobnym kredytem rządziła paraliżująca lichwa, korzystająca z wysokiego popytu na pieniądz. Samoobrona przed nią zrodziła niemiecki system oszczędności i drobnego kredytu. Jego instytucje nie walczyły z wielkimi bankami (czasami się w nich nawet zapożyczały); wykształcił się racjonalny, naturalny podział rynku. Wcześniej zaś komunalne kasy oszczędności (KKO) same kredytowały rozwój związków kredytowych drobnych przedsiębiorców, bo się im bardziej opłacało dać kredyt grupie solidarnie odpowiedzialnej niż pojedynczym klientom; tak też międzywojenne ,,komunalki" Czech zbudowały tamtejsze kampeliczki - spółdzielnie kredytowe. Dziś spółdzielnie kredytowe RFN rywalizują z KKO w obsłudze kredytowej drobnych i średnich przedsiębiorców. Razem odgrywają aktywną rolę w restrukturyzacji rynku pracy, a KKO - w kredycie komunalnym i długofalowym rozwoju regionów. Zwykli Niemcy nie grają na giełdzie. Nie ma tam wielkiej gry giełdowej z geniuszami klasy Sorosa, ale nie ma i wielkich strat. Jest za to tani kredyt; KKO nazywa się ,,bankami domowymi" średnich i małych przedsiębiorców. Kasy Raiffeisena próbowano przeszczepić na grunt amerykański. Stawiły im opór tamtejsze banki lokalne. Powstającym od 1909 r. związkom kredytowym (credit unions) opartym na wzorze Raiffeisenek pozwolono kredytować wyłącznie konsumpcję (w Europie spółdzielnie kredytowe kredytowały jedynie rozwój, od konsumpcji odżegnywały się programowo). Dziś do credit unions należy jedna czwarta Amerykanów; jak Ameryka odcięcie unii kredytowych od kredytu handlowego godzi z zasadą wolnej konkurencji, pozostaje do dziś niewytłumaczalną tajemnicą systemu bankowego USA.
Pieniądz nieobecny
Polska współczesna w praktyce nie dysponuje wielkim kapitałem. Kapitał wielkich banków, wyemanowanych z NBP, jest rozdrobniony, a nawet po koniecznych fuzjach nie zwiększy się do skali niemieckiej. Co więcej, nie jest to kapitał prywatny; to w ogromnej przewadze pieniądze publiczne: ciągle kapitalizm na koszt podatników. Ponadto, choć nasze banki bardzo poprawiły swoją sprawność operacyjną, z reguły nie specjalizują się w żadnej konkretnej gałęzi gospodarki czy branży, nie szukają strategii dla swoich wielkich klientów ani też nie prowadzą operacji restrukturyzacyjnych jak ongiś John Pierpont Morgan wobec kolei Ameryki czy przemysłu stalowego. Jeden - bodaj jedyny - Wojciech Kostrzewa, wykształcony w Niemczech młody człowiek, jeszcze jako szef Polskiego Banku Rozwoju pomógł w odrodzeniu Stoczni Szczecińskiej - która to operacja nie doczekała się jednak należnego rozgłosu jako wzorzec roli banku w restrukturyzacji gospodarki. Rachityczny polski wielki kapitał nie może na razie być oparciem dla wielkiego przemysłu i handlu. Tym bardziej nie może obsłużyć swoimi kredytami klasy średniej. Nie zastąpią go w tym również fundusze pomocowe czy choćby najdzielniejszy fundusz Mikro, powstały dzięki wysiękom Amerykanów polskiego pochodzenia (dlaczego Polacy nie płacą kartami kredytowymi w sklepach, używając ich tylko do wyjmowania gotówki z bankomatów, zaraz wyjaśnimy). Rozwój, zwłaszcza klasy średniej, musimy oprzeć na małym pieniądzu, na drobnych oszczędnościach ogółu obywateli (5-50 zł miesięcznie). Tego pieniądza nie uruchomiliśmy do dziś - jako że połowa społeczeństwa, zdolna do oszczędności tylko w tej skali, nie odkłada niczego, bo nie ma gdzie (by założyć książeczkę oszczędnościową, w RFN wystarcza 5 DM; u nas trzeba 50 zł, a i tak PKO BP nie jest, bo nie może być, zainteresowany drobnymi wkładami, więc ogranicza ich dopływ). A łatwo policzyć, że to kilka miliardów złotych rocznie. Przy lokalnym obrocie bezgotówkowym - dziesiątki miliardów złotych (120 lat temu w Anglii płacono czekami należności poniżej funta, czyli poniżej naszych dzisiejszych stu złotych). Doświadczenie zaś uczy, że drobny kredyt na rozwój nie rodzi inflacji, finansuje bowiem ewentualne wynagrodzenia za produktywną pracę, a wzrost popytu z tego tytułu nigdy nie wyprzedza wzrostu podaży.
Rachityczny polski wielki kapitał nie może na razie być oparciem dla wielkiego przemysłu i handlu
Bogaci ubodzy
Kasy oszczędności wymyślono, by ludzie biedni nauczyli się oszczędzać; pierwotnie wręcz ograniczano wysokość wkładów. W Anglii dla oszczędności w wysokości pensa tygodniowo obmyślono nawet specjalne znaczki oszczędnościowe! Ale od początków ruchu oszczędnościowego małe pieniądze rosły bardzo szybko (dlatego niemal wszędzie państwo starało się ,,zaopiekować" systemem oszczędnościowym). Dziś w RFN jest interesem państwa (jak w każdym normalnym, mądrym kraju) zachowanie lokalnych małych pieniędzy dla drobnych kredytobiorców - by pracowały bezpośrednio dla obywateli. Pod ich kontrolą. I taniej. Bo wtedy opłaca się gromadzić nawet grosze. Uczą się tego nawet dzieci. Z angielskich pierwocin ruchu oszczędnościowego pozostały doświadczenia bezcenne. Poczynając od zasady, że do kasy oszczędności musi być bliżej niż do knajpy. W robotniczych dzielnicach kantory otwierano w miarę możliwości na każdej ulicy; skarbonki oszczędnościowe rozdawano do domów. W dni wypłat inkasenci kas jeędzili pod bramy fabryk. W wielu fabrykach tym, którzy chcieli, wpisywano pobory wprost do książeczek, a zwolennikami tego systemu były głównie żony, upoważnione przez mężów do podejmowania gotówki.
Pieniądz z niczego
Choć zakrawa to na paradoks, w kraju słabej bankowości szybciej i lepiej mogą rosnąć małe pieniądze powierzone (niekiedy) półamatorom niż wielkie pieniądze, którymi zarządzają początkujący zawodowcy. Dziś do komunalnych kas oszczędności mogłyby u nas trafiać wszelkie zarobki i dochody osobiste obywateli miast. Procentowałyby im od razu. Bo KKO mogłyby się stać podstawą lokalnego obrotu bezgotówkowego, mnożącego rezerwy kredytowe. Dawniej załatwiały to czeki - wedle ojca ekonomii Adama Smitha, jeden z największych wynalazków w historii pieniądza. Niestety, nie mamy za sobą lekcji czeków. PRL nie znała, a Polska wolnorynkowa nadal nie zna praktycznie obrotu czekowego. Czeki, jeśli wymagają mitręgi czasu na ich zrealizowanie, tylko utrudniają obrót pieniężny. Są ułatwieniem, gdy wystawca i odbiorca czeku mają konta w jednym banku lub we współpracujących z sobą instytucjach finansowych - bo wtedy nikt nie traci czasu, rozrachunek przebiega w trybie rachunku żyrowego. Dziś i czeki, i karty kredytowe, są używane głównie do wyjmowania pieniędzy z kont: to parodia obrotu bezgotówkowego. A weksla i obrotu wekslowego nie znamy w ogóle. Najwybitniejszy polski bankowiec międzywojenny, Zygmunt Karpiński, tak opisywał przyszłość: ,,Jeżeli każdy kupiec i przemysłowiec znajduje w swym najbliższym sąsiedztwie, o ile możności - na tejże samej ulicy, oddział bankowy, któremu może powierzyć prowadzenie swego rachunku, inkasowanie dochodu, dokonywanie poleceń i wypłat i w ogóle wszystkie funkcje kasjera, jeżeli podobne warunki znajduje rolnik w swej wsi czy gminie i jeżeli banki te załatwiają interesy swych klientów sprawnie i niedrogo, korzystanie z usług banku połączone jest z takimi udogodnieniami, że coraz większe warstwy społeczeństwa będą we własnym interesie powierzały bankom administrację swych zapasów kasowych i korzystały z bezgotówkowego obrotu czekowego". Dziś obrót bezgotówkowy można by obsłużyć komputerem lokalnej centrali żyrowej. Karty kredytowe wielkich banków i wielkich międzynarodowych instytucji kredytowych nie będą tu żadną konkurencją - służą głównie do wydawania pieniędzy z tłustych kont lub daleko od domu. Za pomocą lokalnych kart kredytowych regulowano by rachunki codzienne. Niedaleko od domu. Powszechna Kasa Oszczędności, powstała m.in. z zagrabienia majątku dawnych komunalnych kas oszczędności, albo zostałaby ich centralą żyrową, ich ,,bankiem-matką" ze swymi regionalnymi oddziałami, albo winna zmienić nazwę - skoro nie ma się zajmować oszczędnościami.
Geniusz pewnego liberała
Nasi pionierzy rozwoju dzięki własnym siłom, od księdza Augustyna Szamarzewskiego po Eugeniusza Kwiatkowskiego, głosili, że wszyscy możemy być współtwórcami rozwoju gospodarczego. I to się już kilka razy udało. W znacznie trudniejszych warunkach - jak pokazywaliśmy w serialu ,,Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Po 1948 r. ,,banki spółdzielcze" Polski, którymi dyrygował system ,,gospodarki planowej", nie miały wiele wspólnego z prawdziwymi bankami spółdzielczymi. Ostatni spazm ,,socjalizmu" przekształcił je w zapędzie komercjalizacji w małe banki handlowe - a te we współczesnej gospodarce nie mają szans i ze swymi zbyt małymi kapitałami nie spełnią norm Unii Europejskiej (kilkaset z nich już padło, a setkom grozi bankructwo). Unia akceptuje natomiast organizacje wzajemnej pomocy kredytowej, czyli spółdzielnie kredytowe. W związkach kredytowych nadwyżka bilansowa informuje tylko o sprawności finansowej. Nie są to banki, choć mogą się posługiwać wszystkimi technikami bankowymi. Są to spółdzielnie, czyli spółki o zmiennym kapitale. W rzeczywistości - spółki swoistej samopomocy kredytowej. Ich celem nie jest zysk, lecz tani kredyt na rozwój. Tylko dla członków: pożyczają oni sobie wzajemnie swoje własne pieniądze. Wymyślił to w XIX w. pewien mądry liberał, saski sędzia Hermann Schulze z Delitzsch. Jego ,,bank ludowy", inaczej niż spółdzielnia spożywców, nie był i nie jest otwarty dla wszystkich. Zrzesza drobnych przedsiębiorców i ludzi wolnych zawodów. Tych, którzy potrzebują taniego kredytu (choć każdy może ulokować tam swój depozyt). Pierwotnie chodziło o tani kredyt dla drobnych kupców i rzemieślników na zaliczki na zakup towarów do sprzedaży lub surowców. Schulze spostrzegł, że nie wszyscy drobni przedsiębiorcy w miastach (inaczej niż na wsi) potrzebują kredytu w tym samym czasie, a każdy z nich dysponuje okresowo jakimiś małymi rezerwami kapitałowymi. Zebrane razem mogą one utworzyć kapitał na tani kredyt wzajemny. ,,Bank ludowy" Schulzego zabezpieczała albo ,,ograniczona poręka" ze strony członków (nasza ,,ograniczona odpowiedzialność"; do wysokości udziałów), albo ,,poręka nieograniczona", czyli członkowie odpowiadali całym swym majątkiem. Stosując ten drugi tryb poręki, pewien wójt z Nadrenii, Wilhelm Raiffeisen, przeniósł ideę spółdzielni kredytowych na wieś: chłopi w ,,kasach Raiffeisena" ręczyli wszystkim, co mieli, całym majątkiem. Już to wykluczało lekkomyślne szafowanie kredytami... I ,,kasy Raiffeisena" objęły z czasem całą niemiecką wieś (dziś mają z miejskimi ,,bankami ludowymi" wspólny związek i centralę żyrową). Stowarzyszenie jako struktura nie obliczona na zysk podatku nie płaci, ponieważ główną korzyścią członków ma być tani kredyt, a nie dywidenda od wkładu. Stopa procentowa jest sprawą stowarzyszonych (obracają przecież własnymi pieniędzmi). Schulze takie ustalił warunki sukcesu. Nikt lepiej nie rozdzieli kredytów niż komisja członków wiedzących wszystko o sobie i kontrolujących na bieżąco wykorzystanie kredytu... Jak najniższe koszty własne. Niezbędni fachowcy jak najlepiej opłacani, przy maksimum pracy członków - społecznej. Bo cena kredytu zależy od tego, jak niskie są koszty funkcjonowania samej instytucji taniego kredytu. I żadnych ryzykownych lokat. Pełne bezpieczeństwo. Jeśli członkowie stowarzyszenia dają kredyt koledze wątpliwej solidności, ryzykują sami.
Do czyjej głowy po rozum
U nas pod zaborem pruskim mieszkańcy miast tworzyli ,,spółki zarobkowe" razem z chłopami; w Poznaniu miały one z czasem swój Bank Związku Spółek Zarobkowych, najpotężniejszy polski bank prywatny w chwili odzyskania niepodległości w 1918 r. Ze znakomitymi fachowcami. Na wsi zaboru austriackiego, w Galicji, ,,Raiffeisenkom" patronował Franciszek Stefczyk, autor nieocenionego podręcznika. Stąd i póęniejsza ich polska nazwa - ,,kasy Stefczyka". A to kasy Stefczyka zmieniły wieś galicyjską. Amerykańskie ,,unie" wielu pomysłami wyprzedziły Europę. Prowadzą specjalne rachunki oszczędnościowe, na przykład indywidualne konta emerytalne. Oprocentowane na nich wkłady uzupełniają potem emeryturę, a wpłaty do 2000 USD rocznie można odpisać od podstawy opodatkowania podatkiem dochodowym. Niestety, w Polsce chłopi stracili po ,,socjalizmie" podstawowe narzędzie samoobrony finansowej, bazę swej finansowej samodzielności. I nawet o tym nie wiedzą. Tak samo - drobny handel i rzemiosło w miastach. Dziś można u nas tworzyć spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe, tzw. SKOK. Ale oparto ustawę dla nich na wzorach credit unions Ameryki, bo kontratak cwaniaków nie pozwolił sięgnąć do europejskich regulacji dla związków kredytowych klasy średniej i chłopów, takich jak wielkopolskie spółki zarobkowe w ,,Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy". Czy wrócimy do tego, co się sprawdziło w całej Europie? Nie trzeba tu filantropii. Ţadna dobroczynność kredytowa się nie sprawdza. Karmione słodyczami pieszczochy ęle rosną i tracą zęby. Gospodarka rynkowa tego nie lubi. Demokracja też nie. Trzeba zatem najwyżej mądrego patronatu. I wnikliwej, systematycznej kontroli związku rewizyjnego - jak za księdza Wawrzyniaka. W swoim czasie podatnicy amerykańscy dopłacili miliardy dolarów do katastrofy innych instytucji oszczędnościowych, zwanych saving-and-loans. Dziś w USA przepisy federalne, podobnie jak w Niemczech, niczego nie regulują tak dokładnie, jak działalności związków kredytowych. Nasza ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych, odpowiednio zmodyfikowana, może pozwolić na odbudowę klasycznej spółdzielczości kredytowej. Służącej rozwojowi, a nie samej konsumpcji. Na pewno zaś nie cwaniactwu tych, do których dopłaciliśmy dwa miliardy złotych. Bo dopłacimy i więcej, jeśli nie pójdziemy po rozum do głowy (starej własnej albo niemieckiej). Nasza dzisiejsza struktura zasobów kapitałowych nie dyskwalifikuje gospodarności Polaków. Są przymusowymi spadkobiercami amatorszczyzny po minionym systemie. Ale, o ile wiem, nie chcą pozostać amatorami. I nie chcą się modlić o cudze pieniądze, gdy mogą uruchomić własne. Nie starczy ich na modernizację wielkiego przemysłu, ale starczy, by rozwijać przyszłą klasę średnią.
Pieniądz nieobecny
Polska współczesna w praktyce nie dysponuje wielkim kapitałem. Kapitał wielkich banków, wyemanowanych z NBP, jest rozdrobniony, a nawet po koniecznych fuzjach nie zwiększy się do skali niemieckiej. Co więcej, nie jest to kapitał prywatny; to w ogromnej przewadze pieniądze publiczne: ciągle kapitalizm na koszt podatników. Ponadto, choć nasze banki bardzo poprawiły swoją sprawność operacyjną, z reguły nie specjalizują się w żadnej konkretnej gałęzi gospodarki czy branży, nie szukają strategii dla swoich wielkich klientów ani też nie prowadzą operacji restrukturyzacyjnych jak ongiś John Pierpont Morgan wobec kolei Ameryki czy przemysłu stalowego. Jeden - bodaj jedyny - Wojciech Kostrzewa, wykształcony w Niemczech młody człowiek, jeszcze jako szef Polskiego Banku Rozwoju pomógł w odrodzeniu Stoczni Szczecińskiej - która to operacja nie doczekała się jednak należnego rozgłosu jako wzorzec roli banku w restrukturyzacji gospodarki. Rachityczny polski wielki kapitał nie może na razie być oparciem dla wielkiego przemysłu i handlu. Tym bardziej nie może obsłużyć swoimi kredytami klasy średniej. Nie zastąpią go w tym również fundusze pomocowe czy choćby najdzielniejszy fundusz Mikro, powstały dzięki wysiękom Amerykanów polskiego pochodzenia (dlaczego Polacy nie płacą kartami kredytowymi w sklepach, używając ich tylko do wyjmowania gotówki z bankomatów, zaraz wyjaśnimy). Rozwój, zwłaszcza klasy średniej, musimy oprzeć na małym pieniądzu, na drobnych oszczędnościach ogółu obywateli (5-50 zł miesięcznie). Tego pieniądza nie uruchomiliśmy do dziś - jako że połowa społeczeństwa, zdolna do oszczędności tylko w tej skali, nie odkłada niczego, bo nie ma gdzie (by założyć książeczkę oszczędnościową, w RFN wystarcza 5 DM; u nas trzeba 50 zł, a i tak PKO BP nie jest, bo nie może być, zainteresowany drobnymi wkładami, więc ogranicza ich dopływ). A łatwo policzyć, że to kilka miliardów złotych rocznie. Przy lokalnym obrocie bezgotówkowym - dziesiątki miliardów złotych (120 lat temu w Anglii płacono czekami należności poniżej funta, czyli poniżej naszych dzisiejszych stu złotych). Doświadczenie zaś uczy, że drobny kredyt na rozwój nie rodzi inflacji, finansuje bowiem ewentualne wynagrodzenia za produktywną pracę, a wzrost popytu z tego tytułu nigdy nie wyprzedza wzrostu podaży.
Rachityczny polski wielki kapitał nie może na razie być oparciem dla wielkiego przemysłu i handlu
Bogaci ubodzy
Kasy oszczędności wymyślono, by ludzie biedni nauczyli się oszczędzać; pierwotnie wręcz ograniczano wysokość wkładów. W Anglii dla oszczędności w wysokości pensa tygodniowo obmyślono nawet specjalne znaczki oszczędnościowe! Ale od początków ruchu oszczędnościowego małe pieniądze rosły bardzo szybko (dlatego niemal wszędzie państwo starało się ,,zaopiekować" systemem oszczędnościowym). Dziś w RFN jest interesem państwa (jak w każdym normalnym, mądrym kraju) zachowanie lokalnych małych pieniędzy dla drobnych kredytobiorców - by pracowały bezpośrednio dla obywateli. Pod ich kontrolą. I taniej. Bo wtedy opłaca się gromadzić nawet grosze. Uczą się tego nawet dzieci. Z angielskich pierwocin ruchu oszczędnościowego pozostały doświadczenia bezcenne. Poczynając od zasady, że do kasy oszczędności musi być bliżej niż do knajpy. W robotniczych dzielnicach kantory otwierano w miarę możliwości na każdej ulicy; skarbonki oszczędnościowe rozdawano do domów. W dni wypłat inkasenci kas jeędzili pod bramy fabryk. W wielu fabrykach tym, którzy chcieli, wpisywano pobory wprost do książeczek, a zwolennikami tego systemu były głównie żony, upoważnione przez mężów do podejmowania gotówki.
Pieniądz z niczego
Choć zakrawa to na paradoks, w kraju słabej bankowości szybciej i lepiej mogą rosnąć małe pieniądze powierzone (niekiedy) półamatorom niż wielkie pieniądze, którymi zarządzają początkujący zawodowcy. Dziś do komunalnych kas oszczędności mogłyby u nas trafiać wszelkie zarobki i dochody osobiste obywateli miast. Procentowałyby im od razu. Bo KKO mogłyby się stać podstawą lokalnego obrotu bezgotówkowego, mnożącego rezerwy kredytowe. Dawniej załatwiały to czeki - wedle ojca ekonomii Adama Smitha, jeden z największych wynalazków w historii pieniądza. Niestety, nie mamy za sobą lekcji czeków. PRL nie znała, a Polska wolnorynkowa nadal nie zna praktycznie obrotu czekowego. Czeki, jeśli wymagają mitręgi czasu na ich zrealizowanie, tylko utrudniają obrót pieniężny. Są ułatwieniem, gdy wystawca i odbiorca czeku mają konta w jednym banku lub we współpracujących z sobą instytucjach finansowych - bo wtedy nikt nie traci czasu, rozrachunek przebiega w trybie rachunku żyrowego. Dziś i czeki, i karty kredytowe, są używane głównie do wyjmowania pieniędzy z kont: to parodia obrotu bezgotówkowego. A weksla i obrotu wekslowego nie znamy w ogóle. Najwybitniejszy polski bankowiec międzywojenny, Zygmunt Karpiński, tak opisywał przyszłość: ,,Jeżeli każdy kupiec i przemysłowiec znajduje w swym najbliższym sąsiedztwie, o ile możności - na tejże samej ulicy, oddział bankowy, któremu może powierzyć prowadzenie swego rachunku, inkasowanie dochodu, dokonywanie poleceń i wypłat i w ogóle wszystkie funkcje kasjera, jeżeli podobne warunki znajduje rolnik w swej wsi czy gminie i jeżeli banki te załatwiają interesy swych klientów sprawnie i niedrogo, korzystanie z usług banku połączone jest z takimi udogodnieniami, że coraz większe warstwy społeczeństwa będą we własnym interesie powierzały bankom administrację swych zapasów kasowych i korzystały z bezgotówkowego obrotu czekowego". Dziś obrót bezgotówkowy można by obsłużyć komputerem lokalnej centrali żyrowej. Karty kredytowe wielkich banków i wielkich międzynarodowych instytucji kredytowych nie będą tu żadną konkurencją - służą głównie do wydawania pieniędzy z tłustych kont lub daleko od domu. Za pomocą lokalnych kart kredytowych regulowano by rachunki codzienne. Niedaleko od domu. Powszechna Kasa Oszczędności, powstała m.in. z zagrabienia majątku dawnych komunalnych kas oszczędności, albo zostałaby ich centralą żyrową, ich ,,bankiem-matką" ze swymi regionalnymi oddziałami, albo winna zmienić nazwę - skoro nie ma się zajmować oszczędnościami.
Geniusz pewnego liberała
Nasi pionierzy rozwoju dzięki własnym siłom, od księdza Augustyna Szamarzewskiego po Eugeniusza Kwiatkowskiego, głosili, że wszyscy możemy być współtwórcami rozwoju gospodarczego. I to się już kilka razy udało. W znacznie trudniejszych warunkach - jak pokazywaliśmy w serialu ,,Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy". Po 1948 r. ,,banki spółdzielcze" Polski, którymi dyrygował system ,,gospodarki planowej", nie miały wiele wspólnego z prawdziwymi bankami spółdzielczymi. Ostatni spazm ,,socjalizmu" przekształcił je w zapędzie komercjalizacji w małe banki handlowe - a te we współczesnej gospodarce nie mają szans i ze swymi zbyt małymi kapitałami nie spełnią norm Unii Europejskiej (kilkaset z nich już padło, a setkom grozi bankructwo). Unia akceptuje natomiast organizacje wzajemnej pomocy kredytowej, czyli spółdzielnie kredytowe. W związkach kredytowych nadwyżka bilansowa informuje tylko o sprawności finansowej. Nie są to banki, choć mogą się posługiwać wszystkimi technikami bankowymi. Są to spółdzielnie, czyli spółki o zmiennym kapitale. W rzeczywistości - spółki swoistej samopomocy kredytowej. Ich celem nie jest zysk, lecz tani kredyt na rozwój. Tylko dla członków: pożyczają oni sobie wzajemnie swoje własne pieniądze. Wymyślił to w XIX w. pewien mądry liberał, saski sędzia Hermann Schulze z Delitzsch. Jego ,,bank ludowy", inaczej niż spółdzielnia spożywców, nie był i nie jest otwarty dla wszystkich. Zrzesza drobnych przedsiębiorców i ludzi wolnych zawodów. Tych, którzy potrzebują taniego kredytu (choć każdy może ulokować tam swój depozyt). Pierwotnie chodziło o tani kredyt dla drobnych kupców i rzemieślników na zaliczki na zakup towarów do sprzedaży lub surowców. Schulze spostrzegł, że nie wszyscy drobni przedsiębiorcy w miastach (inaczej niż na wsi) potrzebują kredytu w tym samym czasie, a każdy z nich dysponuje okresowo jakimiś małymi rezerwami kapitałowymi. Zebrane razem mogą one utworzyć kapitał na tani kredyt wzajemny. ,,Bank ludowy" Schulzego zabezpieczała albo ,,ograniczona poręka" ze strony członków (nasza ,,ograniczona odpowiedzialność"; do wysokości udziałów), albo ,,poręka nieograniczona", czyli członkowie odpowiadali całym swym majątkiem. Stosując ten drugi tryb poręki, pewien wójt z Nadrenii, Wilhelm Raiffeisen, przeniósł ideę spółdzielni kredytowych na wieś: chłopi w ,,kasach Raiffeisena" ręczyli wszystkim, co mieli, całym majątkiem. Już to wykluczało lekkomyślne szafowanie kredytami... I ,,kasy Raiffeisena" objęły z czasem całą niemiecką wieś (dziś mają z miejskimi ,,bankami ludowymi" wspólny związek i centralę żyrową). Stowarzyszenie jako struktura nie obliczona na zysk podatku nie płaci, ponieważ główną korzyścią członków ma być tani kredyt, a nie dywidenda od wkładu. Stopa procentowa jest sprawą stowarzyszonych (obracają przecież własnymi pieniędzmi). Schulze takie ustalił warunki sukcesu. Nikt lepiej nie rozdzieli kredytów niż komisja członków wiedzących wszystko o sobie i kontrolujących na bieżąco wykorzystanie kredytu... Jak najniższe koszty własne. Niezbędni fachowcy jak najlepiej opłacani, przy maksimum pracy członków - społecznej. Bo cena kredytu zależy od tego, jak niskie są koszty funkcjonowania samej instytucji taniego kredytu. I żadnych ryzykownych lokat. Pełne bezpieczeństwo. Jeśli członkowie stowarzyszenia dają kredyt koledze wątpliwej solidności, ryzykują sami.
Do czyjej głowy po rozum
U nas pod zaborem pruskim mieszkańcy miast tworzyli ,,spółki zarobkowe" razem z chłopami; w Poznaniu miały one z czasem swój Bank Związku Spółek Zarobkowych, najpotężniejszy polski bank prywatny w chwili odzyskania niepodległości w 1918 r. Ze znakomitymi fachowcami. Na wsi zaboru austriackiego, w Galicji, ,,Raiffeisenkom" patronował Franciszek Stefczyk, autor nieocenionego podręcznika. Stąd i póęniejsza ich polska nazwa - ,,kasy Stefczyka". A to kasy Stefczyka zmieniły wieś galicyjską. Amerykańskie ,,unie" wielu pomysłami wyprzedziły Europę. Prowadzą specjalne rachunki oszczędnościowe, na przykład indywidualne konta emerytalne. Oprocentowane na nich wkłady uzupełniają potem emeryturę, a wpłaty do 2000 USD rocznie można odpisać od podstawy opodatkowania podatkiem dochodowym. Niestety, w Polsce chłopi stracili po ,,socjalizmie" podstawowe narzędzie samoobrony finansowej, bazę swej finansowej samodzielności. I nawet o tym nie wiedzą. Tak samo - drobny handel i rzemiosło w miastach. Dziś można u nas tworzyć spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe, tzw. SKOK. Ale oparto ustawę dla nich na wzorach credit unions Ameryki, bo kontratak cwaniaków nie pozwolił sięgnąć do europejskich regulacji dla związków kredytowych klasy średniej i chłopów, takich jak wielkopolskie spółki zarobkowe w ,,Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy". Czy wrócimy do tego, co się sprawdziło w całej Europie? Nie trzeba tu filantropii. Ţadna dobroczynność kredytowa się nie sprawdza. Karmione słodyczami pieszczochy ęle rosną i tracą zęby. Gospodarka rynkowa tego nie lubi. Demokracja też nie. Trzeba zatem najwyżej mądrego patronatu. I wnikliwej, systematycznej kontroli związku rewizyjnego - jak za księdza Wawrzyniaka. W swoim czasie podatnicy amerykańscy dopłacili miliardy dolarów do katastrofy innych instytucji oszczędnościowych, zwanych saving-and-loans. Dziś w USA przepisy federalne, podobnie jak w Niemczech, niczego nie regulują tak dokładnie, jak działalności związków kredytowych. Nasza ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych, odpowiednio zmodyfikowana, może pozwolić na odbudowę klasycznej spółdzielczości kredytowej. Służącej rozwojowi, a nie samej konsumpcji. Na pewno zaś nie cwaniactwu tych, do których dopłaciliśmy dwa miliardy złotych. Bo dopłacimy i więcej, jeśli nie pójdziemy po rozum do głowy (starej własnej albo niemieckiej). Nasza dzisiejsza struktura zasobów kapitałowych nie dyskwalifikuje gospodarności Polaków. Są przymusowymi spadkobiercami amatorszczyzny po minionym systemie. Ale, o ile wiem, nie chcą pozostać amatorami. I nie chcą się modlić o cudze pieniądze, gdy mogą uruchomić własne. Nie starczy ich na modernizację wielkiego przemysłu, ale starczy, by rozwijać przyszłą klasę średnią.
Więcej możesz przeczytać w 40/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.