Oskarżyciel Richard Clarke
Po uderzeniu samolotów w wieże WTC personel Białego Domu w pośpiechu ewakuowano do podziemnych schronów. Kolejny porwany samolot leciał w kierunku Waszyngtonu. Wiceprezydent Dick Cheney oraz Condoleezza Rice zeszli do bunkrów, a w zachodnim skrzydle Białego Domu, w tzw. pokoju kryzysowym, został Richard Clarke z grupą ekspertów, by ocenić sytuację i stworzyć plan jej opanowania. Jako doradca prezydentów Clintona i Busha jr. od lat ostrzegał - z niepokojem, który brano za obsesję - przed zagrożeniem atakami terrorystycznymi. Jesienią 2000 r., po serii bezzałogowych lotów rekonesansowych nad Afganistanem, podkreślał konieczność natychmiastowego schwytania Osamy bin Ladena.
Teraz, kilka miesięcy po odejściu z rządowego stanowiska, Clarke w książce "Przeciw wszystkim wrogom" ("Against All Enemies") oskarżył administrację o poważne zaniedbania. Jego zdaniem, zignorowanie sygnałów o zagrożeniu atakiem terrorystów wpłynęło na skalę tragedii 11 września. Prasa określiła wystąpienie Clarke'a mianem "buntu profesjonalisty". Dotychczas na temat terroryzmu wypowiadali się wszyscy, często tzw. eksperci kanapowi, a nawet gwiazdy rocka. Teraz głos zabrał ktoś, kto był w centrum dowodzenia.
Akt oskarżenia
W lipcu i sierpniu 2001 r. w dziennych raportach na temat bezpieczeństwa CIA kilkakrotnie ostrzegała gabinet prezydenta Busha o zagrożeniu atakiem terrorystów na "cele amerykańskie"; wśród notatek przedstawionych administracji było nawet ostrzeżenie przed porwaniem samolotów, które mogłyby zostać wykorzystane jako narzędzie ataku. Specjalna komisja Harta i Rudmana przedłożyła raporty, według których Al-Kaida działała w USA. Administracja Clintona zidentyfikowała Bazę jako poważne zagrożenie już 1995 r. Pierwszą propozycję ujęcia Osamy otrzymała tajnymi kanałami dyplomatycznymi z Sudanu w 1996 r.
Czy zatem dramatu z 11 września 2001 r. można było uniknąć? Mimo wszystkich ustaleń komisji śledczej ds. ataków z 2001 r. odpowiedź na to pytanie pozostanie w sferze spekulacji. Czy Richard Clarke przedstawia postawę aktualnej administracji tendencyjnie, by w roku wyborów zdyskredytować Busha, który prowadzi kampanię jako właściwy "prezydent na czas wojny"? To już inne pytanie. - Oskarżenia pod adresem Busha źle wpłynęły na wizerunek prezydenta - mówi "Wprost" George Shelton, specjalista ds. mediów. - Ta tendencja utrzyma się jednak najwyżej przez tydzień lub dwa. W listopadzie Amerykanie zagłosują niezależnie od tego, jakie są ustalenia komisji. Tego rodzaju zarzuty byłyby groźne, gdyby republikanie zostali zaatakowani dwa tygodnie przed wyborami, bo wyborcy amerykańscy mają krótką pamięć. Jest więc jasne, że gdyby rewelacje Clarke'a były manewrem politycznym, zostałyby ujawnione znacznie później.
Obrona prezydenta
Informacje, które ujawnia Clarke, mogłyby doprowadzić do przedwyborczego sparingu między demokratami i republikanami, a przesłuchania niezależnej, dwupartyjnej komisji ds. ataków terrorystycznych z 2001 r. mogłyby dostarczyć niezliczonych okazji do wzajemnych zarzutów. Na tym ringu nie dochodzi jednak do zwarcia. Argumenty, jakie podczas przesłuchań przytaczają Madeleine Albright, sekretarz stanu w administracji Billa Clintona, i Colin Powell, obecny sekretarz stanu, brzmią podobnie: aby móc sięgnąć po radykalne środki przeciw Al-Kaidzie, takie jak próby wyeliminowania bin Ladena czy operacja militarna w Afganistanie, trzeba było publicznego przyzwolenia, które było konsekwencją wydarzeń 11 września. Jakie militarne działania prewencyjne mogły podjąć administracje Clintona i Busha? Kiedy w 1998 r. Amerykanie zbombardowali w Sudanie fabrykę, która mogła dostarczać Al-Kaidzie broń chemiczną, administracja spotkała się z ostrą krytyką ze strony opinii publicznej.
"Nie otrzymalibyśmy żadnego dyplomatycznego przyzwolenia [na operacje militarne]" - oświadczyła przed komisją Albright. W kontekście międzynarodowych konfliktów wokół wojny w Iraku nie sposób nie przyznać jej racji. Wprawdzie prezydent Clinton już w 1998 r. podjął próbę "przejęcia inicjatywy", jak zeznał przed komisją Samuel Berger, doradca Clintona ds. bezpieczeństwa narodowego: "Nie można mieć wątpliwości co do intencji prezydenta, który w sierpniu 1998 r. zlecił odpalenie w kierunku bin Ladena 60 rakiet typu Tomahawk. Zapewniam, że nie miały dostarczyć nakazu aresztowania. Miały zabić bin Ladena". Zarówno Donald Rumsfeld, sekretarz obrony w administracji Busha, jak i George Tenet, szef CIA, podkreślają, że nawet schwytanie czy zabicie bin Ladena nie zapobiegłoby atakom w USA - siatka już działała. Zeznania i opinie przedstawicieli obu administracji brzmią zgodnie.
Marta Fita-Czuchnowska, Waszyngton
Pełny tekst ukaże się w najnowszym numerze tygodnika "Wprost". W sprzedaży od poniedziałku, 29 marca.
W numerze także:
Agent non grata (Za uwolnienie szpiega przed sądem mogą stanąć prezydent Kwaśniewski, były premier Cimoszewicz i kilku ministrów jego rządu)
Wirtualny bazar (Ponad 1,5 mln Polaków buszuje po internetowych sklepach).