Komu potrzebne jest prawo prasowe?
Dziennikarz ma obowiązek działać zgodnie z etyką zawodową i interesem publicznym, w granicach określonych przepisami prawa" - tak stanowi nowy projekt prawa prasowego. Tymczasem to oczywiste, że wszyscy obywatele III RP, w tym, rzecz jasna, dziennikarze, powinni przestrzegać konstytucyjnych zapisów, postanowień ustaw oraz paragrafów i ustępów ministerialnych rozporządzeń. Wszystkim także - nie tylko dziennikarzom - przysługuje konstytucyjne prawo do informacji oraz wyrażania własnych poglądów i to bez ingerencji władz publicznych. Pełnego wymiaru nabrało ono w czasach telewizji satelitarnej, platform cyfrowych, telefonów komórkowych, a przede wszystkim Internetu. Za jego sprawą praktycznie każdy może się natychmiast stać dziennikarzem - bez urzędowych certyfikatów, egzaminów i koncesji. Komu w tej sytuacji potrzebne jest prawo prasowe? Czy jest ono w ogóle potrzebne?
Kiedy Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński napisali obszerny artykuł o aferze wokół wódki "Belvedere" i mieli problemy ze znalezieniem gazety, która wydrukowałaby tekst bez skrótów, opublikowali go w Internecie. Pięć minut później mogła go przeczytać jeśli nie cała Polska, to przynajmniej trzy miliony rodzimych internautów. W globalnej sieci pojawiły się też pierwsze informacje o romansie stulecia - Moniki Lewinsky z prezydentem Stanów Zjednoczonych Billem Clintonem. Dopiero potem sprawą zajęły się wielkie dzienniki. Dziś ponad 500 tys. Polaków ma także strony internetowe, na których zamieszcza zebrane przez siebie informacje, subiektywne opinie i szokujące zdjęcia. Wszyscy oni są właściwie dziennikarzami. Kiedy w 1984 r. uchwalano prawo prasowe, szczytem techniki był domowy komputer "Atari", działał Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, czyli cenzura, a monopolistą na rynku prasowym była Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza "Prasa-Książka-Ruch". Od tego czasu nie udało się uchwalić nowej ustawy przeznaczonej specjalnie dla środowiska dziennikarskiego, choć kolejne projekty pojawiały się z zadziwiającą regularnością i po wszystkich stronach politycznej sceny.
Za sprawą Internetu praktycznie każdy może się natychmiast stać dziennikarzem
W 1995 r. rządząca koalicja SLD-PSL odrzuciła projekt prawa prasowego przygotowany przez Unię Wolności. Podstawowym argumentem było to, że "stwarza on dziennikarzom za dużo wolności, także do jej nadużywania". Potem zmieniły się rządy i w Sejmie pojawił się projekt ustawy przygotowany przez PSL (zgodnie uznany za prawnicze kuriozum). Nie było to zaskoczeniem, wszak jednym z jego autorów był poseł Zdzisław Podkański, były minister kultury, ekspert w dziedzinie wycinanek kurpiowskich, haftów łowickich oraz dętych orkiestr Ochotniczej Straży Pożarnej, a przy okazji miłośnik prozy i malarstwa Józefa Czapskiego, z którym chciał się spotkać nawet po jego śmierci. Projekt PSL składał się z 75 rozwlekłych artykułów zapisanych na 88 stronach maszynopisu. "Ludowe" prawo prasowe nakazywało dziennikarzom "podejmowanie działań zgodnych z konstytucją oraz obowiązującym prawem", w duchu "ogólnie uznanych interesów społeczeństwa i państwa". Nowatorskim pomysłem - nie istniejącym w innych systemach prawnych - było koncesjonowanie zawodu, w tym prowadzenie rejestru zawodowych dziennikarzy oraz określenie kryteriów, jakie musi spełniać kandydat na redaktora naczelnego (musiał mieć dziesięcioletni staż zawodowy). Wymóg ten oznaczał, że większością tytułów w Polsce powinni kierować Jerzy Urban i Janusz Rolicki, a wtedy gdy propozycja ta się pojawiła, czyli w 1998 r., ze stanowiska redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" musiałby zrezygnować Adam Michnik. Wyśrubowanych PSL-owskich standardów nie spełniliby nawet raz po raz pisujący do gazet Ernest Hemingway i Jack London.
Pogląd, że dziennikarz to ktoś szczególny, stojący ponad społeczeństwem, jest tymczasem całkowicie fałszywy. Ţurnalistę od zwykłego zjadacza chleba różni tylko to, że sam uważa się za dziennikarza, a pracodawca tę jego samoocenę weryfikuje, zatrudniając go lub zwalniając. Weryfikują ją też oczywiście czytelnicy. Przypisywanie określonym grupom społecznym szczególnej roli jest reliktem przeszłości. Karty górnika, hutnika, stoczniowca i nauczyciela skutecznie uniemożliwiają teraz zreformowanie odpowiadających tym zawodom dziedzin. Kto wie, gdyby w przeszłości uchwalono Kartę Dziennikarza, być może czytelnicy nadal mieliby wybór pomiędzy "Trybuną Ludu", "Ţołnierzem Wolności" i "Głosem Pracy", a swojej karty dziennikarze broniliby na ulicy.
Parlamentarzyści nie uchwa-lili nowego prawa prasowego, zmienili jednak wiele przepisów, drastycznie ograniczając wolność prasy w Polsce. Przede wszystkim w 1996 r. znowelizowano kodeks cywilny, uchylając art. 40 prawa prasowego, zgodnie z którym możliwość zasądzania odszkodowania z tytułu naruszenia dóbr osoby fizycznej istniała jedynie wówczas, gdy naruszenie było umyślne, czyli wynikało ze złej woli dziennikarza. Obecnie stało się to realne w każdym wypadku - nawet wtedy, gdy nie było w jakikolwiek sposób zamierzone. Wykorzystuje ten przepis prezydent Aleksander Kwaśniewski, występując z powództwem przeciwko "Życiu" i żądając zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Tymczasem Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu - rozpoznając sprawę Miloslavskiego - orzekł, że zasądzanie bardzo wysokich kwot za naruszenie dóbr osobistych, prowadzące do bankructwa gazet, godzi w zasadę wolności prasy. Taki zapis nie znajduje się natomiast w obowiązującym u nas prawie prasowym, ani w żadnym z projektów.
Świat mediów jest dzisiaj także bezbronny wobec ewidentnie nadużywanej przez polskie sądy instytucji zabezpieczenia powództwa poprzez zakazanie rozpowszechniania publikacji lub nawet zakaz zbierania materiałów prasowych (casus szczecińskiego "Nowego Kuriera"). Kiedy w 1996 r. sędziowie Sądu Najwyższego podejmowali uchwałę w sprawie tajemnicy dziennikarskiej, nie mieli żadnych wątpliwości - art. 163 kodeksu postępowania karnego uchylał art. 15 prawa prasowego. Tym samym uznano, że szef lubelskiego oddziału "Gazety Wyborczej" Wacław Biały bezprawnie odmówił zeznań przed sądem, zasłaniając się tajemnicą zawodową. Kontrowersyjny artykuł zmieniono, ale przepisy kodeksu postępowania karnego nadal wyznaczają ramy tajemnicy dziennikarskiej. Zapisy prawa prasowego pozostają więc martwe.
Zresztą nie tylko w tym punkcie. Przecież każdy proces o naruszenie dóbr osobistych przez media jest rozpoznawany według "zasad ogólnych". Biorąc pod uwagę szybkość działania współczesnych mediów elektronicznych, anachroniczne stają się zapisy o możliwości zaskarżenia do NSA odmowy udzielenia prasie informacji. Ţaden redaktor naczelny nie będzie czekał rok, aby się dowiedzieć, ile zarabia burmistrz gminy. Specyficzna instytucja prawa prasowego, jaką jest sprostowanie, również traci na znaczeniu. Każdy pokrzywdzony przez redakcję, która nie chce opublikować jego listu, woli skorzystać z gościnnych łamów konkurencyjnego tytułu, niż "bawić się" w długotrwały proces sądowy o "nakazanie opublikowania sprostowania". Na dodatek nowy kodeks karny wprowadził kwalifikowaną postać przestępstwa zniesławienia w "środkach masowego komunikowania". Również przed takim zapisem nie chroni dziennikarzy prawo prasowe. Czemu więc ono służy?
Nowy projekt prawa prasowego stanowi, że do działalności prasowej stosują się przepisy ustawy o przeciwdziałaniu praktykom monopolistycznym, co jest oczywiste. Zresztą w sierpniu tego roku rząd przyjął raport, w którym stwierdzono, że "stopień koncentracji kapitału na rynku medialnym na razie nie zagraża konkurencji i pluralizmowi". Nie ma więc powodów do obaw.
Doświadczenia naszych południowych sąsiadów w tej dziedzinie nie są zachęcające. W Czechach rządzący socjaldemokraci przy wsparciu komunistów w pierwszym czytaniu przyjęli w parlamencie projekt prawa prasowego. Najbardziej kuriozalnym zapisem jest w nim tzw. prawo do odpowiedzi. Nakłada ono na gazety obowiązek drukowania wszystkich odpowiedzi nadesłanych przez bohaterów publikacji prasowych, a więc głównie polityków. Projekt popiera premier Czech Milos Zeman, chętnie i często używający pod adresem dziennikarzy takich określeń, jak idioci, gnojówka, barachło czy głupki.
Prof. Jacek Sobczak, autor komentarza do prawa prasowego, porównuje je do starego, dziurawego i połatanego, ale bardzo wygodnego buta. Niebawem więc kamasze powinny się rozpaść. Oby nie zastąpiły ich ciasne, za małe o dwa numery, ale za to błyszczące buty, czyli kaganiec.
Kiedy Piotr Najsztub i Maciej Gorzeliński napisali obszerny artykuł o aferze wokół wódki "Belvedere" i mieli problemy ze znalezieniem gazety, która wydrukowałaby tekst bez skrótów, opublikowali go w Internecie. Pięć minut później mogła go przeczytać jeśli nie cała Polska, to przynajmniej trzy miliony rodzimych internautów. W globalnej sieci pojawiły się też pierwsze informacje o romansie stulecia - Moniki Lewinsky z prezydentem Stanów Zjednoczonych Billem Clintonem. Dopiero potem sprawą zajęły się wielkie dzienniki. Dziś ponad 500 tys. Polaków ma także strony internetowe, na których zamieszcza zebrane przez siebie informacje, subiektywne opinie i szokujące zdjęcia. Wszyscy oni są właściwie dziennikarzami. Kiedy w 1984 r. uchwalano prawo prasowe, szczytem techniki był domowy komputer "Atari", działał Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, czyli cenzura, a monopolistą na rynku prasowym była Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza "Prasa-Książka-Ruch". Od tego czasu nie udało się uchwalić nowej ustawy przeznaczonej specjalnie dla środowiska dziennikarskiego, choć kolejne projekty pojawiały się z zadziwiającą regularnością i po wszystkich stronach politycznej sceny.
Za sprawą Internetu praktycznie każdy może się natychmiast stać dziennikarzem
W 1995 r. rządząca koalicja SLD-PSL odrzuciła projekt prawa prasowego przygotowany przez Unię Wolności. Podstawowym argumentem było to, że "stwarza on dziennikarzom za dużo wolności, także do jej nadużywania". Potem zmieniły się rządy i w Sejmie pojawił się projekt ustawy przygotowany przez PSL (zgodnie uznany za prawnicze kuriozum). Nie było to zaskoczeniem, wszak jednym z jego autorów był poseł Zdzisław Podkański, były minister kultury, ekspert w dziedzinie wycinanek kurpiowskich, haftów łowickich oraz dętych orkiestr Ochotniczej Straży Pożarnej, a przy okazji miłośnik prozy i malarstwa Józefa Czapskiego, z którym chciał się spotkać nawet po jego śmierci. Projekt PSL składał się z 75 rozwlekłych artykułów zapisanych na 88 stronach maszynopisu. "Ludowe" prawo prasowe nakazywało dziennikarzom "podejmowanie działań zgodnych z konstytucją oraz obowiązującym prawem", w duchu "ogólnie uznanych interesów społeczeństwa i państwa". Nowatorskim pomysłem - nie istniejącym w innych systemach prawnych - było koncesjonowanie zawodu, w tym prowadzenie rejestru zawodowych dziennikarzy oraz określenie kryteriów, jakie musi spełniać kandydat na redaktora naczelnego (musiał mieć dziesięcioletni staż zawodowy). Wymóg ten oznaczał, że większością tytułów w Polsce powinni kierować Jerzy Urban i Janusz Rolicki, a wtedy gdy propozycja ta się pojawiła, czyli w 1998 r., ze stanowiska redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" musiałby zrezygnować Adam Michnik. Wyśrubowanych PSL-owskich standardów nie spełniliby nawet raz po raz pisujący do gazet Ernest Hemingway i Jack London.
Pogląd, że dziennikarz to ktoś szczególny, stojący ponad społeczeństwem, jest tymczasem całkowicie fałszywy. Ţurnalistę od zwykłego zjadacza chleba różni tylko to, że sam uważa się za dziennikarza, a pracodawca tę jego samoocenę weryfikuje, zatrudniając go lub zwalniając. Weryfikują ją też oczywiście czytelnicy. Przypisywanie określonym grupom społecznym szczególnej roli jest reliktem przeszłości. Karty górnika, hutnika, stoczniowca i nauczyciela skutecznie uniemożliwiają teraz zreformowanie odpowiadających tym zawodom dziedzin. Kto wie, gdyby w przeszłości uchwalono Kartę Dziennikarza, być może czytelnicy nadal mieliby wybór pomiędzy "Trybuną Ludu", "Ţołnierzem Wolności" i "Głosem Pracy", a swojej karty dziennikarze broniliby na ulicy.
Parlamentarzyści nie uchwa-lili nowego prawa prasowego, zmienili jednak wiele przepisów, drastycznie ograniczając wolność prasy w Polsce. Przede wszystkim w 1996 r. znowelizowano kodeks cywilny, uchylając art. 40 prawa prasowego, zgodnie z którym możliwość zasądzania odszkodowania z tytułu naruszenia dóbr osoby fizycznej istniała jedynie wówczas, gdy naruszenie było umyślne, czyli wynikało ze złej woli dziennikarza. Obecnie stało się to realne w każdym wypadku - nawet wtedy, gdy nie było w jakikolwiek sposób zamierzone. Wykorzystuje ten przepis prezydent Aleksander Kwaśniewski, występując z powództwem przeciwko "Życiu" i żądając zadośćuczynienia w wysokości 2,5 mln zł. Tymczasem Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu - rozpoznając sprawę Miloslavskiego - orzekł, że zasądzanie bardzo wysokich kwot za naruszenie dóbr osobistych, prowadzące do bankructwa gazet, godzi w zasadę wolności prasy. Taki zapis nie znajduje się natomiast w obowiązującym u nas prawie prasowym, ani w żadnym z projektów.
Świat mediów jest dzisiaj także bezbronny wobec ewidentnie nadużywanej przez polskie sądy instytucji zabezpieczenia powództwa poprzez zakazanie rozpowszechniania publikacji lub nawet zakaz zbierania materiałów prasowych (casus szczecińskiego "Nowego Kuriera"). Kiedy w 1996 r. sędziowie Sądu Najwyższego podejmowali uchwałę w sprawie tajemnicy dziennikarskiej, nie mieli żadnych wątpliwości - art. 163 kodeksu postępowania karnego uchylał art. 15 prawa prasowego. Tym samym uznano, że szef lubelskiego oddziału "Gazety Wyborczej" Wacław Biały bezprawnie odmówił zeznań przed sądem, zasłaniając się tajemnicą zawodową. Kontrowersyjny artykuł zmieniono, ale przepisy kodeksu postępowania karnego nadal wyznaczają ramy tajemnicy dziennikarskiej. Zapisy prawa prasowego pozostają więc martwe.
Zresztą nie tylko w tym punkcie. Przecież każdy proces o naruszenie dóbr osobistych przez media jest rozpoznawany według "zasad ogólnych". Biorąc pod uwagę szybkość działania współczesnych mediów elektronicznych, anachroniczne stają się zapisy o możliwości zaskarżenia do NSA odmowy udzielenia prasie informacji. Ţaden redaktor naczelny nie będzie czekał rok, aby się dowiedzieć, ile zarabia burmistrz gminy. Specyficzna instytucja prawa prasowego, jaką jest sprostowanie, również traci na znaczeniu. Każdy pokrzywdzony przez redakcję, która nie chce opublikować jego listu, woli skorzystać z gościnnych łamów konkurencyjnego tytułu, niż "bawić się" w długotrwały proces sądowy o "nakazanie opublikowania sprostowania". Na dodatek nowy kodeks karny wprowadził kwalifikowaną postać przestępstwa zniesławienia w "środkach masowego komunikowania". Również przed takim zapisem nie chroni dziennikarzy prawo prasowe. Czemu więc ono służy?
Nowy projekt prawa prasowego stanowi, że do działalności prasowej stosują się przepisy ustawy o przeciwdziałaniu praktykom monopolistycznym, co jest oczywiste. Zresztą w sierpniu tego roku rząd przyjął raport, w którym stwierdzono, że "stopień koncentracji kapitału na rynku medialnym na razie nie zagraża konkurencji i pluralizmowi". Nie ma więc powodów do obaw.
Doświadczenia naszych południowych sąsiadów w tej dziedzinie nie są zachęcające. W Czechach rządzący socjaldemokraci przy wsparciu komunistów w pierwszym czytaniu przyjęli w parlamencie projekt prawa prasowego. Najbardziej kuriozalnym zapisem jest w nim tzw. prawo do odpowiedzi. Nakłada ono na gazety obowiązek drukowania wszystkich odpowiedzi nadesłanych przez bohaterów publikacji prasowych, a więc głównie polityków. Projekt popiera premier Czech Milos Zeman, chętnie i często używający pod adresem dziennikarzy takich określeń, jak idioci, gnojówka, barachło czy głupki.
Prof. Jacek Sobczak, autor komentarza do prawa prasowego, porównuje je do starego, dziurawego i połatanego, ale bardzo wygodnego buta. Niebawem więc kamasze powinny się rozpaść. Oby nie zastąpiły ich ciasne, za małe o dwa numery, ale za to błyszczące buty, czyli kaganiec.
Więcej możesz przeczytać w 42/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.