Miały być platformy do dyskusji między różnymi środowiskami i grupami, jest pionowa, wodzowska struktura
Mieli być nowi ludzie, jest Leszek Miller i były działacz Unii Wolności Andrzej Celiński, postać wśród samych działaczy SLD określana jako "mająca wymiar wyłącznie propagandowy". I tylko SLD był, jest i będzie. Od kwietnia, w ogromnym tempie, konsoliduje się Sojusz Lewicy Demokratycznej, tym razem jako partia. Po raz pierwszy w III RP powstaje tak sprawna organizacja przygotowująca zastępy ludzi do przejęcia władzy w kraju. Partia władzy, która ma za zadanie zrealizować swoje własne siedem przykazań.
Po pierwsze: władza, którą SLD może przejąć w wyniku najbliższych wyborów parlamentarnych. Marzenia o samodzielnym rządzeniu stają się coraz bliższe rzeczywistości. Według badań instytutu Pentor, we wrześniu na SLD głosowałoby już 38 proc. Polaków. Nie ma jednak gwarancji, że notowania będą szły w górę jeszcze przez dwa lata lub przynajmniej się utrzymają na obecnym poziomie, zwłaszcza jeśli reformy rządu Buzka zaczną przynosić pozytywne efekty. Dlatego liderzy SLD coraz częściej mówią o potrzebie rozwiązania parlamentu i przeprowadzenia przyspieszonych wyborów. I dlatego ze wzmożoną siłą pracują nad budową struktur.
Po drugie: aparat, budowany czy w dużej mierze odbudowywany w myśl zasady, że wszelka władza pochodzi z góry, a ci, którzy będą jej strażnikami, mogą liczyć na nagrodę w postaci konkretnych stanowisk. Na czele aparatu stoi Leszek Miller, na razie tymczasowy przewodniczący. Oczko niżej znajdują się zaufani ludzie przewodniczącego: Stanisław Janas, Krzysztof Janik, Edward Kuczera i Tymczasowy Zarząd Rady Krajowej. Dalej - pełnomocnicy wojewódzcy mianowani przez krajowy zarząd, a faktycznie przez Leszka Millera. Kadry decydują o wszystkim, więc również pełnomocnicy powiatowi zostali mianowani przez Millerowską "centralę". 7 października partia liczyła już ponad 64 tys. członków. Do połowy grudnia wybrane zostaną władze lokalne i delegaci na przewidziany na 18-19 grudnia I kongres. Po kongresie władze krajowe będą gotowe poprowadzić zorganizowane zastępy terenowe do wyborów. Być w partii, to być w aparacie - w statucie nie przewidziano istnienia frakcji. - Nie ma aż takich różnic, by frakcje były konieczne - uważa Lech Nikolski, koordynujący prace nad programem partii. Co prawda na obrzeżach partii działają platformy dyskusyjne kierowane przez działaczy, którym nie podoba się hierarchiczna, pionowa struktura (Włodzimierz Cimoszewicz, Danuta Waniek), lecz - jak twierdzi Michał Tober, rzecznik prasowy SLD - "o programach można i trzeba dyskutować na seminariach, ale wybory wygrywa się w terenie. Tam muszą być ludzie, którzy wezmą na siebie ciężar kampanii". A teren należy do Leszka Millera.
Po trzecie: partia to Leszek Miller, tymczasowo "namaszczony" przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu na rok przed walką o reelekcję najbardziej zależy na silnym zapleczu. - Miller ma charyzmę, jest skuteczny i doprowadził partię do niespotykanego poziomu poparcia społecznego - tak Tober tłumaczy fakt, że podczas wyborów tymczasowych władz Miller nie miał kontrkandydata. Co dalej? - W demokratycznych państwach lider partii wygrywającej wybory jest naturalnym kandydatem na premiera - dyplomatycznie twierdzi Tober.
Po czwarte: liczy się ten elektorat, który się liczy. Gdy najwięksi radykałowie bloku SLD odmówili przystąpienia do partii SLD, nikt nie zabiegał, by zmienili swoje stanowisko. PPS czy inne małe radykalne ugrupowania mogą swoją krzykliwością raczej odebrać, a nie przysporzyć głosów. O sposobie pozyskiwania nowych członków i elektoratu najlepiej świadczą składy zespołów pełnomocników wojewódzkich partii. Wśród trzech osób na każde województwo zachowany jest parytet: działacz byłej SdRP, działacz OPZZ i młoda osoba bez stażu w żadnej partii, będąca "żywą reklamą" hasła "młodzież z partią, partia z młodzieżą". Młodzież Millera ma pozyskać elektorat młodzieżowy i tych ludzi centrum, którzy nie wiedzą dziś, na kogo oddać głos. Do realizacji planu trzeba jednak wielkiej, nowoczesnej kampanii. A to kosztuje.
Po piąte: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze - których formalnie nie ma. Działacze utrzymują, że była SdRP spłaciła dług byłej PZPR i zakończyła swą działalność bez grosza. Nowa partia jest (zaznaczają przywódcy) biedna, wciąż nie ma lokalu i urzęduje w budynku na Rozbrat "wyłącznie w biurach poselskich" - jak podkreśla Michał Tober. Aktyw partyjny utrzymuje, że dotychczasowa działalność odbywa się ze składek członków i pieniędzy parlamentarzystów SLD, którzy opodatkowali się na rzecz partii. Seria seminariów, broszury, podróże lokalnych działaczy do Warszawy, biura, telefony itp. - wszystko to jest, podobno, finansowane ze składek. Nieoficjalnie liderzy sojuszu przyznają jednak, że spotykają się z licznymi propozycjami finansowania ich działalności zarówno ze strony polskiego prywatnego biznesu, jak i zagranicznych inwestorów, którzy chcą mieć przyjaciół po każdej stronie politycznej sceny. Czy propozycje te są odrzucane? W październiku w jednym z warszawskich hoteli odbędzie się seminarium poświęcone gospodarce. Wśród zaproszonych gości nie brakuje odwołanych już za czasów koalicji AWS-UW prezesów wielkich spółek (Konrad Jaskóła, były szef Petrochemii Płock, Stanisław Siewierski, b. prezes zarządu KGHM Polska Miedź, Jerzy Małyska, b. prezes CPN, Grzegorz Tuderek, b. prezes Budimeksu), ale ich obecność jeden z liderów SLD kwituje: "co oni innego mogą i potrafią, niż nam doradzać". Zdecydowanie więcej mogą też zaproszeni, a od lat postrzegani jako przychylni lewicy, szefowie wielkich firm (Władysław Bartoszewicz, prezes Polkomtelu SA, Cezary Stypułkowski, prezes Banku Handlowego, czy Bogusław Kott, prezes Big Banku Gdańskiego). Wśród zaproszonych jest też Aleksander Gudzowaty (pierwszy na liście najbogatszych "Wprost" i pierwszy polski przedsiębiorca, który przyznał się do finansowania kampanii politycznej), a także Ryszard Krauze, prezes Prokomu.
Po szóste: program, czyli dla każdego coś miłego. - Od gospodarki rynkowej nie odejdziemy - zaznacza Marek Wagner, poseł SLD. - Musimy jednak powiedzieć, że ważne są dla nas takie pojęcia jak solidaryzm i wrażliwość społeczna - dodaje jego klubowy kolega Wiesław Kaczmarek. Program w swej skróconej, przeznaczonej do szerokiego rozpowszechniania wersji powstaje na zasadzie "zawsze wszystkim wszystko". W wersji szerszej, gabinetowej, ma być tak skonstruowany, by po wpisaniu do niego konkretnych rozwiązań stał się programem działań rządu SLD. Nie na darmo więc w komisji programowej, na której czele formalnie stoi Andrzej Celiński (faktycznie pracami kieruje sekretarz komisji Lech Nikolski i liderzy partii), działają "tematyczne grupy robocze", w większości pokrywające się z funkcjonującymi ministerstwami. W wielu z nich zasiadają byli ministrowie i wiceministrowie, których zadaniem jest nie tylko układanie programu, ale również "oficjalne i nieoficjalne monitorowanie pracy resortów", czyli wykorzystywanie starych znajomości do uzyskania wiedzy o tym, co dzieje się w ministerstwach. I tak w zespole "edukacja i wychowanie" jest Stanisław Walicki, były dyrektor kadr w MEN, w zespole "bezpieczeństwo obywateli" Zbigniew Siemiątkowski, były minister-koordynator ds. służb specjalnych, Józef Pilarczyk, były wiceminister rolnictwa, czuwa nad sprawami rolnictwa, dawny minister gospodarki Wiesław Kaczmarek - nad ekonomią, byli wiceministrowie Ewa Freyberg i Andrzej Wieczorkiewicz zajmują się problemami Polski w Europie i świecie.
Po siódme: nasi górą. Gabinet cieni jest prawie gotowy. - Musimy mieć kompetentnych ludzi, którzy gwarantują dobre wykonanie programu - twierdzi Wiesław Kaczmarek. Ilu tych kompetentnych ludzi przygotowuje i szkoli nowe SLD? Liderzy sojuszu uważają, że ich "ławka" jest długa. Najwyraźniej też - poprzez pracę poszczególnych zespołów, spotkania i seminaria - trwają prace nad przedłużeniem "ławki", tak aby po zwycięstwie móc natychmiast obsadzić newralgiczne instytucje rządowe i administracyjne. Przed kilkoma tygodniami "Ţycie" opisało proces tworzenia alternatywnych służb specjalnych w otoczeniu prezydenta i liderów SLD. Rekrutowany spośród starych pracowników bezpieki i MSW kilkusetosobowy zespół ludzi spotyka się regularnie i nie tylko analizuje obecną sytuację w MSWiA, ale przygotowuje dokładny plan powrotu na wypadek wygranych przez sojusz wyborów. Równocześnie z ust działaczy SLD padają deklaracje, że "personalnej wendety" nie będzie. Wymieni się jedynie tych, którzy nie są kompetentni i zostali mianowani przez obecną koalicję wyłącznie z przyczyn politycznych. Ilu takich było? Według parlamentarzystów SLD, w skali kraju kilkanaście tysięcy. Po zwycięskich dla SLD wyborach zostaną zastąpieni "bezpartyjnymi fachowcami", którymi - według zapewnień liderów sojuszu - partia dysponuje. Do wymarszu szykuje się nie tylko "gabinet", ale i "armia cieni".
Po pierwsze: władza, którą SLD może przejąć w wyniku najbliższych wyborów parlamentarnych. Marzenia o samodzielnym rządzeniu stają się coraz bliższe rzeczywistości. Według badań instytutu Pentor, we wrześniu na SLD głosowałoby już 38 proc. Polaków. Nie ma jednak gwarancji, że notowania będą szły w górę jeszcze przez dwa lata lub przynajmniej się utrzymają na obecnym poziomie, zwłaszcza jeśli reformy rządu Buzka zaczną przynosić pozytywne efekty. Dlatego liderzy SLD coraz częściej mówią o potrzebie rozwiązania parlamentu i przeprowadzenia przyspieszonych wyborów. I dlatego ze wzmożoną siłą pracują nad budową struktur.
Po drugie: aparat, budowany czy w dużej mierze odbudowywany w myśl zasady, że wszelka władza pochodzi z góry, a ci, którzy będą jej strażnikami, mogą liczyć na nagrodę w postaci konkretnych stanowisk. Na czele aparatu stoi Leszek Miller, na razie tymczasowy przewodniczący. Oczko niżej znajdują się zaufani ludzie przewodniczącego: Stanisław Janas, Krzysztof Janik, Edward Kuczera i Tymczasowy Zarząd Rady Krajowej. Dalej - pełnomocnicy wojewódzcy mianowani przez krajowy zarząd, a faktycznie przez Leszka Millera. Kadry decydują o wszystkim, więc również pełnomocnicy powiatowi zostali mianowani przez Millerowską "centralę". 7 października partia liczyła już ponad 64 tys. członków. Do połowy grudnia wybrane zostaną władze lokalne i delegaci na przewidziany na 18-19 grudnia I kongres. Po kongresie władze krajowe będą gotowe poprowadzić zorganizowane zastępy terenowe do wyborów. Być w partii, to być w aparacie - w statucie nie przewidziano istnienia frakcji. - Nie ma aż takich różnic, by frakcje były konieczne - uważa Lech Nikolski, koordynujący prace nad programem partii. Co prawda na obrzeżach partii działają platformy dyskusyjne kierowane przez działaczy, którym nie podoba się hierarchiczna, pionowa struktura (Włodzimierz Cimoszewicz, Danuta Waniek), lecz - jak twierdzi Michał Tober, rzecznik prasowy SLD - "o programach można i trzeba dyskutować na seminariach, ale wybory wygrywa się w terenie. Tam muszą być ludzie, którzy wezmą na siebie ciężar kampanii". A teren należy do Leszka Millera.
Po trzecie: partia to Leszek Miller, tymczasowo "namaszczony" przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, któremu na rok przed walką o reelekcję najbardziej zależy na silnym zapleczu. - Miller ma charyzmę, jest skuteczny i doprowadził partię do niespotykanego poziomu poparcia społecznego - tak Tober tłumaczy fakt, że podczas wyborów tymczasowych władz Miller nie miał kontrkandydata. Co dalej? - W demokratycznych państwach lider partii wygrywającej wybory jest naturalnym kandydatem na premiera - dyplomatycznie twierdzi Tober.
Po czwarte: liczy się ten elektorat, który się liczy. Gdy najwięksi radykałowie bloku SLD odmówili przystąpienia do partii SLD, nikt nie zabiegał, by zmienili swoje stanowisko. PPS czy inne małe radykalne ugrupowania mogą swoją krzykliwością raczej odebrać, a nie przysporzyć głosów. O sposobie pozyskiwania nowych członków i elektoratu najlepiej świadczą składy zespołów pełnomocników wojewódzkich partii. Wśród trzech osób na każde województwo zachowany jest parytet: działacz byłej SdRP, działacz OPZZ i młoda osoba bez stażu w żadnej partii, będąca "żywą reklamą" hasła "młodzież z partią, partia z młodzieżą". Młodzież Millera ma pozyskać elektorat młodzieżowy i tych ludzi centrum, którzy nie wiedzą dziś, na kogo oddać głos. Do realizacji planu trzeba jednak wielkiej, nowoczesnej kampanii. A to kosztuje.
Po piąte: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze - których formalnie nie ma. Działacze utrzymują, że była SdRP spłaciła dług byłej PZPR i zakończyła swą działalność bez grosza. Nowa partia jest (zaznaczają przywódcy) biedna, wciąż nie ma lokalu i urzęduje w budynku na Rozbrat "wyłącznie w biurach poselskich" - jak podkreśla Michał Tober. Aktyw partyjny utrzymuje, że dotychczasowa działalność odbywa się ze składek członków i pieniędzy parlamentarzystów SLD, którzy opodatkowali się na rzecz partii. Seria seminariów, broszury, podróże lokalnych działaczy do Warszawy, biura, telefony itp. - wszystko to jest, podobno, finansowane ze składek. Nieoficjalnie liderzy sojuszu przyznają jednak, że spotykają się z licznymi propozycjami finansowania ich działalności zarówno ze strony polskiego prywatnego biznesu, jak i zagranicznych inwestorów, którzy chcą mieć przyjaciół po każdej stronie politycznej sceny. Czy propozycje te są odrzucane? W październiku w jednym z warszawskich hoteli odbędzie się seminarium poświęcone gospodarce. Wśród zaproszonych gości nie brakuje odwołanych już za czasów koalicji AWS-UW prezesów wielkich spółek (Konrad Jaskóła, były szef Petrochemii Płock, Stanisław Siewierski, b. prezes zarządu KGHM Polska Miedź, Jerzy Małyska, b. prezes CPN, Grzegorz Tuderek, b. prezes Budimeksu), ale ich obecność jeden z liderów SLD kwituje: "co oni innego mogą i potrafią, niż nam doradzać". Zdecydowanie więcej mogą też zaproszeni, a od lat postrzegani jako przychylni lewicy, szefowie wielkich firm (Władysław Bartoszewicz, prezes Polkomtelu SA, Cezary Stypułkowski, prezes Banku Handlowego, czy Bogusław Kott, prezes Big Banku Gdańskiego). Wśród zaproszonych jest też Aleksander Gudzowaty (pierwszy na liście najbogatszych "Wprost" i pierwszy polski przedsiębiorca, który przyznał się do finansowania kampanii politycznej), a także Ryszard Krauze, prezes Prokomu.
Po szóste: program, czyli dla każdego coś miłego. - Od gospodarki rynkowej nie odejdziemy - zaznacza Marek Wagner, poseł SLD. - Musimy jednak powiedzieć, że ważne są dla nas takie pojęcia jak solidaryzm i wrażliwość społeczna - dodaje jego klubowy kolega Wiesław Kaczmarek. Program w swej skróconej, przeznaczonej do szerokiego rozpowszechniania wersji powstaje na zasadzie "zawsze wszystkim wszystko". W wersji szerszej, gabinetowej, ma być tak skonstruowany, by po wpisaniu do niego konkretnych rozwiązań stał się programem działań rządu SLD. Nie na darmo więc w komisji programowej, na której czele formalnie stoi Andrzej Celiński (faktycznie pracami kieruje sekretarz komisji Lech Nikolski i liderzy partii), działają "tematyczne grupy robocze", w większości pokrywające się z funkcjonującymi ministerstwami. W wielu z nich zasiadają byli ministrowie i wiceministrowie, których zadaniem jest nie tylko układanie programu, ale również "oficjalne i nieoficjalne monitorowanie pracy resortów", czyli wykorzystywanie starych znajomości do uzyskania wiedzy o tym, co dzieje się w ministerstwach. I tak w zespole "edukacja i wychowanie" jest Stanisław Walicki, były dyrektor kadr w MEN, w zespole "bezpieczeństwo obywateli" Zbigniew Siemiątkowski, były minister-koordynator ds. służb specjalnych, Józef Pilarczyk, były wiceminister rolnictwa, czuwa nad sprawami rolnictwa, dawny minister gospodarki Wiesław Kaczmarek - nad ekonomią, byli wiceministrowie Ewa Freyberg i Andrzej Wieczorkiewicz zajmują się problemami Polski w Europie i świecie.
Po siódme: nasi górą. Gabinet cieni jest prawie gotowy. - Musimy mieć kompetentnych ludzi, którzy gwarantują dobre wykonanie programu - twierdzi Wiesław Kaczmarek. Ilu tych kompetentnych ludzi przygotowuje i szkoli nowe SLD? Liderzy sojuszu uważają, że ich "ławka" jest długa. Najwyraźniej też - poprzez pracę poszczególnych zespołów, spotkania i seminaria - trwają prace nad przedłużeniem "ławki", tak aby po zwycięstwie móc natychmiast obsadzić newralgiczne instytucje rządowe i administracyjne. Przed kilkoma tygodniami "Ţycie" opisało proces tworzenia alternatywnych służb specjalnych w otoczeniu prezydenta i liderów SLD. Rekrutowany spośród starych pracowników bezpieki i MSW kilkusetosobowy zespół ludzi spotyka się regularnie i nie tylko analizuje obecną sytuację w MSWiA, ale przygotowuje dokładny plan powrotu na wypadek wygranych przez sojusz wyborów. Równocześnie z ust działaczy SLD padają deklaracje, że "personalnej wendety" nie będzie. Wymieni się jedynie tych, którzy nie są kompetentni i zostali mianowani przez obecną koalicję wyłącznie z przyczyn politycznych. Ilu takich było? Według parlamentarzystów SLD, w skali kraju kilkanaście tysięcy. Po zwycięskich dla SLD wyborach zostaną zastąpieni "bezpartyjnymi fachowcami", którymi - według zapewnień liderów sojuszu - partia dysponuje. Do wymarszu szykuje się nie tylko "gabinet", ale i "armia cieni".
Więcej możesz przeczytać w 42/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.