W polityce też - niestety - nie nadążamy. Jerzy Buzek tak jak Tony Blair zapowiada ostry finisz w drugiej połowie kadencji, ale Blair wie, co mówi, a nasz szef rządu mówi to, w co chce wierzyć
Rekonstrukcja, restrukturyzacja, ZUS, Grom, bagno, nowy początek, lustracja, dekomunizacja. Be... Nasza polityka co kilka chwil dostarcza nam - jak powiedziałby premier Buzek - nowych impulsów (kto położy kres kradzieży impulsów?), ale jeśli impulsy cały czas będą takie jak teraz, nic nas nie uchroni przed śmiercią z nudów.
Poza marnymi aferkami i lichymi skandalami nie dzieje się u nas nic ciekawego. Za granicą wielki świat, a u nas co najwyżej oddzielony kurtyną, choć już nie żelazną, światek przestępczy. No bo jeśli już przebić się przez tę kurtynę, to co widzimy? W Niemczech za chwilę były szef niemieckich socjaldemokratów Oskar Lafontaine wyda książkę, w której opluje wszystkich, z kanclerzem Schröderem w szczególności. U nas książkę napisał nawet prezydent, ale hałas towarzyszył jej wydaniu tylko wtedy, gdy na promocji autor został uderzony kamieniem. Ostatni wydawniczy hit autorstwa polityka to ,,Bitwa o Polskę" Jana Marii Jackowskiego, bitwa chyba przegrana, bo od tamtego czasu jedynym bestsellerem politycznym jest praca posła Anusza o NZS (wydana przez - brzmi to, biorąc pod uwagę kontekst, dość ironicznie - wydawnictwo Akces). Przy okazji Anusza wybuchł skandal, a w zasadzie skandalik, bo u nas, na prowincji, prawdziwych skandali nie ma. W Ameryce Clinton przyznał się, że kłamał, w Wielkiej Brytanii były minister obrony Portillo przyznał się do epizodu homoseksualnego, a u nas nic - wszyscy ,,zachowują się godnie". U nas jedyny skandalik ostatnich tygodni to prezenterka pokazująca w telewizji swojego chomika (i to przed dwudziestą trzecią). W Stanach i w Niemczech wielki hałas, bo Andre Agassi jest ze Steffi Graf, a u nas? Jest wprawdzie romans w eterze, który mógłby być punktem wyjścia do unii personalnej dwóch stacji radiowych, ale choć wie o nim cała Warszawa (i -wka), brukowce nawet się o nim nie zająknęły. Nawet brukowce osiągnęły u nas absolutne dno. Wystarczyło, że sfotografowany w gaciach nasz Bruce Willis tupnął nogą i zamiast brukowców mamy cotygodniowe biuletyny ť la Harlequin. Żadnych przecieków, poza tymi, które sprzedają brukowcom same próbujące się utrzymać na powierzchni gwiazdy. W naszych mediach w ogóle jest nieciekawie. W Ameryce był wielki szum, bo na rynek wszedł magazyn ,,Talk", a u nas jak był już jakiś dobry Tok, to go zdjęli z anteny. Ot, szok. W naszej polityce też zastój. Taki Warren Beatty chce startować na prezydenta. Nasz Beatty nie w ciemię bity. Mógłby wystartować jeden z niewielu aktorów ujawniających swoje preferencje polityczne, Marek Kondrat, ale postawił na Prohibicję (na szczęście przez duże P), a poza tym sprzedaje wina (dobre - polecam). W Stanach przez kilka miesięcy szukali domu dla pierwszej pary, a u nas nawet nie ma takiego problemu. Po pierwsze, przeprowadzka chyba dopiero za sześć lat, a po drugie nasza Hillary robiła w nieruchomościach.
Naszą prowincjonalność najlepiej widać w momentach, w których ocieramy się o wielki świat. Przyjeżdża artystka Houston i chucha, jakby była na Syberii, a miejsca dla publiczności zajmowały niedźwiedzie. A to nie niedźwiedzie, tylko VIP-y, czyli bardzo ważne osoby. Co drugi to u nas teraz bardzo ważna osoba, co każe zredefiniować słowa bardzo i ważny. Artystka Houston ubrała się dla nas jak jakieś pomiotło, co i nie dziwi. Za granicą właśnie pokazują kolekcje na lato 2000. Prada ma być bardziej klasyczna, Armani bardziej różnorodny, a Gianfranco Ferre wyłącznie dla kobiet wybitnie romantycznych. A nasze konfekcyjne dylematy? Czy sweterek koordynatora jest brudny, czy czysty i czy mundur byłego Grom-owładnego był uniformem pajaca, czy Sosnkowskiego.
Generalnie jesteśmy do tyłu. Zachwycamy się czymś, co świat już dawno ignoruje albo stroimy pozy, które bogatsi i lepiej urodzeni od nas uznaliby za błazenadę. Mamy bananową młodzież, nie zauważyliśmy tylko, że banany już nie te. Taki książę William, syn następcy tronu, pojedzie na rok do Australii, by dostać w kość, pracując na farmie. U nas rolnik przestaje być traktowany jak wieśniak tylko wtedy, gdy umieramy ze strachu, bo przyjeżdża na demonstrację do Warszawy i może przyłożyć widłami.
Wracając do polityki, tu też - nieste- ty - nie nadążamy. Jerzy Buzek tak jak Tony Blair zapowiada ostry finisz w drugiej połowie kadencji, ale Blair wie, co mówi, a nasz szef rządu mówi to, w co chce wierzyć. Choć, żeby nie być posądzonym o marudzenie, zwrócę uwagę i na pozytywy. Dajmy na to komputeryzacja. W Ameryce CIA zwróciła się właśnie do ludzi z Doliny Krzemowej o pomoc w zagwarantowaniu agencji i jej szpiegom dostępu do najnowszych technologii. My mamy swoją Dolinę Krzemową. Nazywa się Prokom (,,pro" niestety nie pochodzi chyba w tym skrócie od profesjonalizmu, a ,,kom" od komputerów, tylko od... no właśnie, zgaduj-zgadula).
Jeśli ktoś mi zarzuci, że jestem sfrustrowany i piszę żółcią, bez bicia odpowiem, że owszem. Jak się tu nie sfrustrować, gdy czytam w ,,New York Times" o szczęśliwcach, którzy spędzą sylwestra w paryskiej restauracji Tour d?Argent z widokiem na Notre Dame, w której ostatni stolik (315 dolarów na głowę plus wina) zarezerwowano (i zapłacono) sześć lat temu. Na pocieszenie zostaje, że w domu spędzi sylwestra Madonna. Ba, ale trzeba być Madonną, by taki pomysł był ekstrawagancją. Za kurtyną zastanawiają się, gdzie pojadą na sylwestra, a my w tym samym czasie myślimy, do których znajomych pojechać, by zobaczyć mecz Polska - Szwecja. Bo wizję ma u nas cały czas niewielu, chociaż jest ona już w Polsce na sprzedaż.
Poza marnymi aferkami i lichymi skandalami nie dzieje się u nas nic ciekawego. Za granicą wielki świat, a u nas co najwyżej oddzielony kurtyną, choć już nie żelazną, światek przestępczy. No bo jeśli już przebić się przez tę kurtynę, to co widzimy? W Niemczech za chwilę były szef niemieckich socjaldemokratów Oskar Lafontaine wyda książkę, w której opluje wszystkich, z kanclerzem Schröderem w szczególności. U nas książkę napisał nawet prezydent, ale hałas towarzyszył jej wydaniu tylko wtedy, gdy na promocji autor został uderzony kamieniem. Ostatni wydawniczy hit autorstwa polityka to ,,Bitwa o Polskę" Jana Marii Jackowskiego, bitwa chyba przegrana, bo od tamtego czasu jedynym bestsellerem politycznym jest praca posła Anusza o NZS (wydana przez - brzmi to, biorąc pod uwagę kontekst, dość ironicznie - wydawnictwo Akces). Przy okazji Anusza wybuchł skandal, a w zasadzie skandalik, bo u nas, na prowincji, prawdziwych skandali nie ma. W Ameryce Clinton przyznał się, że kłamał, w Wielkiej Brytanii były minister obrony Portillo przyznał się do epizodu homoseksualnego, a u nas nic - wszyscy ,,zachowują się godnie". U nas jedyny skandalik ostatnich tygodni to prezenterka pokazująca w telewizji swojego chomika (i to przed dwudziestą trzecią). W Stanach i w Niemczech wielki hałas, bo Andre Agassi jest ze Steffi Graf, a u nas? Jest wprawdzie romans w eterze, który mógłby być punktem wyjścia do unii personalnej dwóch stacji radiowych, ale choć wie o nim cała Warszawa (i -wka), brukowce nawet się o nim nie zająknęły. Nawet brukowce osiągnęły u nas absolutne dno. Wystarczyło, że sfotografowany w gaciach nasz Bruce Willis tupnął nogą i zamiast brukowców mamy cotygodniowe biuletyny ť la Harlequin. Żadnych przecieków, poza tymi, które sprzedają brukowcom same próbujące się utrzymać na powierzchni gwiazdy. W naszych mediach w ogóle jest nieciekawie. W Ameryce był wielki szum, bo na rynek wszedł magazyn ,,Talk", a u nas jak był już jakiś dobry Tok, to go zdjęli z anteny. Ot, szok. W naszej polityce też zastój. Taki Warren Beatty chce startować na prezydenta. Nasz Beatty nie w ciemię bity. Mógłby wystartować jeden z niewielu aktorów ujawniających swoje preferencje polityczne, Marek Kondrat, ale postawił na Prohibicję (na szczęście przez duże P), a poza tym sprzedaje wina (dobre - polecam). W Stanach przez kilka miesięcy szukali domu dla pierwszej pary, a u nas nawet nie ma takiego problemu. Po pierwsze, przeprowadzka chyba dopiero za sześć lat, a po drugie nasza Hillary robiła w nieruchomościach.
Naszą prowincjonalność najlepiej widać w momentach, w których ocieramy się o wielki świat. Przyjeżdża artystka Houston i chucha, jakby była na Syberii, a miejsca dla publiczności zajmowały niedźwiedzie. A to nie niedźwiedzie, tylko VIP-y, czyli bardzo ważne osoby. Co drugi to u nas teraz bardzo ważna osoba, co każe zredefiniować słowa bardzo i ważny. Artystka Houston ubrała się dla nas jak jakieś pomiotło, co i nie dziwi. Za granicą właśnie pokazują kolekcje na lato 2000. Prada ma być bardziej klasyczna, Armani bardziej różnorodny, a Gianfranco Ferre wyłącznie dla kobiet wybitnie romantycznych. A nasze konfekcyjne dylematy? Czy sweterek koordynatora jest brudny, czy czysty i czy mundur byłego Grom-owładnego był uniformem pajaca, czy Sosnkowskiego.
Generalnie jesteśmy do tyłu. Zachwycamy się czymś, co świat już dawno ignoruje albo stroimy pozy, które bogatsi i lepiej urodzeni od nas uznaliby za błazenadę. Mamy bananową młodzież, nie zauważyliśmy tylko, że banany już nie te. Taki książę William, syn następcy tronu, pojedzie na rok do Australii, by dostać w kość, pracując na farmie. U nas rolnik przestaje być traktowany jak wieśniak tylko wtedy, gdy umieramy ze strachu, bo przyjeżdża na demonstrację do Warszawy i może przyłożyć widłami.
Wracając do polityki, tu też - nieste- ty - nie nadążamy. Jerzy Buzek tak jak Tony Blair zapowiada ostry finisz w drugiej połowie kadencji, ale Blair wie, co mówi, a nasz szef rządu mówi to, w co chce wierzyć. Choć, żeby nie być posądzonym o marudzenie, zwrócę uwagę i na pozytywy. Dajmy na to komputeryzacja. W Ameryce CIA zwróciła się właśnie do ludzi z Doliny Krzemowej o pomoc w zagwarantowaniu agencji i jej szpiegom dostępu do najnowszych technologii. My mamy swoją Dolinę Krzemową. Nazywa się Prokom (,,pro" niestety nie pochodzi chyba w tym skrócie od profesjonalizmu, a ,,kom" od komputerów, tylko od... no właśnie, zgaduj-zgadula).
Jeśli ktoś mi zarzuci, że jestem sfrustrowany i piszę żółcią, bez bicia odpowiem, że owszem. Jak się tu nie sfrustrować, gdy czytam w ,,New York Times" o szczęśliwcach, którzy spędzą sylwestra w paryskiej restauracji Tour d?Argent z widokiem na Notre Dame, w której ostatni stolik (315 dolarów na głowę plus wina) zarezerwowano (i zapłacono) sześć lat temu. Na pocieszenie zostaje, że w domu spędzi sylwestra Madonna. Ba, ale trzeba być Madonną, by taki pomysł był ekstrawagancją. Za kurtyną zastanawiają się, gdzie pojadą na sylwestra, a my w tym samym czasie myślimy, do których znajomych pojechać, by zobaczyć mecz Polska - Szwecja. Bo wizję ma u nas cały czas niewielu, chociaż jest ona już w Polsce na sprzedaż.
Więcej możesz przeczytać w 41/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.